Pages

wtorek, 28 sierpnia 2012

Mojito w Duc de Lombards z Giladem Hekselmanem


Generalna przebudowa Paryża w czasach II Cesarstwa zwana hausmannowską, od nazwiska ówczesnego prefekta miasta, wzbogaciła miasto między innymi o piękne bulwary, w tym o Sewastopolski. Jego nazwa związana jest z nieco już zapomnianą wojną krymską jaką Francja, wraz z sojusznikami, toczyła z Rosją w latach 1853-56. Głównym wydarzeniem tej wojny było oblężenie Sewastopola dające przedsmak koszmarnych wojen wieku następnego. Bitwę, którą Francja zakończyła zwycięstwem, z powodu licznych ofiar tak gorzkim, że Francuzom trudno było je odróżnić od klęski.

Bulwar zaczyna się na placu de Chatelet i tam właśnie wysiadłem z metra, by przejść kolejne trzy przecznice i znależć się naprzeciwko Duc de Lombards. Najbardziej prestiżowego zdaniem wielu w chwili obecnej jazzowego klubu w Paryżu. Dlaczego jest on taki prestiżowy? Przestudiowałem sobie program tego klubu z ostatnich kilku miesięcy i doszedłem do wniosku, że ten prestiż jest związany z ceną drinków i jedzenia. Na przykład ja zamówiłem dość cienkie Mojito i zapłaciłem 12 Euro. A za przekąskę z rzymskiej sałaty, z dwoma mikroskopijnymi kawałkami grillowanej koziny i ciekawym dipem opartym na serze Roquefort skromne 18 Euro. Tego pułapu prędko już w życiu nie przebiję!



Gorycz tych astronomicznych z polskiego punktu widzenia cen osłodził mi nie tylko kubański rum i garść listków yerbabueny zmieszanych ze skruszonym lodem, ale przede wszystkim muzyka. Była jak łyk świeżego powietrza, jak chłodna kąpiel w morzu po skwarnym dniu, jak odpoczynek w głębokim, wygodnym fotelu po całym dniu spędzonym w niewyobrażalnie długich kolejkach do paryskich atrakcji: Luwru, Galerii D’Orsey i Wieży Eiffla. Do tego wszystkiego miałem szczęście, bo nie trafiłem na jakiś totalnie pokręcony jazz (który nota bene lubię), a na dobry, współczesny mainstream, który nie ranił uszu, a koił moje skołatane paryskim zgiełkiem nerwy.

Formację prowadził młody izraelski wirtuoz gitary Gilad Hekselman. Od 2004 roku mieszka i studiuje w Nowym Jorku. W jego grze słychać wpływ tak Johna Scofielda jak Pata Metheny, ale nie można tu mówić, jak w przypadku wielu innych młodych gitarzystów, o naśladownictwie. Na swoim koncie ma nagrane trzy albumy, z których ostatni “Heart Wide Open” dostarczył większości materiału granego na tym koncercie. O towarzyszącym mu basiście Joe Martinie niewiele potrafię powiedzieć, gra poprawnie, na ochy i achy jednak nie zasłużył moim skromnym zdaniem. Z kolei saksofonista Mark Turner to dobrze mi znana postać. Jego ton jest dość oszczędny, wręcz suchy, ale czuć pełne panowanie nad frazą. Pamiętam go z płyt nagrywanych z Kurtem Rosenwinkelem, Davidem Binneyem czy Joshua Redmanem. Ostatnio nagrał album z formacją Fly dla ECM czyli jest nieźle. Ale najlepsze wrażenie sprawił na mnie perkusista Marcus Gilmore. Gra zjawiskowo! Kiedy przywitaliśmy się zerknął mi bystro w oczy i zapytał: wiesz kim jestem? Jasne! - odpowiedziałem. A czy wiesz kim był mój dziadek? Wprawił mnie w konsternację, tym większą, gdy okazało się, że był nim legendarny bopowy pałkarz Roy Haynes.

Muzyka sączyła się ze sceny elegancko, perfekcyjnie zagrana, lecząc rany jakie zadało mi rozhukane miasto na Sekwaną. Akustyka była wyśmienita! I wiecie co pomyślałem: fajnie jest! Prawie tak fajnie jak w Warszawie w Cudzie Nad Wisłą, na Chłodnej 25 albo w Pardon To Tu... czy w poznańskiem Dragonie... albo krakowskiej Alchemii... prawie... bo jak długo można sączyć jednego drinka?...

Autor: Maciej Nowotny


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz