Pages

wtorek, 30 listopada 2021

Marek Napiórkowski - Hipokamp (2019)

Marek Napiórkowski

Marek Napiórkowski - guitar
Jan Smoczyński - keyboards
Paweł Dobrowolski - drums
Luis Ribeiro - percussion
Adam Pierończyk - soprano saxophone (1,2)

Hipokamp

Tekst: Jacek Sołkiewicz


Gdzieś na skraju jawy i snu, na tafli szarej wody mienią się odbicia naszej świadomości...tańczą, zmieniają swój kształt i podmieniają wspomnienia na złudzenia. Błyszczący pokaz niepamięci, ferie retro artefaktów a wszystko za sprawą dźwięków, które idealnie trafiają w tę część umysłu, która jest na tyle elastyczna by udźwignąć taką zabawę z tym co uznaliśmy za wyblakłe. Może dlatego, że na co dzień obcujemy z ogłuszającym szumem i tak naprawdę nie możemy wsłuchać się w głos, który zdaje się być kluczem do archiwum, które nosimy w sobie? Przyśnione czy przekłamane? Wątpliwości dobiegają coraz głośniej, w miarę słuchania ‘Hipokamp’ - najnowszej płyty Marka Napiórkowskiego (2019), która kilka dni temu pojawiła się w czarnej wersji. 

A nowa płyta to Napiórkowski, który zaskakuje. Kolorem, temperaturą, ale przede wszystkim aurą. Już nie jest tak jasno, zawadiacko ani szepcząco blisko. Na ‘Hipokamp’ pojawiają się elementy, których wcześniej nie było - rozedrganie i...cień. Cień, w którym do głosu dochodzą nieoczywiste nuty, napięcie i echo miejsc głębokich na tyle, że mamy dreszcz zaglądając do nich. Jednocześnie to płyta cudownie rozkręcona, rytmiczna emocjonalnie i przede wszystkim perfekcyjnie (nied)opowiedziana. To po prostu inne oblicze tego samego człowieka, wokół którego nagromadziły się impulsy pochodzące z wielu różnych źródeł - mogło dojść do niebezpiecznych wyładowań a skończyło się na przepięknej, wciągającej swą tajemnicą, liryce. Tak, ‘Hipokamp’ ma głębię, która od pierwszych nut nie pozwala przejrzeć tego wydawnictwa na wylot. Tu naprawdę trzeba się zanurzyć, wsłuchać i przede wszystkim spędzić czas. Nieprzejrzystość tego albumu jest wciągająca. Zmusza do odkrywania, refleksji i pewnego wysiłku emocjonalnego. Jednakże w zamian oddaje bardzo długą podróż za zamkniętymi oczami. A dotrzecie naprawdę daleko. 

Osobiście, mam poczucie pewnego odrealnienia tej sesji. Wybrzmiewają tu takie dźwięki, które malują kształty nieznane. Niczym jak na zalanych fotografiach...widzimy majaczące obrazy, ale nie potrafimy przypisać ich do czegokolwiek znajomego. Dlatego brniemy w to dalej łudząc się, że te kontury się wyostrzą. To naprawdę niesamowite uczucie, zwłaszcza, że towarzyszy przez większość płyty. Na pewno wielki wpływ na taki stan rzeczy ma obecność instrumentów klawiszowych, które generują hipnotyczną aurę, pełną mar, złudzeń i zniekształceń. To atmosfera, która ma wiodące znaczenie w przypadku utworów takich jak ‘Hipokamp’ czy ‘Niepokój’ (!!!) - oba definiują tę nową jakość muzyki Marka Napiórkowskiego. Syntezatory grają bardzo minimalistycznie, ale ich zapętlenia i idealne proporcje powodują, że między nuty wkrada się dużo pochmurności. Miękkie podrażnienie. Niby nie boli, ale czujemy obecność czegoś nieznajomego. Jednakże to nieznajomość fascynująca. Niezmaterializowana, ale odczuwalna. Tkwimy w bezruchu by nie przerwać tej emanacji nowej energii, którą niesie ze sobą. 

Urzekł mnie fakt jak doskonale Marek Napiórkowski wpasował partie gitary w ten klimat. To musiało być mierzone co do nuty, ponieważ jest idealnie tam gdzie powinna być. I słyszalna w taki sposób, że nie tracimy uwagi na wsłuchiwanie się. Aranżacyjne mistrzostwo. To już nie kwestia akordu czy dwóch tylko całej partytury. Inna sprawa to odcień tego co gra Napiórkowski - tu zaszła, moim zdaniem, największa zmiana. Możliwe, że to tylko kwestia przesunięcia o centymetr na gryfie gitary niemniej, szalenie istotna i wynosząca ten materiał na zupełnie inny poziom odczuwania. Każde słowo można zagrać na wiele sposobów i tu właśnie mamy do czynienia z taką różnicą.

Jest ciemniej, ale za to zdecydowanie bardziej magnetyzująco. 

Nie ma też znaczenia czy jest to pędzący ‘Brainstorm’, przyspieszający ‘Flashback’ czy zaskakujący cover ‘Space Oddity’ Davida Bowie - swoisty miraż rozpościera się przed nami w całej swojej rozciągłości od pierwszej do ostatniej sekundy. Zmiany tempa, kaskady dźwięków, nagłe wyciszenia, swobodne otwieranie i zamykanie ambientu powoduje, że nie mamy możliwości złapania pełnej ostrości tego co słyszymy. To zmętnienie jest wypadkową stylu gry każdego muzyka, który wziął udział w nagraniach. Przemawiają oni wszyscy jednym, bardzo spójnym językiem dzięki czemu ‘Hipokamp’ jest tak konsekwentny i uzależniający. Nie zmienia tego nawet nieco pastiszowy wydźwięk ‘Profesor Kuppelweiser’, który rozjaśnia nieco przestrzeń swoją (pozornie) roztańczoną lekkością. Warto w tym miejscu wspomnieć o niezwykle wyrazistych partiach instrumentów perkusyjnych, które w czujny sposób budują nastrój lub napędzają galop utworów. To niewątpliwie bardzo jaskrawy element na ‘Hipokamp’, który w każdej innej sytuacji nadałby nieco latynoski, gorący styl, ale tutaj właśnie, w połączeniu z pozostałymi instrumentami jego obecność wypada frapująco i świetnie wypełnia horyzont rytmiczny płyty. Zresztą sama gra bębnów ma na ‘Hipokamp’ fundamentalne znaczenie - utwór po utworze cierpliwie i niezwykle metodycznie budują nastrój. To taki poziom wirtuozerii, na którym perkusista świetnie rozumie ideę nadrzędną i nie wprowadza niepotrzebnego zamieszania, grając tak by wyeksponować każdy takt tej magicznej opowieści. I robi to po prostu perfekcyjnie używając przy tym rozmaitych stylów inkrustując całość materiału. Równie rewelacyjnie funkcjonuje saksofon, który dosłownie maluje klimat w wielu miejscach stanowiąc często o wyjątkowości poszczególnych fragmentów, ale nie przepycha się na pierwszy plan, nie wybudza słuchacza...zamiast tego dodaje kolejne fascynujące odcienie. 

Miałem okazję słyszeć ‘Hipokamp’ na żywo, tuż po faktycznej premierze tej muzyki w 2019 roku i najpiękniejsze było to, że całemu zespołowi udało się przenieść tę lekko mistyczną aurę do formatu koncertowego. To pokazuje jakość tej płyty i sposób w jaki oddziaływuje ona na zarówno muzyków jak i publiczność. Bardzo wyrazista płyta w dorobku Marka Napiórkowskiego. Niemalże koncepcyjna zarówno w warstwie brzmieniowej jak i czysto wykonawczej. 

Wiele tu momentów pełnych zadumy, takiego dobrego zawieszenia. Kiedy miną, budzimy się jak z chwilowego letargu nie wiedząc nawet kiedy do tego doszło. ‘Hipokamp’ wciąga co prawda bardzo powoli i delikatnie, ale jednokierunkowo. Zapadamy się między tymi nutami niczym w rozpływającym marzeniu, które miękko obezwładnia przy każdej próbie poderwania. Wyłącza umysł pozostawiając nas sam na sam z iluzją mikroskopijności naszych problemów. Bardzo potrzebna muzyka.

sobota, 27 listopada 2021

Maciej Sadowski - I Have Absolutely Nothing To Say, So Listen (2021)

Maciej Sadowski

Maciej Sadowski - double bass, cello, synth 
Antoni Wojnar - piano 
Kevin Scott Davis - guitars, synth 
Dawid Lipka - trumpet (7) 
Krzysztof Pawłocki - electric cello (2) 
Barbara Maja Maseli - violin 
Alisa Kopac - violin 
Joanna Kravchenko - viola 
Małgorzata Znarowska - cello 
Katarzyna Golecka - vocals 
Maciej Świniarski - vocals 
Lario Nowhere - vocals (7) 
Ben Moore - drums (7) 
Tomasz Koper - drums

I have absolutely nothing to say (2021)

Tekst: Jędrek Janicki

Powiedzieć, że pandemia i związana z nią dojmująca izolacja wszystkim nam mocno przywaliła, to tak naprawdę nic nie powiedzieć. Również w świecie sztuki to zdarzenie wywarło swój niemały wpływ. Dla mnie być może najbardziej bolesnym opisem pandemicznych lęków i prób ucieczki przed nimi jest utwór Miasto niejakiego Baascha, który powstał jeszcze… przed wybuchem zarazy. Pakuj walizki, wyjeżdżamy stąd, o nic nie pytaj – te proste słowa nadal nic nie tracą ze swojej zaskakującej precyzji… Czemu jednak piszę o wydarzeniu, którego każdy ma już szczerze dość i to jeszcze w kontekście muzyki zupełnie niejazzowej? Ano tylko dlatego, że solowy (jako producenta) album kontrabasisty Macieja Sadowskiego zatytułowany I Have Absolutely Nothing to Say, so Listen właśnie taki jest – bolesny i niejazzowy.

Groza bywała już nieraz składową muzyki tworzonej przez Sadowskiego. Naturalnym skojarzeniem wydaje się współtworzony przez niego wraz z trębaczem Dawidem Lipką duet Gdańsk Necropolitan Orchestra (tak, tak, mamy oto dwuosobową orkiestrę). W ich przypadku groza ta nabierała jednak wydźwięku kpiarskiego danse macabre, który poczynania chłopaków odczytywać kazał raczej jako na poły dadaistyczny wybuch nieokrzesanego poczucia humoru. Nieco inaczej sprawa jakiegoś bliżej niedookreślonego niepokoju egzystencjalnego wybrzmiewała na płycie Murmurs zespołu Lowbow, który obok Sadowskiego tworzy wiolonczelistka Małgorzata Znarowska. Surowość tych mocno zakorzenionych w muzyce klasycznej kompozycji zdecydowanie nie wywoływała już uśmiechu, lecz raczej przyprawiała o pewne narastające poczucie niepokoju. I właśnie tym tropem Sadowski podąża na swojej autorskiej płycie I Have Absolutely Nothing to Say, so Listen. Sadowski, posługując się frazą Fisza (oklaski za świetną niedawno wydaną płytę Ballady i protesty), śmiało mógłby powiedzieć – mam dla was nie za miłe wiadomości…

Płytę otwiera znakomita kompozycja Paraglider Ticket. Zbudowana jest ona wokół prostego fortepianowego motywu, który naprawdę sporo mówi o całym koncepcie brzmieniowym płyty. Choć poszczególne instrumenty zachowują wyrazistość i moc wybrzmiewania, to jednak I Have Absolutely Nothing to Say, so Listen absolutnie nie traci świeżości nagrań spod znaku lo-fi – estetyki tak bliskiej sercu Sadowskiego. Drugi na płycie utwór Ladybug Drones to już prawdziwa waga ciężka. Przeciągłe kontrabasowe dźwięki generują nastrój niczym z dobrego filmu katastroficznego (swoją drogą, „dobry film katastroficzny” to być może oksymoron, bo czy ktokolwiek zna naprawdę dobry film tego typu?). Cała płyta zbudowana jest na zaskakujących tropach i skojarzeniach muzycznych. Proste struktury wzbogacane bywają rozbudowanymi, „klasycyzującymi” partiami, a typowo akustyczne brzmienia ramię w ramię podążają z tymi elektronicznymi. Absolutną perełką pozostaje jednak utwór Believe in Nothing, w którym wszystkie te stylistyczne tropy ogniskują się w doskonałej hiphopowej… balladzie. Tak, tak, twór to karkołomny, lecz pełen skrywanego dramatyzmu sposób śpiewania francuskiego rapera Lario Nowhere powoduje, że kompozycja ta moim zdaniem jest najbardziej intrygującym punktem tej jakże ciekawej płyty.

Wbrew nihilistycznym zapowiedziom ujawnionym w tytule płyty, Sadowski naprawdę sporo nam powiedział. W muzyczne słowa ubrał te odczucia, które tak często towarzyszą nam od ładnych kilkunastu miesięcy – niepokój i nadzieję, które wzajemnie przeplatają się w nieprzekraczalnym jak na razie klinczu. I Have Absolutely Nothing to Say, so Listen to dzieło w pełni świadomego i doświadczonego już muzyka, który za nic mając wszelkie muzyczne etykiety tworzy muzykę szczerą, bezpretensjonalną i nieprawdopodobnie wciągającą.



czwartek, 25 listopada 2021

Gadt, Chojnacki, Gradziuk - Renaissance Gesualdo (2021)

Gadt, Chojnacki, Gradziuk


Anna Gadt - głos, kompozycje, aranżacje, produkcja
Zbigniew Chojnacki - akordeon, elektronika
Krzysztof Gradziuk - perkusja, instrumenty różne

Renaissance Gesualdo (2021)

Wydawca: FSR Records

Autor: Mateusz Chorążewicz

Sobotni poranek postanowiłem rozpocząć dobrą kawą i albumem Renaissance Gesualdo – najnowszym dziełem Anny Gadt (głos, kompozycje, aranżacje, produkcja), Zbigniewa Chojnackiego (akordeon, elektronika) i Krzysztofa Gradziuka (perkusja,instrumenty różne).

Renaissance Gesualdo to dwupłytowe wydanie dzielące się na dwie odrębne części:
1) Gesualdo – nagrania studyjne z maja 2021
2) Renaissance – nagrania koncertowe z festiwalu muzyki improwizowanej Firmament z 2018 roku.

Pierwsza płyta inspirowana jest muzyką włoskiego kompozytora Carla Gesualdo Da Venosy, którego twórczość przypadała na XVI w. Natomiast druga sięga znacznie szerzej, ponieważ usłyszymy tu również polskie teksty. Całe to dwupłytowe wydanie należy zatem traktować jako próbę przystosowania muzyki renesansowej do współczesnej europejskiej muzyki improwizowanej. Czy próba ta okazała się sukcesem?

Całość przepełniona jest strukturami harmonicznymi dobrze nam znanymi z europejskich dzieł muzyki klasycznej. Europejski zaciąg znakomicie podkreśla także brzmienie akordeonu Zbigniewa Chojnackiego. Elementy te stanowią swoisty fundament dla wszystkiego, co dzieje się wokół nich. Na czele z elektroniką, po którą niezwykle chętnie sięga Chojnacki i która z zaskakującą wręcz łatwością komponuje się z brzmieniem całości.

Przy Zbigniewie Chojnackim chciałbym się przez chwilę zatrzymać. Na płycie wielokrotnie słyszymy rzadko spotykane gdziekolwiek indziej nieszablonowe współbrzmienia. Zaryzykuję stwierdzenie, iż jest to zasługa w głównej mierze właśnie Chojnackiego. Potwierdza to już sam fakt, że akordeon nadal jest instrumentem dość rzadko spotykanym w jazzie (nawet tym europejskim). Do tego dochodzi cały wachlarz brzmień generowanych elektronicznie co powoduje, że takiego instrumentarium i takiego brzmienia całości ze świecą szukać.

Bardzo istotne jest to, że obie płyty, choć nagrywane w odstępie trzech lat, są niezwykle spójne brzmieniowo. Muzycy wyraźnie wiedzą co robią, wiedzą jakie brzmienie chcą osiągnąć i konsekwentnie się tego trzymają. 

Muszę się przyznać, że osobiście mam niezwykłą słabość do muzyki tego rodzaju. Harmonie znane z europejskiej muzyki klasycznej opakowane we współczesne jazzowe brzmienia z akordeonem na czele to miód na me serce. Renaissance Gesualdo uważam za pozycję obowiązkową dla entuzjastów europejskiej sceny jazzowej.

wtorek, 23 listopada 2021

Dzuszan B - Plantageneti (2021)

Duszan B

Krystian Kniaziowski - guitar
Paweł Gawryłowicz - trumpet
Jan Niedziela - bass
Łukasz Mikołajczyk - drums

Plantageneti (2021)

Tekst: Maciej Nowotny



Dla człowieka, który "siedzi głęboko" w polskim jazzie i generalnie na wszystko wybrzydza (bo za dużo już się dobrej muzyki nasłuchał) nie ma jednak większej przyjemności niż się natknąć na zupełnie świeży skład, który zagra tak jakby dosłownie przyleciało UFO i spadło z kosmosu. Tak właśnie jest w przypadku Duszan B (nawiązanie do nazwy stolicy Tadżykistanu?) i ich debiutanckiej płyty Plantageneti (nazwa dynastii angielskiej czy igraszka słowna na temat ekologiczny?). Nazwiska muzyków kompletnie nic mi nie mówiły - jakież to cudowne uczucie! - zatem był to jakby odsłuch w ciemno, bez oczekiwań, bez zobowiązań, bez rączka rączkę myje, tylko czyste dźwięki. I wiecie co? Spodobało mi się i to bardzo. Dlatego polecam Waszej uwadze i jednocześnie dostarczam garść wiadomości o tym zespole, których być może nigdzie indziej nie znajdziecie.

Skład powołali pod koniec 2017 roku grający na basie Jan Niedziela (nic wspólnego ze znaną jazzową rodziną, to pseudonim artystyczny) i perkusista Łukasz Mikołajczyk. Rzecz dzieje się w Krakowie, gdzie wszystko jest możliwe tylko, że przebiega wolno, zatem Panowie musieli po zapoznaniu się poczekać do wiosny 2018 kiedy do składu dołącza gitarzysta Krystian Kniaziowski. Miejsce ich spotkania to sesje Zasypianie czyli rodzaj imprezy organizowanej przez kolektyw NPZM czyli nieformalną grupę improwizującą, której zapis działań możecie znaleźć m.in. tu: link do soundclouda. W ten sposób powstaje trio, które posłuchać można podczas kolejnych sesji Zasypiań w w słynnym krakowskim klubie Piękny Pies.

W tym samym roku muzycy nagrywają demo pt. "Przyszliśmy wypić waszą krew". To 3 krótkie numery w stylu post-hardcore z gośćmi na saksofonie (Alex Clov) i harmonijce (Paweł Stus) dostępne na yt: https://www.youtube.com/watch?v=zGA8KWHgvGE. Grupa cały czas szuka swojej proporcji między improwizacją i kompozycją, przez pewien okres nawet angażuje drugiego perkusistę do grania rockowych koncertów, nieustannie poszukując własnego brzmienia i metody tworzenia. Pod koniec roku grupa w składzie Kniaziowski/Niedziela/Mikołajczyk nagrywa muzykę do niemieckiej animacji z 1926 pt. "Przygody Księcia Achmeda" w reżyserii Lotte Reiniger. Wielokrotnie grają na żywo do tej niezwykłej baśni (do obejrzenia na vimeo https://vimeo.com/502591429).

Wreszcie w 2020 do składu dołącza Paweł Gawryłowicz (trąbka). Brzmienie się dopełnia, a po pierwszych bardzo obiecujących koncertach zespół decyduje się na nagrania w studio. Większość nagranego jesienią 2020 podczas kilku sesji materiału to swobodna improwizacja. Zapisy tych sesji pojawiają się na bandcampie najpierw w formie "Improwizacji Zadusznych" poświęconych nagle zmarłemu krakowskiemu gitarzyście Jędrzejowi Pawłowskiemu związanemu z kolektywem NPZM, a następnie - już w lutym 2021 - jako pierwszy pełny album Duszan B zatytułowany "PLANTAGENETI".

Co właściwie tak mnie urzekło w tej muzyce? Przede wszystkim dzięki temu że silnie jest w niej obecny element improwizowany, brzmi ona świeżo, nieschematycznie, spontanicznie. Silne korzenie rockowe czy nawet noisowe tej muzyki sprawiają natomiast, że ma ona ten undergroundowy, szorstki, chropawy charakter nadający jej wielkiej tak autentyczności jak charyzmy. Ale tym co mnie najbardziej uwiodło, to fakt że w tym kociołku, w którym gotują się nawzajem zwalczając smaki "hard rockowe, rockowe, postrockowe z fragmentami ambientu, dark jazzu aż do totalnej abstrakcji free improv" (cytat za zapowiedzią jednego z ich koncertów w Pięknym Psie) znaleźć też można kawałki pięknych melodii. To są czasami melodyjne riffy, albo zaledwie szkice melodii, czasami jest to charyzmatyczny rytm, czuć że muzycy słuchali mnóstwo dobrego rocka, popu, muzyki tanecznej, nie tylko jazzu, przez co język jakim się posługują chociaż niebanalny, awangardowy, progresywny, pełen buntu, walki, jest jednocześnie atrakcyjny, komunikatywny, wpadający w ucho.

Podsumowując, ten debiut to kompletna niespodzianka, ale z tych niezmiernie pozytywnych. Jakość muzyki i potencjał muzyków sprawia, że z przyjemnością zaliczamy ten krążek do naszej prestiżowej kategorii "Focus On Debut". Brawo i trzymamy kciuki za Wasze dalsze poczynania! (premiera ich drugiego albumu miała miejsce zaledwie kilka dni temu i wkrótce na blogu postaramy się Wam opisać nasze wrażenia także i z jego odsłuchu...).


niedziela, 21 listopada 2021

Hans Koller, Wolfgang Dauner, Adelhard Roidinger, Zbigniew Seifert, Janusz Stefanski - Kunstkopfindianer (1974)

Hans Koller, Wolfgang Dauner, Adelhard Roidinger, Zbigniew Seifert, Janusz Stefanski

Bass, Electric Bass – Adelhard Roidinger
Drums – Janusz Stefanski
Piano, Electric Piano, Synthesizer, Harp [Nagoya Harp] – Wolfgang Dauner
Soprano Saxophone, Tenor Saxophone – Hans Koller
Violin, Alto Saxophone – Zbigniew Seifert

Kunstkopfindianer (1974)

Tekst: Jacek Sołkiewicz

Portal do jazzowej czeluści, w której, by przeżyć, trzeba nauczyć się oddychać w nowym tempie. Kontrolowanie tonięcie. Lekcja przetrwania, która jest wstępem do uzależnienia. Brzmi paradoksalnie? Spróbujcie. To jeden z tych albumów, na których pułapki zastawiono co kilka taktów. I to jedna z tych sytuacji, gdy naprawdę warto skoczyć na oślep przed siebie - w rytm tego co usłyszycie.

‘Kunstkopfindianer’ to muzyka, która wciąga odurzając dawkami nut, które wymykają się jakiejkolwiek skali. Trudno zapanować nad drżeniem ciała gdy atakują nas takie impulsy. Wąchanie dźwiękowej adrenaliny...chcesz przestać, ale nie da się zatrzymać przy tej prędkości doznań. Zatem pełne poddanie, niekończące się nokauty i ciągłe wstawanie po więcej.

Genialne. Ponadczasowe. Wyprzedzające epokę. Ta płyta mogłaby być nagrana kiedykolwiek i zawsze brzmiałaby tak samo świeżo. Każdy rocznik pasuje do tej muzyki. Czas nie gra żadnej roli a to rzadki przypadek. Muzyczne wizjonerstwo na poziomie nieuleczalnej nadwzroczności. Ten materiał nagrany w 1974 roku nieustannie przecina dekady nie osiadając w żadnym stylu i żadnej konwencji, wymykając się jakimkolwiek próbom okiełznania.

Jazz? Nic podobnego. Jazz jest tu stanem umysłu, dzięki któremu wyeliminowano wszystkie szlabany mentalne. Tylko wtedy można było rozpędzić się do zaniku tętna. Ta płyta to dzieło totalne, na którym zderzają się wizje, pragnienia, demony i fascynacje, ale nie gatunki muzyczne. Nikt niczego nie kalkulował - zagrano to tak by każdemu zagrało w sercu i duszy. Suma wszystkich taktów dała opowieść bez końca - zupełnie jakbyśmy otwierali wciąż tę samą książkę, ale nigdy nie trafiali na ten sam rozdział. Tu nic nie jest stałe i to jest największym pięknem tej muzyki.

Transowo, monumentalnie, nerwowo, neurotycznie i przede wszystkim eksplozywnie - klimat ‘Kunstkopfindianer’ zmienia się jak w rozregulowanym kalejdoskopie, który grozi wybuchem, ale mimo wszystko wpatrujemy się w niego wielkimi oczami.

Czy mogło być inaczej jeśli w jednym studiu spotkali się Hans Koller, Wolfgang Dauner, Adelhard Roidinger, Janusz Stefański i Zbigniew Seifert? Nie zawsze wielkość muzyki jest adekwatna do grających ją artystów, ale w tym przypadku ich legenda zbudowała muzyczny monument.

Otwierający, tytułowy ‘Kunstkopfindianer’ wprowadza nas w sposób niezwykle hipnotyczny, tajemniczy by następnie zwieść delikatnym przełamaniem, po którym spadną na nas kaskady dźwięków. To jest tak gęste, że nie da się w żaden sposób uniknąć kontaktu...a ten potrafi być naprawdę mocno odczuwalny.

W niezmiennym, szalonym tempie, audio masyw przesuwa się w naszą stronę a w nim kotłują się w niewiarygodnie zgodny sposób partie skrzypiec, fortepianu, kontrabasu i saksofonu...a całość osadzona na gorączkowej, narwanej linii bębnów, która brzmi jakby grało ją kilka osób! Słuchając tego utworu ma się wrażenie jakby ta audiomasa była napędzana wirującym tornadem zamkniętym w jej wnętrzu. Cudowne wyciszenia, pełne ambientowego wytchnienia dają niewątpliwie przestrzeń na zebranie myśli, ale to celowy zabieg by kolejne uderzenie miało jeszcze większy impakt...zatem przygotujcie się.

‘Suomi’ wita nas niezwykle mrocznym, brudnym intro, które w posępny sposób przechodzi do cudownie transowe rozwinięcie. Niepokój i chłód biją tu z daleka, ale jest w tym wszystkim zniewalające piękno i zapraszająca tajemnica. Massive Attack w 1974 roku? To mógłby być ich początek. Wbrew pozorom ten krótki (szkoda!) utwór wprowadza jakże potrzebną chwilę refleksji i daje szansę na zebranie sił przed tym co nadchodzi.

A trzeci na płycie ‘Nom’ nie pozostawia złudzeń od pierwszych sekund - riffowe wręcz wejście grane na syntezatorze nadaje niezwykły ciężar, który w niezwykle czujny sposób zwiększa Stefański grając na bębnach bardzo motorycznie, ciężko, ale z niesamowitym groove. To jednak tylko preludium do późniejszego skoku we wspomnianą na początku czeluść. A w niej cała masa artefaktów, iluzji, nienaturalnych powiększeń i znikających obrazów. Jesteśmy potrząsani przez niewidzialne siły, ale jeśli poddanie było bezwarunkowe to jest to naprawdę oszałamiające uczucie. Nieprawdopodobne jak muzycy znajdują wspólną drogę przez taki labirynt. Momentami robi się wręcz paraliżująco od rozedrgania. Niesamowity pokaz wyobraźni i przede wszystkim warsztatu każdego muzyka co dało finalnie zapierający dech rezultat - to już taki poziom zgrania, na którym każda nuta niesie w sobie echo tego co dopiero zostanie zagrane.

Warto w tym miejscu wspomnieć, że temperatura tej płyty nie spada ani na chwilę, ale jest doskonale dopasowywana poprzez świetnie zaplanowaną kolejność utworów. Te bardziej złożone, strukturalnie ściśnięte, są z reguły przełożone tymi z większą ilością powietrza. Dzięki temu możemy w ogóle przetrwać tę nawałnicę a wręcz odnaleźć w niej prąd do upajającego dryfu.

Tak właśnie jest w przypadku czwartego ‘Ulla M. & 22/8’. Świetne rozluzowujące intro jest niczym rozgrzewka przed właściwą grą, w której już niebawem pojawi się niezwykle bluesowy klimat a w nim przeszywająca partia skrzypiec Seiferta, pełna kąśliwej wirtuozerii. Ponownie Stefański idealnie wyczuł atmosferę całości proponując taką linię bębnów, że trudno wręcz usiedzieć przy tym w spokoju. Zamknijcie oczy, wsłuchajcie się w bębny i idące im w sukurs elektryczne piano Fender Rhodesa granego przez Roidingera...drzwi The Doors stoją otworem. To oczywiście luźne skojarzenie, ponieważ dalej Hans Koller przypomina wszystkim, że na ‘Kunstkopfindianer’ nie ma metek ani definicji.

Jego połamana, karkołomna partia saksofonu wprowadza swoją własną jakość, ale jest też świetnym łącznikiem z ostatnią częścią, w której ewidentnie oddano prym natchnionej rytmice Stefańskiego. Trans, trans, trans!

I na koniec utwór autorstwa Zbigniewa Seiferta - ‘Adea’. Wiele razy mówiłem, iż jest On jedną z najbardziej nieodżałowanych strat w polskiej muzyce jazzowej. Kto wie ile muzyki nagrałby będąc tak niewiarygodnie utalentowanym i kreatywnym. Nieco pełzający z licznymi falami wznoszącymi, na których każdy z muzyków miał okazję zagrać więcej i mocniej. Świetnie zbudowana, narastająca dramaturgia za sprawą rozpływających się nad całością skrzypiec i ponownie fenomenalnej współpracy na linii bas - bębny, dzięki której, pomimo mocno improwizowanej formy, nie wydostajemy się ani na chwilę z rytmicznego zniewolenia.

Hipnoza trwa w najlepsze a to już koniec...

Co za album! Dla mnie ‘Kunstkopfindianer’ wytycza wiele idealnych granic, które nigdy nie powinny być przekroczone. To daje gwarancję takiego balansu, który wciąga a nie odstrasza. Łatwo w takich dziełach przeciągnąć muzykę na stronę bezproduktywnego popisu...tu jednak mamy do czynienia z wręcz pomnikowym uwiecznieniem kunsztu wszystkich muzyków. Przede wszystkim jednak pokazuje jak perfekcyjnie przetłumaczyć wielkość talentu na nuty, po których chodzić będą wszystkie kolejne pokolenia muzyków i słuchaczy. To jedna z tych pozycji, które są po prostu obowiązkowe dla jednych i drugich.

Trudno wydostać się ze świata tych dźwięków, ostrzegam. W zapomnieniu opadamy niżej i niżej z każdym odsłuchem. Coraz trudniej oszacować dystans do powierzchni. Najbardziej niepokojące jest jednak to, że w ogóle nie myślimy o powrocie.


piątek, 19 listopada 2021

Zawartko/Piasecki - Wagabunda (2021)

Zawartko/Piasecki

Magdalena Zawartko - głos
Grzegorz Piasecki - kontrabas
gościnnie:
Tomasz Pruchnicki - saksofon tenorowy, saksofon sopranowy, flet alikwotowy, okaryna
Tomasz Wendt - saksofon tenorowy, saksofon sopranowy
Robert Jarmużek - fortepian
Wojciech Lubertowicz - bębny obręczowe, darbuka, udu, duduk
Grzegorz Pałka - perkusja

Wagabunda (2021)

Tekst: Paweł Ziemba

Z dużą ciekawością i zainteresowaniem odsłuchałem najnowszą płytę duetu Zawartko/Piasecki „Wagabunda”. Nie myślałem, że muzyka tego duetu, wcześniej mi nie znana, tak bardzo mnie zaintryguje (zdecydowałem się sięgnąć dodatkowo po debiutancki krążek duetu „Leć Głosie” z 2015 roku, co w tym przypadku było słuszną decyzją). Zawartko/Piasecki to duet, który łączy nie tylko pasja do tworzenia muzyki i pragnienie „artystycznego samostanowienia”, ale również potrzeba i świadomość korzystania z indywidualnych technicznych możliwości, umożliwiających przekraczanie barier swoich instrumentów. „Artystyczne samostanowienie” jest istotnym faktem w twórczości duetu, który swoje początki wiąże z wrocławską Akademią Muzyczną a następnie Laboratorium Muzyki „We Are From Here” pod kierownictwem Włodka Pawlika. Umiejętność łączenia ludowości muzyki z jazzową aranżacją, wyznacza nowe możliwości brzmieniowe duetu. Od wydanej w 2015 roku debiutanckiej płyty „Leć głosie” minęło 6 lat, a duet konsekwentnie porusza się i rozwija brzmieniowo we współczesnym gatunku ethno jazzu i robi to naprawdę ciekawie.

„Wagabunda” to pełna w swojej koncepcji realizacja muzycznej podróży, czyli - muzyka świata, dynamiczna, przepełniona jazzową improwizacją, momentami drapieżna i intrygująca. Można by powiedzieć, że nie ma w tym nic nowego, bo przecież światowi pionierzy ethno jazzu tacy jak John Coltrane, Ornette Coleman czy Yusef Lateef inspirowali się muzyka innych kultur wplatając ją w swoje utwory już dużo wcześniej. Również nasza polska scena jazzowa ma swoich „jazzowych folklorystów” jak Zbigniew Namysłowski, Włodzimierz Nahorny, Andrzej Trzaskowski czy też Jan "Ptaszyn" Wróblewski. Ale jak widać, również muzycy młodszego pokolenia mają potrzebę sięgania do różnych form i kultur muzycznych, znakomicie odnajdując się w tej stylistyce.

Album rozpoczyna ujmująca tkliwością ballada „Lala Usingizi” wyśpiewana nastrojową wokalizą i zagrana w przepięknym stylu. Od samego początku uwagę zwracają aranżacje muzyczne. Ciekawe, zaskakujące, momentami drapieżne i wciągające, czego przykładem może być kompozycja „Udabno” osadzoną swoim klimatem głęboko w stylistyce jazzowej. Głos Zawartko ciekawie wypełnia i poszerza skalę ekspresji, wsparty głębokim brzmieniem dwóch saksofonów. Słuchając tego utworu miałem nieodparte wrażenie, że gdzieś w tym świecie, do którego muzycznie zabiera nas duet, spotykam Tomasza Stańko i Krzysztofa Komedę. A może to tylko moja wyobraźnia i tęsknota za ty co ulotne, jak mawiał mistrz Stańko. Takich muzycznych perełek na tym krążku znajdziemy jeszcze wiele. Zaszyty w melodykę utworów liryzm nie powstrzymuje muzyków przed dynamicznymi, intrygującymi solówkami znakomicie wplatających się w muzyczną całość.

Album z pewnością nie byłby tym czym jest, gdyby nie muzycy, którzy doskonale odnajdują się w zamierzonej stylistyce. Obok Magdaleny Zawartko (wokal) i Grzegorza Piaseckiego (kontrabas), do nagrania swojego najnowszego albumu duet zaprosił znanych i uznanych muzyków Tomasza Pruchnickiego (saksofon tenorowy, saksofon sopranowy, flet alikwotowy, okaryna), Tomasza Wendta (saksofon tenorowy, saksofon sopranowy), Roberta Jarmużka (fortepian), Wojciecha Lubertowicza (bębny obręczowe, darbuka, udu, duduk) i Grzegorza Pałkę (perkusja)

Przez pełne dynamizmu wokalizy Magdy Zawiertko przemawia nie tylko mocny głos, jakim obdarzyła ją natura, ale i ogromna świadomość tego co chce przekazać słuchaczom. Wszyscy muzycy uzupełniają się wzajemnie, znakomicie wpisują się w cały koncept tego projektu.

Album kończy dość zaskakujący w swojej strukturze melodyjnej utwór tytułowy „Wagabunda”. To jedyny utwór wykonany przez Zawiertko w języku polskim i mocno osadzony w podhalańskim folklorze. Interesujące jest to, że w swojej środkowej fazie muzyczne rozwinięcie tematu jest bardzo jazzowe, co tylko potwierdza dominację muzyczną tego gatunku.

Płyta oferuje 9 wielobarwnych muzycznie utworów inspirowanych kulturą Gruzji, Maroka, Izraela, Ameryki Północnej i Polski. Przy tej folklorystycznej monotonii mogłoby by wydawać się, że płyta będzie jednolita i po prostu nudna. Tak nie jest. Liczne zmiany tempa i przeskoki tematyczne jakie odnajdujemy na tej płycie - zaskakują, ale również przykuwają uwagę muzyczną. Bez wątpienia „Wagabunda” to świadomy i bardzo dobrze zrealizowany projekt. Jest to płyta kompletna, zwarta muzycznie, przemyślana od początku do końca. To album dla osób otwartych na odkrywanie nowych brzmień i nieoczekiwanych improwizacji oraz emocji związanych z ulotnością tej muzyki. Efekt końcowy jest w mojej ocenie ciekawy i zasługuje na uwagę.


wtorek, 16 listopada 2021

Trio_io - New Animals (2021)

Trio_io


Zofia Ilnicka – flet

Łukasz Marciniak- gitara

Jakub Wosik - skrzypce

New Animals (2021)

Wydawca: Antenna Non Grata

Tekst: Szymon Stępnik

Trio_io jest stosunkowo młodym i świeżym zespołem polskiej sceny jazzowej. Brawurowy debiut w postaci "Waves" z 2019 roku przeszedł jednakże bez większego echa. Cóż, niepokojące, post-gatunkowe improwizacje jazzowe nigdy nie cieszyły się szerokim zainteresowaniem publiczności. Cieszy więc fakt, że mimo to Trio_io podąża za ciosem i proponuje kolejny, mocno szalony krążek jakim jest "New Animals" z 2021 roku.

Już pierwsze dźwięki sugerują, że słuchacz nie będzie miał do czynienia ze zwykłą płytą. Niemal każdy instrument jest tu preparowany i wykorzystywany w niecodzienny sposób. Nie brakuje uderzania, szarpania, a także innych alternatywnych sposobów wykorzystania skrzypiec, gitary oraz fletu poprzecznego. Szczególne w tym kontekście uznanie należy się jednak dla Łukasza Marciniaka. Gdyby nie informacja na płycie, iż jest odpowiedzialny za gitarę, nie domyśliłbym się, że ten istrument w ogóle występuje na tym nagraniu! Nie ma tutaj bowiem klasycznych, jazzowych fraz, a raczej struny tworzą nastrój, szaleją, dopowiadają swoje trzy grosze do ogólnego chaosu. Często przypominają skrzypienie starych drzwi lub jakieś elektroniczne trzaski. Coś fenomenalnego.

Każdy utwór zdefiniować można pokrótce jako awangardową, freejazzową improwizację z elementami muzyki folkowej. Nie oddaje to jednak choćby połowy doświadczenia, które oferuje "New Animals". Muzyka wędruje w najgłębsze zakamarki awangardy, nie trzymając się jakichkolwiek utartych konwencji. Pobrzmiewająca wszędzie amelodyjność wcale nie irytuje, a intryguje. Z każdym kolejnym dźwiekiem ciekawość odbiorcy rośnie i stawia on sobie pytanie: "Gdzie jeszcze Ci znakomici muzycy powędrują ze swoimi pomysłami?".

Oprócz wspomnianej preparacji instrumentów, największą siłą albumu zdają się, co zaskakujące, same nazwy poszczególnych utworów. Każdy nosi nazwę na cześć danego zwierzęcia, przez co słuchacz może wyobrazić sobie ich sylwetki malowane muzyką. Udaje się to jednak różnie. O ile "Ants" i "Woodpeckers" (wciąż nie wiem, jak oni osiągnęli takie dźwięki bez syntezatora) są genialne i plastyczne, to jednak trudno powiedzieć co autor miał na myśli w utworach takich jak np. "Llamas" czy "Whales". Niemniej jednak, zabieg ciekawy i godny zwrócenia uwagi.

Awangarda występuje tu przede wszystkim w brzmieniu instrumentów. Rytmicznie jest prosto, bez większych udziwnień. Metrum jest repetytywne i często w klasycznym 4/4. Pozwala to jednak bardziej uwidocznić zabawę z barwą, brzmieniem oraz preparacją instrumentów. Nie każda awangarda musi wydziwniać w sferze rytmicznej, czyż nie?

Moim największym zarzutem dla "New Animals" jest flet. Nie śmiem jednak obrażać umiejętności flecistki, Zofii Ilnickiej. Mam ogromny problem z jego produkcją. Często słychać dmuchanie pustego powietrza lub dźwięki dotykanych przycisków. Być może był to celowy zabieg, ale nie potrafię go kupić. Dla mnie brzmi po prostu niedbale i tak, jakby flet został nagrany trochę na "odwal się".

Podsumowując, choć jest to mój pierwszy kontakt z Trio_io, jestem urzeczony pomysłowością tego zespołu. Każdy utwór jest inny, nie nudzi oraz zachwyca alternatywnym podejściem do grania muzyki. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że zespół zostanie doceniony i bardziej zauważony w polskiej scenie jazzowej. Ci muzycy bez wątpienia na to zasługują.

niedziela, 14 listopada 2021

RGG - Mysterious Monuments On The Moon (2021)

RGG

Łukasz Ojdana - piano
Maciej Garbowski - double bass
Krzysztof Gradziuk - drums

Mysterious Monuments On The Moon (2021)





Tekst: Mateusz Chorążewicz

Piątkowe popołudnie postanowiłem spędzić z najnowszym albumem RGG pt. Mysterious Monuments On The Moon wydanym z okazji 20-lecia działalności formacji.

Wstępne oczekiwania? Na pewno skandynawski flow, pewna doza grozy i surowości w brzmieniu, na pewno genialne przygotowanie materiału. Z całą pewnością również wysoki poziom interakcji muzyków współtworzących grupę.

Czy jestem zaskoczony? No nie. Właściwie od pierwszych dźwięków słychać wszystko to, czego oczekiwałem. Wszystko, do czego RGG przyzwyczaiło nas na przestrzeni ostatnich 20 lat działalności znajdziemy na ich najnowszej płycie. Ale czy znajdzie się tutaj coś niespodziewanego? Coś, czego po RGG bym się nie spodziewał?

Trzon albumu stanowi osiem monumentów przeplatanych siedmioma dodatkowymi utworami. Całość składa się na piętnaście kompozycji. Właściwie przez cały album RGG snuje niezwykle spójną, dobrze zakorzenioną w europejskiej tradycji muzyczną opowieść. Muzycy w swoich kompozycjach nader często korzystają z ad libitum co znacznie odróżnia tę płytę od poprzedniej, wydanej w ramach legendarnej serii Polish Jazz. Rzadziej spotykamy tu również dokładnie określone struktury harmoniczne, co także jest odmiennością w stosunku do Memento.

Śmiało mogę stwierdzić, iż właśnie tego oczekiwałem od Mysterious Monuments On The Moon. Wracając pamięcią do albumu Memento, miałem wrażenie, iż jest to płyta dużo bardziej nakierowana na przeciętnego zjadacza jazzowego chleba. Faktem jest, że zespołowi świetnie udało się na niej zachować zdrowy kompromis między własnym DNA, a smakiem muzycznym większości słuchaczy rodzimej sceny jazzowej. Niemniej jednak, słuchając obu albumów ma się wrażenie, jakby na Memento zespół miał nieco skrępowane możliwości wyrazu.

Sam fakt, że zespół nie współpracuje już z legendarną polską wytwórnią był dość zaskakujący. Wydawać by się mogło, że jest to krok wstecz. Ale czy aby na pewno? Droga, którą RGG obecnie obrało, niewątpliwie daje im większą swobodę w doborze środków wyrazu, której zapewne nie mieli przy albumie Memento. Zdecydowanie słychać to na Mysterious Monuments On The Moon.

Na uwagę zasługuje również świetnie brzmienie całości. Jan Smoczyński wykonał kawał dobrej roboty przy Mixie i Masteringu.

Z Mysterious Monuments On The Moon mam pewien dylemat. Z jednej strony, płyta na pewno mnie nie zaskoczyła. Z drugiej jednak, miło jest słyszeć bezkompromisowe podejście do muzyki w porównaniu z Memento. Choć nie jest to album przełomowy ani dla polskiej muzyki improwizowanej ani dla RGG jako formacji, to jednak należy go ocenić jak najbardziej pozytywnie.

Nie ma lepszej metody na świętowanie jubileuszu 20-lecia działalności, niż album taki jak Mysterious Monuments On The Moon. W sposób bezkompromisowy prezentuje on styl, jaki RGG wyrobiło sobie na przestrzeni tych wszystkich lat. Pozycja obowiązkowa zarówno dla fanów zespołu jak również dla wszystkich entuzjastów europejskiej sceny jazzowej.

czwartek, 11 listopada 2021

Jaubi - Nafs At Peace (2021)

Jaubi

Ali Riaz Baqar - Guitar
Zohaib Hassan Khan - Sarangi
Qammar 'Vicky' Abbas - Drums
Kashif Ali Dhani - Tabla, Vocals
Tenderlonious - Flute, Soprano Saxophone
Marek “Latarnik” Pędziwiatr - synths, keyboards
The Vox Humana Chamber Choir - Vocals on 'Seek Refuge'

Nafs At Peace (2021)

By Maciej Nowotny

W ostatniej dekadzie polski jazz rozwijał się wielokierunkowo: jazz tradycyjny dalej pozostawał silny, ale rozkwitała alternatywa, z martwych podniosły się i wspaniale rozwinęły folk i etno. Przypływ unosił - jak to się mówi w ekonomii - wszystkie łódki. No, prawie. Bo jazz taneczny, ale w tym popularnym, np. nu jazzowym czy acid jazzowym sensie, padł po prostu na pysk. A mieliśmy kiedyś sporo fajnych kapel w tym popularnym nurcie. Pamiętacie na przykład Contemporary Noise Quintet, Jazzpospolitą, oczywiście Skalpel czy Pink Freud (którego sława też ostatnio  jakby zaczęła blednąć)? Można się było czepiać miliona rzeczy, ale faktem było, że te składy grały wpadającą w ucho, ale ambitną i cieszącą się olbrzymim wzięciem u publiczności muzykę. Uwaga! muzykę jazzową zawierającą aktualnie brzmiący element taneczny. 

Niestety dzisiaj z tego niewiele zostało. Dominuje współczecha (którą lubię, ale ile można jej słuchać), jazz awangardowy, który cieszy serce i umysł, ale który nigdy nie zastąpi muzyki ambitnej, lecz bardziej przystępnej. Efekt? Polska publiczność wali drzwiami i oknami na zespoły w rodzaju GoGo Penguin, Portico Quartet, BadBadNotGood, JagaJazzist i wiele innych. Niech zatem z tych stron zabrzmi apel wielkim głosem kierowany do polskich muzyków z prośbą o więcej takiej muzyki. Chcemy jej i my znawcy (?) czy krytycy (??), bo jazz jest jak rzeka, która jest potężna i mocna, gdy zbiera dopływy z jak największej ilości źródeł. Póki co niestety, widać (a raczej słychać) regres, brak nadziei, stare zespoły się rozpadają albo tracą rozpęd, nowych powstaje niewiele. Aż tu nagle...

Bum!!! Kompletne zaskoczenie i to niesamowicie pozytywne i w jakiej skali!!! Zresztą ile krążków ma szansę zostać albumem miesiąca na Pitchforku i dostać recenzje, pozytywne, na przykład na angielskim Guardianie? No, a teraz my dokładamy nasz głos, a to już nie byle co... ;-) Bo po prostu muzyka jest świetna, niezwykle łatwo wpadająca w ucho taneczna, a przy tym niebanalna. Szkoda tylko, że niestety mowa jest nie o zespole polskim, lecz o... pakistańskim. Konkretnie: kwartecie o nazwie Jaubi. Grają oni muzykę, która korzeniami sięga słynnych indyjskich i pakistańskich rag, które znamy chociażby w transowych interpretacjach Nusrata Fateha Ali Khana i wielu innych. Jednak już sam wielki Nusrat, najbardziej chyba znany na Zachodzie mistrz qawwali, też nieraz flirtował z gwiazdami muzyki tanecznej. Charakterystyczna jest tu płyta na przykład płyta "Star Rise" składająca sie w całości z tanecznych remiksów jego kompozycji dokonanych przez czołowych DJ tamtych czasów, które przebojem zawojowały parkiety całego świata.

Dla Jaubi odpowiednikiem Michela Brooksa towarzyszącego Nusratowi na płytach nagrywanych dla zachodniej publiczności stali się Tenderlonius, Anglik grający na fletach i saksofonie oraz, uwaga!, Latarnik, pod tym pseudonimem kryje się polski klawiszowiec Marek Pędziwiatr. Razem z muzykami pakistańskiego kwartetu stworzyli wybuchową mieszankę muzyczną, w której tak odległe wydawałoby się języki jak pakistańska qawalla, taneczny trip hop i duchowy jazz w tradycji Coltranów (szczególnie Alice), Pharoaha Sandersa czy Yusefa Lateefa tworzą muzykę przyszłości, która świetnie będzie brzmieć tak w przydrożnej knajpie na Karakoram Highway, w londyńskich Dokach czy na warszawskich bulwarach. Ołsom!

poniedziałek, 8 listopada 2021

Łukasz Ojdana - Kurpian Songs & Meditations (2020)

Łukasz Ojdana

Łukasz Ojdana - piano
Mariia Ojdana - voice (7)

Kurpian Songs & Meditations (2020)

AUDIO CAVE 2020/003

Tekst: Jacek Sołkiewicz


Otworzyć drzwi do swojego świata by weszli nimi nieznajomi - oto cena, którą trzeba zapłacić nagrywając taki album.

Album niezwykle intymny, niebezpiecznie bliski, fascynujący i przede wszystkim bez reszty głęboki. Już otwierający 'Song I' jest nader czytelnym sygnałem, że na tej płycie nie będzie kalkulacji i zachowawczego grania. Doceńmy to, ponieważ zostajemy zaproszeni na grunt, który drży od każdego, nawet najbardziej delikatnego kroku. Nie jesteśmy u siebie, ale te nuty powodują, że możemy się tak poczuć.

Zagrać tradycyjne melodie kurpiowskie w sposób tak emocjonalny, tak inny i pociągający to wielka sztuka. Narracyjne mistrzostwo w wykonaniu Łukasza Ojdany to ten element, który sprawia, że każdy kolejny odsłuch niesie ze sobą nowa historię. Taka sytuacja nie zdarza się zbyt często. Trzeba naprawdę magicznego połączenia między sercem, duszą i palcami by zagrać to w taki sposób.

Melancholia mieszająca się z nostalgią w tej muzyce nie pozwalają zamknąć oczu. Soundtrack prawdziwego życia, chciałoby się powiedzieć. Tu wszystkie opowieści mogą być Wasze, a wtedy nuty nabierają jeszcze większej mocy. I nawet jeśli urywają się nagle...ich echo niesie podmuch, który jeszcze długo będziecie na i w sobie odczuwać.

Niesamowita jest czytelność tego albumu a jednocześnie wielka zagadka, którą Łukasz Ojdana misternie buduje z utworu na utwór. Niby słyszymy każde uderzenie klawisza, każdy dźwięk, artefakt dochodzący z serca fortepianu, a jednak między nimi wszystkimi jest tyle miejsca na odczuwanie i interpretację... Cudowny ambient tej płyty przywołuje obrazy miejsc, których nie chcemy opuszczać. Wewnętrzny głos daje nam znać, że to jest najwłaściwsza częstotliwość. To jedna z tych niesamowitości na 'Kurpian Songs & Meditations' - album inspirowany Kurpiowszczyzną, ale zagrany tak, że każdy może poczuć tu swoje własne miejsce.

A skoro o głosie mowa, niesamowitą niespodzianką jest nagłe pojawienie się mistycznej, transowej wokalizy w wykonaniu Marii Ojdany. To impuls, który wnosi niesamowitą energię, ale też i emocje. Mariia śpiewa jakby czas miał się zaraz zatrzymać i nie ma w tym odrobiny przesady - to niezwykle 'szamański' moment na płycie.

Ten krążek to zbiór przepięknych opowieści, wypełniony wrażliwością, od której nie da się w żaden sposób uciec. Słuchanie tych dźwięków to sytuacja z gatunku 'wszystko albo nic'. I skoro autor i wykonawca tej muzyki zdecydował się zagrać z nami w otwarte nuty, powinniśmy wsłuchać się uważnie w to co chce nam przekazać. Maestria, z jaką płynie do nas ta muzyka, jest muzyczną prawdą ponadczasową. Darem, który zmienia dowolna chwilę w niezapomnianą. Powiewem czasu, który minął tak bardzo dawno temu, że aż trudno uwierzyć, że ktoś mógł o nim pamiętać.


piątek, 5 listopada 2021

Marcin Wasilewski Trio - En Attendant (2021)

Marcin Wasilewski Trio

Marcin Wasilewski - Piano
Slawomir Kurkiewicz - Double Bass
Michal Miskiewicz - Drums


En Attendant (2021)




Tekst: Maciej Nowotny

Bardzo przepraszam, ale nie widzę sensu pisania typowej recenzji albumu tego trio. Wszyscy znają tworzących je muzyków: Marcina Wasilewskiego grajacego na fortepianie, Sławomira Kurkiewicza na kontrabasie i Michała Miśkiewicza na perkusji. W końcu grają oni razem już chyba 30 lat! Wszyscy się nauczyli nie tylko jak się nazywają, na jakich instrumentach grają, ba! nawet jak brzmią, ale też, że są genialni (tak twierdził przecież sam Tomasz Stańko, a to jest najlepsze z możliwych namaszczenie). Osiągnęli status w Polsce typowy dla naszego braku umiaru: totalnego, że aż śmiesznego uwielbienia, gdy krytycy, publiczność, słowem wszyscy czołgają się przed artystami i łkają z podziwu. Cokolwiek by nie grali byłoby cudownie (podobny nimb otacza w Polsce jeszcze chyba tylko Możdżera i Bałdycha, bo Wojtek Mazolewski jakby wypadł z łask). 

Tymczasem obiektywnie patrząc (obiektywnie czyli z punktu widzenia rozkapryszonego recenzenta, który popełnia tę pseudo-recenzję) ostatnie albumy tego trio, chociaż ciągle brzmiały świetnie (i to także na żywo, co nie jest zbyt częste w tych czasach), choć ciągle sprzedające się rewelacyjnie i słuchane przez tysiące jak nie miliony na całym dosłownie świecie, choć będące jedynymi praktycznie płytami z muzyką polskich jazzowych artystów słuchanymi, ba, kochanymi w każdym zakatku globu, nie przynosiły jednak właściwie żadnego zaskoczenia. O zgrozo! Jakże ja mogłem wypowiedzieć taką herezję. Toż teraz jeszcze bardziej niż do tej pory będę enfant terrible małego piekiełka polskich recenzentów, a ja tylko piszę z serca i mówię to, co inni też mówią, ale szeptem, na offie, gdy mikrofony są wyłączone, gdy ćwiartka pękła, dym szumi w głowie...

Żartuję oczywiście, cały czas świetnie się tego słuchało, każda nutka tak pięknie, tak ślicznie, tak ładnie wybrzmiewała, ale czegoś brakowało. Czego? - zapytacie. Jest wspaniała wytwórnia, są zachwyceni krytycy, jest publiczność na całym świecie, tłumy na koncertach to czego jeszcze może brakować? Wolności! A czymże jest człowiek bez wolności? Każdy człowiek, nie tylko artysta. W ogóle człowieka, artysty, sztuki bez wolności nie ma. I na to czekałem. "En attendant" - tytuł płyty zbiegiem okoliczności (?) dokładnie znaczy to właśnie czyli "w oczekiwaniu" - zelektryzował mnie. Czy naprawdę czymś mnie zaskoczy? Czy znowu uśpi, ulula, ukołysa, ale niemal aż do snu, do zapomnienia, do znudzenia?

Na szczęście okazało się, że warto było czekać. Kluczowym elementem na płycie są trzy improwizacje zatytułowane "Motion Parts p. 1, 2, 3", które pokazują, że to trio ma jeszcze coś przed sobą poza odcinaniem kuponów od zasłużenie zgromadzonej przez 30 lat sławy. Nie tylko są to improwizacje, nie tylko z ducha free jazzowe, ale odświeżają one całkowicie język tego trio. Nie ma tu tych już nieco ogranych pasaży na fortepianie, tych nazbyt dobrze znanych schematów współbrzmień między instrumentami, pojawia się zaskoczenie, swoboda, świeżość, ciekawość co nastąpi za chwilę. Przy czym muzykom udało się jednocześnie dobrze wyważyć obecnośc tych elementów z dobrze znanymi z poprzednich krążków ładnymi melodiami, standardami czy rockowymi coverami.

A zatem jest coś nowego w grze tego trio: brawo! Ale... to dopiero początek. Pozostaję w oczekiwaniu na dalszą część tej ewolucji. I może o to chodziło? Taką mam przynajmniej nadzieję, bo aby zachować wolność - także tę artystyczną - trzeba o nią walczyć każdą kolejną płytą, każdym koncertem, każdego dnia. Nieprawdaż?