Pages

wtorek, 28 lutego 2023

Krzysztof Komeda Quintet - Live In Praha 1964 (2022)

Krzysztof Komeda Quintet

Krzysztof Komeda – fortepian
Tomasz Stańko - trąbka
Michał Urbaniak - saksofony
Jacek Ostaszewski - kontrabas
Czesław Bartkowski - perkusja

Live In Praha 1964 (2022)

Wydawnictwo: GAD Records

Autor recenzji: Piotr Banasiak

Słucham tego albumu już chyba 20 raz. I się zastanawiam. Jaki był biochemiczny skład powietrza w Hali "Lucerna" w Pradze, że Oni grają jak natchnieni? A później słucham, jak w Pradze w '65 grał Jerzy Milian z ekipą Gustava Broma, jak w '67 grał Roland Kirk, po nim Charles Lloyd... I się zastanawiam. Co tam wtedy leciało z kranów? Czy gdzieś pod Pražským Hradem bije źródło weny twórczej?

Słucham sześciu znakomitych kompozycji. Złożonych, urozmaiconych, a jednak przejrzystych i czytelnych. Osadzonych na improwizacji i awangardowych poszukiwaniach, a jednak chwytliwych. Wykonanych na najwyższym poziomie. Słucham fantastycznego jakościowo, selektywnego dźwięku, w którym świetnie słychać każdy instrument. I reakcje publiczności. I się zastanawiam. Jakim sposobem to przeleżało gdzieś na półce aż 60 lat? I przez tyle lat nikt, nic? Niepojęte.

Słucham zapowiedzi konferansjera. I się zastanawiam. Czy Kwintet Komedy faktycznie płynął w tzw. trzecim nurcie? I w zasadzie jakie to ma znaczenie po tylu latach?

Słucham "Svantetic". I się zastanawiam. Czy będzie impertynencją, jeśli napiszę, że to wykonanie, swobodne i energetyczne, uważam za ciekawsze niż wersja kanoniczna z albumu "Astigmatic"?

Słucham saksofonowania Pana Urbaniaka, czasem błyskotliwie melodyjnego, czasem dzikiego i zachłyśniętego wolnością. I się zastanawiam. Czy będzie impertynencją, jeśli napiszę, że dla mnie osobiście Pan Urbaniak na saksofonie jest jedyną postacią Michała Urbaniaka, jaką tolerują moje uszy?

Słucham trąbki Pana Stańki, w niebywały sposób łączącej wystudzoną nordyckość ze słowiańską duszą. I się zastanawiam. Czy Stańko zdefiniował "europejską trąbkę"?

Słucham soczystej i pomysłowej gry Pana Bartkowskiego. I się zastanawiam. Jak to jest - każdego ranka po przebudzeniu, patrząc w lustro mieć prawo sobie pomyśleć "kurczę, na iluż to doniosłych, fantastycznych i niezapomnianych płytach bębniłem... aż sam sobie zazdroszczę"?

Słucham kontrabasu Jacka Ostaszewskiego, chwilami arco - subtelnego jak w momentach "Repetition" chwilami transowo-motorycznego jak w "Roman Two". I się zastanawiam. Czy właśnie za taką kombinację transu i subtelnosci uwielbiam grupę Ossian?

Słucham gry Krzysztofa Komedy. I przypominam sobie zeszłoroczny koncert Squadu Wojciecha Jachny w Łodzi. Gig zakończył się utworem, w trakcie którego lider, po zawistowaniu tematu i kilku fraz na trąbce, wycofał się gdzieś na tył sceny, a zespół "poszedł na całość". Po wybrzmieniu ostatnich dźwięków Pan Jachna wrócił na scenę i rzucił krótko do mikrofonu: "Najważniejsze to nie przeszkadzać". I się zastanawiam. Czy gdyby podstawić Komedzie pod koniec mikrofon, powiedziałby dokładnie to samo?

Słucham tej muzyki. Tych niepodrabialnych Komedowych tematów, tych momentów, kiedy trąbka i saksofon grają unisono, albo w dialogu, albo wymieniają się na prowadzeniu, dopingowane barwną i dynamiczną grą sekcji. Słucham "Sophia's Tubn", "Alea"... Tego oszałamiającego fresku dźwiękowego, w którym awers stanowi nieskrępowany duch wolnej, poszukującej muzyki, a rewers logiczna, naprawdę przystępna forma pełna... romantyzmu? Słucham tych pięciu facetów, pięciu osobowości, z których każdy przez lata stworzył własne uniwersum. A na tym albumie stanowią jedność. I się zastanawiam. Co tam w końcu - do cholery - leciało wtedy z kranów?!

I tylko konferansjer mi odpowiada: "Dobrou noc! Dobrou noc!"


piątek, 24 lutego 2023

Jerzy Mazzoll - Być (2022)

Jerzy Mazzoll

Jerzy Mazzoll – klarnety, flet, głos
Michał Szturomski - aranżacje, gitary el., syntezatory, sampling, perkusjonalia, field recording

Gościnnie:
Miłosz Wośko - fortepian, organy
Franciszek Pospieszalski - kontrabas
Piotr Machałowski - gitara basowa
Igor Nikiforow - perkusja
Artur Chaber - instr. perkusyjne

Być (2020)

Wydawnictwo: Wytwórnia Krajowa

Tekst: Piotr Banasiak

" ... prawda, że piękne? Śpiewał niezapomniany Mieczysław Fogg. A teraz o uwagę prosimy Panią Halinę Kozłowską z Pszczyny. W dniu 70 urodzin... (...) ...a dla Szanownej Jubilatki wybraliśmy tak lubianego przez państwa Jerzego Mazzolla! Będzie to utwór ze szlagierowego albumu "Być" pod tytułem..." STOP! Pobudka! A w zasadzie... do diaska, właściwie dlaczego nie??? Ale najpierw zajrzę do pamiętnika.

Upalny lipiec 1988. Leżę przed namiotem na Polanie Śnieżnej w Międzygórzu, przeglądam Magazyn Muzyczny, a w nim artykuł o wielce obiecującej gdańskiej kapeli Snukaski. Ze zdjęcia patrzy na mnie hardo i wyzywająco pewny siebie dziewiętnastolatek. Jaszcze nie wiem, że to Pan Jerzy. Ale za kilka lat się dowiem.

Chłodnawy maj 1997. Yass jest już zjawiskiem powszechnym, Bydgoski "Mózg" miejscem kultowym, a Mazzoll artystą ikonicznym, z poważnym dorobkiem, w którym jak diament błyszczy album "a". Zbieram wszystko, w czym Pan Jerzy się pojawia, najpierw na kasetach.. później na CD.. Mogę Go zobaczyć w tv, poczytać o Nim w różnych TylkoRockach i innych Machinach, a nawet w legowisku ówczesnej awangardy i podziemia - JazzForum. Mazzoll & Arythmic Perfection z Kazikiem. Tak. Byłem w "Eskulapie" na tym koncercie. Legendarny, transcendentalny gig. Ale ja wyszedłem z niego zły. Przez całą sztukę mój Idol siedział, a potem stał - niezmiennie odwrócony do mnie czterema literami. Do mnie! Po koncercie, obrażony, powiedziałem Mu: "oooo Ty Mazzollu jeden Ty!". Tak Mu powiedziałem! Tzn. w myślach Mu powiedziałem. Rozumiecie, Mazzoll chłop wysoki, krewki i bezpośredni. Jeszcze bym w zęby zarobił. Poza tym, gdzie w tamtych czasach by mnie yassowe goryle przed Mazzollowe oblicze dopuściły...

Obrażony czy nie, przez kolejne dekady śledziłem Artystę: co u Niego, co nagrywa, z kim koncertuje, z kim ma znowu na pieńku itd. itp. I tak Pan Jerzy swoją pełną meandrów drogą życiową, swoim talentem, bezkompromisowym i niezłomnym charakterem na mój szacunek i podziw wieczny zapracował.

No i mamy lato 2022, a ja słucham najnowszego Mazzollowego dzieła. Jakże dalekiego od Jego wieloletnich podróży bezdrożami awangardy, labiryntami harmonii i obrzeżami sonorystyki. Jakże pełnego harmonii, ducha i piękna. Pierwszy wniosek: drodzy Państwo, wydaje mi się, że Pan Jerzy po prostu ponownie się zakochał. W żonie się zakochał - na dodatek we własnej żonie! W potomstwie się zakochał, w rodzinie. W całym świecie się zakochał, w ludziach się zakochał. Co tam - nawet i siebie chyba trochę bardziej polubił. A słuchając tych kilku krótkich urywków z field recordingu, które porozrzucane tkwią w różnych miejscach albumu i widząc, gdzie zostały nagrane, nasuwa mi się drugi wniosek. Otóż przypuszczam, iż Pan Jerzy odkrył, że Ktoś tam na górze też bardzo Go lubi. Na dodatek ten Ktoś postawił na Jego drodze Michała Szturomskiego.

Pan Szturomski już od lat pisze własną, niezależną, ciekawą historię - jako muzyk i producent. Jeśli dobrze pamiętam, obaj artyści spotkali się w intrygującym projekcie dźwiękowym Provinz Posen, które to spotkanie dobrze wróżyło na przyszłość. W efekcie dostaliśmy teraz album "Być", a mnie w trakcie odsłuchu nasuwa się trzeci wniosek: Panowie - wyście się ze świecą szukali! Posłuchajmy zatem, cóż wyszło ze spotkania talentu, intuicji i pracowitości Pana Michała z niespokojnym duchem i charyzmą zakochanego Pana Jerzego.

Elektronika i najnowsze technologie w symbiozie z baterią Mazzolowych instrumentów dmuchanych to żadna nowość. Pan Jerzy od lat już jest z tym za pan brat, ale porównajmy "Być" choćby z poprzednim "Mazzboxxem". "Mazzboxx" to Pan Jerzy poszatkowany i zdekonstruowany, a Jego improwizacje to materiał genetyczny, z którego Igor Pudło stworzył zupełnie nową samplowaną jakość. "Być" to Pan Jerzy naturalny, mistrz ceremonii w pełnej krasie swojego kunsztu.

Pan Szturomski zdecydowanie dał Mazzollowi pograć, sam zapewniając w tle dyskretny akompaniament. I rytm. Wszechobecną, transową, ale bardzo "miękką" konstrukcję rytmiczną, amalgamat ambientowo modulowanej elektroniki i akustycznych perkusjonaliów. W mojej pamięci od razu otwiera się zakurzona szuflada z dokonaniami The Orb, lub z dubowym katalogiem wytwórni Universal Egg. Wrażenie to potęguje fantastyczna, przestrzenna gra Szturomskich gitar i syntezatorów oraz fortepianowe impresje Pana Wośko. Jednak nie ma co żałować, że Mazzoll 30 lat temu nie spotkał się z Orb-ami. Alex Paterson Mazzolowi nie jest potrzebny, bo ma za partnera pomysłowego Pana Szturomskiego. A czy Mazzollowi potrzebny jest Jah Wobble? Otóż także nie, albowiem ma Pana Franciszka Pospieszalskiego - mojego "cichego bohatera" na tej płycie. Pan Franciszek nakontrabasował w poszczególnych kawałkach melodyjne, zwięzłe figury, które wraz z perkusjonaliami zapewniają świetny, dubowy, pulsujacy fundament kompozycji. Wszystko znakomicie wyważone tak, aby nie rozpraszać mojej uwagi skupionej na Mazzollowych klarnetach i fletach.

Mazzollowa gra na tym albumie to oś narracji i niespieszne opowieści, z powoli rozwijającą się melodią, zaśpiewami i melizmatami. Mam wrażenie, jakby Pan Jerzy deklamował jakiś wewnętrzny osobisty poemat. I czuję jakąś trudną do zdefiniowania, a częstą u Mazzolla "wschodniość". Chwilami pojawiają mi się w głowie bałkańskie multanki, armeński duduk, a czasem poranna mgła w naszych Lipcach Reymontowskich... Generalnie coś, co P.W. Roberts nazwał kiedyś "Imperium duszy" i nie tyle chodzi mi o geografię, co o tę "duchowość". Poszukiwanie wewnętrznej harmonii, ładu i piękna. Poszukiwanie pokoju duszy. I poszukiwanie MELODII, która tę harmonię, piękno i pokój potrafi WYRAZIĆ. Dużo o tym mówią charakterystyczne tytuły poszczególnych utworów, w rodzaju: "Pani Bycia I Śmierci", "Książę Tego Świata I Nic", "Niebo Ziemia Słońce". Będąc z pozoru jednoznacznymi, pozostawiają słuchaczowi pole do interpretacji - do wolnej improwizacji myślowej.

Na "Być" nie ma miejsca na gwałtowne zwroty akcji; utwory i melodie zawiązują się jakby niepostrzeżenie, zaś kończą rozpływając się, rozrzedzając wśród pogłosów. Muzyka po prostu płynie. Większość kompozycji w molowej, zbliżonej tonacji i zbliżonym tempie, osnuta często na jednym akordzie. Mogło by to powodować wrażenie monotonni, gdyby nie umiejętne urozmaicenie repertuaru krótkimi, dość surowymi brzmieniowo interludiami Pana Jerzego, nagranymi a to w starej cegielni, a to w ruinach młyna, a to w niewielkim kościółku... Ten zabieg wyostrza jedynie uwagę słuchacza, nie przerywając medytacji nad sprawami życia i ducha.

Kolejne odsłuchy pozwalają wyłuskiwać wysublimowane smaczki, wzbogacające płytę, takie jak pastoralne intro organów na początku "Po Chęci Życia Kruche Ślady". Albo kilka pomysłowych dogrywek klarnetu, dzięki którym np. w "Milczącej Mowie Ciała" słyszę piękną polifoniczną frazę. Albo ten trik, kiedy w 3 minucie "Nawiedzeni Przez Sen", po chwilowym zawieszeniu tempa, Pan Franciszek proponuje nowy riff na kontrabasie. Człowiek już sobie wyobraża jak to będzie wyglądać dalej, kiedy instr. perkusyjne nagle wchodzą gdzieś tak w jednej czwartej taktu, w jednej czwartej basowej frazy i ta różnica w punktowaniu akcentów daje olśniewający, dynamiczny efekt! Znakomite.

Nie ukrywam, że mam w tym zestawie mojego prywatnego faworyta, jest to nieco szybszy od pozostałych "W Jednej Chwili Miłość I Amnezja". Słuchając go zastanawiam się, ile zyskaliby muzycy Zion Train, gdyby 30 lat temu zaprosili Pana Jerzego wraz z klarnetem na płytę "Natural Wonders Of The World In Dub". To jest to samo zrozumienie tętna, motoryki, przestrzenności, dźwiękowej oszczędności, oddechu. Tyle, że Zioni zostali z samym pulsującym i transowym tłem. A my mamy piękną Mazzollowa improwizację, a w drugiej części rozedrganą syntezatorową mgłę Pana Szturomskiego, echo Wośkowego piana i ponownie zdawkowy a jakże celny Pospieszalski basowy groove . Techno może być piękne. Co ciekawe, przy każdym odsłuchu tego dzieła wyświetla mi się w głowie pewna fabuła, praktycznie gotowy videoklip. Bardzo zaskakujący. Szczegóły zachowam dla siebie, ale mam nadzieję, że kiedyś spotkam osobiście Pana Jerzego i Mu opowiem, co widzę. Może tym razem goryle dopuszczą...

No dobrze, ale czy ten album ma coś do zaoferowania przypadkowemu słuchaczowi, czy wręcz kompletnemu troglodycie, któremu zupełnie obce jest to wszystko, co powyżej opisałem i któremu kompletnie powiewają Mazzollowe przesłania? Ha! Pamiętacie może, jak w TVP około '90 - '91 w przerwie między programami nadawano kilkuminutowe teledyski z zaśnieżonymi tatrzańskimi widoczkami? Wtedy w podkładzie słyszeliśmy "Belladonnę" Andreasa Vollenweidera. Otóż śmiem twierdzić - i tutaj proszę Pana Jerzego, żeby nie rzucał kapciem w ekran, nie doczytawszy do końca - że większość utworów z "Być" znakomicie sprawdziłaby się jako ilustracja do takich obrazów. Jako ambientowe tło w parkach, terminalach pasażerskich, albo - napiszę to! - w marketach. Dawniej nazywano to sound library music. Mazzollowa muzyka odarta z jakichkolwiek znaczeń, przesłań i kontekstów, sprowadzona jedynie do bezwzględnego strumienia dźwięków, będzie nadal dziełem sztuki i da ludziom oddech, przestrzeń i piękno. I do telewizyjnego koncertu życzeń też się nada. Tę uniwersalność uważam za ogromny atut i wielką wartość albumu "Być".

Jeszcze jedno przemyślenie. Dość często w kontekście "Być" przywołuje się płytę "a" Mazzollowego Arythmic Perfection. Moja intuicja podpowiada mi jednak silne nawiązanie do albumu "Responsio Mortifera". Obie płyty "odczuwam" jako bardzo osobiste, dogłębne, sensualne wypowiedzi Artysty. Tutaj pozwolę sobie na odważną interpretację, odwołując się do poezji Jana Kasprowicza. "Responsio Mortifera" to dla mnie Mazzollowe "Dies Irae". Zaś "Być" to gotowy soundtrack pod Kasprowiczowe liryki z okresu franciszkańskiego. Tak to widzę i proszę Pana Jerzego o wybaczenie, jeśli totalnie zabłądziłem. I jeszcze jedno. Na obu płytach słyszymy głos Mazzolla, tyle że na "Być" to są tylko strzępy, sylaby, głoski. Na pierwszy rzut ucha pełniące rolę taką, jak scratch w hip-hopie, ale kto wie? Może to są wycinki bardzo poważnych rozmów? Bo Mazzoll na byle co języka nie strzępi... Niemniej te urywki głosowe dają mi znać: "jestem człowiekiem, to moja muzyka, jestem teraz tutaj z tobą, gram dla ciebie". I tyle wystarczy.

Spoglądam znowu na zdjęcie młodego Mazzolla w tamtej gazecie sprzed 35 lat, potem na twarz doświadczonego życiowo Artysty patrzącą z okładki "Być"... Pan Jerzy jest już na takim etapie, że gra i nagrywa co chce i z kim chce. Ze mną jest już dawno rozliczony. Ale niech gra mi jak najdłużej. A jeśli przypadkiem ma w planach dalszą współpracę z Panem Szturomskim... Będę czekał cierpliwie!


środa, 22 lutego 2023

Franciszek Pospieszalski Quintet - Jazz.PL vol.3 (2022)

Franciszek Pospieszalski Quintet

Piotr Damasiewicz - trąbka
Marek Pospieszalski - saksofon tenorowy
Grzegorz Tarwid - fortepian
Franciszek Pospieszalski - kontrabas
Bartosz Szabłowski - perkusja

Jazz.PL vol.3 (2022)

Wydawca: Polskie Radio Dwójka

Autor recenzji: Maciej Nowotny

Zawartość tego krążka stanowi ponowne odegranie, w zamierzeniu jak najbardziej wierne, materiału z dwóch mniej znanych płyt nagranych przez zespoły Charlesa Mingusa w latach 70tych. Najsłynniejszy projekt tego typu to prawdopodobnie płyta zatytułowana "Blue" wydana przez kultowy i obrazoburczy skład Mostly Other People Do the Killing (trębacz Peter Evans, saksofonista Jon Irabagon, basista Matthew "Moppa" Elliott i perkusista Kevin Shea). W zamierzeniu miała ona być odtworzeniem nuta w nutę, nadmieńmy odtworzeniem przez muzyków którzy w nowoczesnym jazzie zasłynęli ze wszystkiego poza odtwarzaniem, słynnej sesji z roku 1959, którą poprowadził Miles Davis z towarzyszeniem Johna Coltrane'a, Billa Evansa, Wyntona Kelly, Cannonball Adderleya, Paula Chambersa i Jimmy Cobba, a która zaowocowała albumem jazzowym numer 1 w ogóle czyli "Kind of Blue". 

Franiszek i jego kompani - nie mniej prominentni w polskim jazzie czy na jego młodej scenie, niż ich wymieni wcześniej poprzednicy, w swoich czasach i miejscach - postanowili zatem w pewnym sensie powtórzyć powtórzenie, chociaż oczywiście na innym materiale. Takie rzeczy - z góry skazane na porażkę przez nie do uniknięcia porównania z oryginałem - robi się tylko i wyłącznie z miłości. Jeśli tak jest to chociaż samo założenie jest pozbawione sensu, ta karkołomna sztuka może zakończyć się sukcesem. Może, ale nie musi. 

Przystąpiłem zatem do odsłuchu z mieszanymi uczuciami. Przy czym zacząłem od przypomnienia sobie oryginałów, na których oparte jest to nagranie czyli dwóch plyt combo Charlesa Mingusa: nagranej w 1972 "Change  One" i w 1974 "Change Two". Oba te albumy, chociaż nie tak słynne jak Mingusa "The Black Saint and the Sinner Lady" czy "Ah Um", po prostu zmiażdżyły mnie tak kapitalnym poziomem wykonania jak i koncepcyjnie niezwykle dojrzałą muzyką eksplorującą pogranicze hard bopu i free jazzu, nigdzie nie popadając w nacechowaną nostalgią wtórność czy autodestrukcyjną  awangardowość. Mierzyć się z takim materiałem, nawet jeśli to nie ten poziom charyzmy co na "Kind of Blue", mimo wszystko jest szaleństwem. Jak się zatem udało? 

Ano udało się - a może lepiej powiedzieć na szczęście nie udało się - ku mojemu zaskoczeniu nawet lepiej niż Peterowi Evansowi i spółce. Po prostu w pewnym momencie - zwłaszcza w dłuższych utworach, których immanentną część stanowiła improwizacja - polska fantazja wzięła górę, a dyscyplinę szlag trafił. I nagle - Bogu dź(w)ięki - usłyszałem w "Sue Changes" góralską z ducha solówkę dobrze mi znanego Damasia, a w "Orange Was the Color of Her Dress, Then Silk Blue" - ekstatyczny fortepian Grzegorza Tarwida, którego droga jest jedną z najbardziej pogmatwanych i artystycznie ciekawych w młodym polskim jazzie. W tym samym utworze z cienia grającego na oryginalnych nagranich zjawiskowego saksofonisty Georga Rufusa Adamsa wyszedł saksofon Marka Pospieszalskiego, zdaniem wielu muzyka roku 2022 dzięki dwóm wydanym w Cleen Feedzie krążkom, które zdobyły zasłużone uznanie tak w Polsce jak i zagranicą. 

Wisienką na torcie tego nagrania jest poprzedzająca koncert zapowiedź Rocha Sicińskiego, merytoryczna, ale szczera i niepozbawiona zjadliwego poczucia humoru, którego odczytanie pozostawiam koneserom. W podobnym tonie utrzymany jest też znakomity liner autorstwa tegoż dziennikarza, co zresztą skłania mnie do podziękowania radiowej Dwójce za wydanie tej płyty, w takim właśnie standarcie jak i za organizację koncertu, którego uczestnikom należy zazdrościć. Ale bez przesady. Mam nadzieję, że moich zachwytów w tekście artyści, a szczególnie młodzi muzycy, nie zrozumieją jako zachęty do nagrywania kolejnych powtórek klasycznych jazzowych nagrań. Nie, kochani, wystarczy, następne może za dekadę, od kolejnego pokolenia, ok?


poniedziałek, 20 lutego 2023

Janusz Muniak Quartet — Remembrances (2022)

Janusz Muniak Quartet

Wojtek Puszek — fortepian
Arkadiusz Skolik — perkusja
Piotr Kułakowski — kontrabas
Janusz Muniak — saksofon

Remembrances (2022, koncert zarejestrowany w 2002 r.)

Wydawnictwo: Soliton

Autor recenzji: Szymon Stępnik

Nie znam nikogo, kto choć trochę interesuje się polskim jazzem i nie słyszał o Januszu Muniaku. To światowej klasy muzyk i kompozytor, który najbardziej chyba wsławił się grą na saksofonie. Zyskał również przydomek “ojca chrzestnego polskiego jazzu”, a w plebiscycie Jazz Top 2011 czasopisma Jazz Forum – European Jazz Magazine, został wręcz uznany za najlepszego saksofonistę w Polsce. Pomimo śmierci mistrza w roku 2016, od czasu do czasu ukazują się nagrania archiwalne lub różnorakie edycje. Album Remembrances z 2022 roku jest jedną z takich edycji, zawierającą odnalezione i zremiksowane nagrania dokumentujące fragment koncertu, jaki Janusz Muniak zagrał w maju 2002 roku w niewielkim klubie Stodoła Pod Strzechą w Zbrosławicach koło Tarnowskich Gór.

Sam koncert, jeśli wierzyć opisowi na okładce przygotowanemu przez Dionizego Piątkowskiego, był całkowicie spontaniczny. Muzycy nie mieli wcześniejszych prób i wyszli na kompletny żywioł, grając przy tym znane wszystkim standardy. Co ciekawe, cały występ trwał aż 2 godziny, więc to, co słyszymy na płycie, to jeno niewielki fragment całości.

A jak to brzmi? Otóż standardowo jak dla Muniaka, czyli wybitnie. Wszystko jest na swoim miejscu — swing, emocje, umiejętności i genialne solówki. Można rzec, że muzyk ten w ogóle nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Nie jest to może jego najlepszy koncert w dziejach, ale z pewnością należy do ścisłej czołówki.

Niesamowite jest brzmienie instrumentów. Każdy idealnie przebija się w miksie, uwydatniając swoje walory tylko wtedy, kiedy rzeczywiście musi. Nic nie jest zbyt głośnie ani zbyt cicho. Gdyby nie dźwięki oklasków publiczności, z pewnością oszukano by niejedną osobę, że słuchaliśmy przed chwilą nagrania ze studia. Aż trudno uwierzyć, że zarejestrowana taśma ma ponad 20 lat! Być może to zasługa fenomenalnej pracy inżynierów dźwięku, jednakże nie udało mi się dotrzeć do informacji, kto stał za stroną techniczną masteringu tego krążka.

Osoby odpowiedzialne za wydawnictwo dziękują grającemu w tym kwartecie Wojtkowi Puszkowi, bez którego ta płyta nie ujrzałaby światła dziennego (podejrzewam, że zapewne to w jego posiadaniu były archiwalne nagrania). W tym miejscu muszę znów wyrazić zachwyt nad tym Panem. Miałem przyjemność recenzować jego płytę “Between White & Black”, która również była producenckim majstersztykiem i zachwycałem się wtedy nad poczuciem wrażliwości muzycznej. Tutaj udowadnia, jak bardzo niedocenianym jest pianistą. Znakomicie wpasowuje się w zespół i świetnie eksponuje grę na saksofonie swojego bardziej znanego kolegi. Nic dziwnego, że w swoich szeregach chcieli mieć go Freddie Hubbard i Joe Newman. To znakomity artysta i mam nadzieję, że nie powiedział jeszcze ostatniego słowa w swojej karierze.

A wady? Cóż, słychać, że koncert jest pocięty. Czasem brakuje większej interakcji z publicznością, jakichś rozmów czy zabaw. Ludzie oczywiście reagują, najwięcej w pierwszym utworze, ale później są to już oklaski po zakończeniu numeru, a nie w jego trakcie. Pamiętam, jak kiedyś Krzysztof Lenczowski podczas koncertu Atom String Quartet w Sieradzu zaapelował do publiki: “Kochani, jesteście na spotkaniu jazzowym. To nie jest filharmonia! Jak ktoś z nas zagra jakąś fajną solówkę, to nie bójcie się zaklaskać albo — jeżeli ktoś z nas coś zepsuje — wręcz przeciwnie”. Tak, tutaj ewidentnie tego brakuje, aczkolwiek mam silne wrażenie, iż bezpośrednio jest to związane z brakiem możliwości przesłuchania pełni materiału.

Chciałoby się rzec, że “Remembrances” jest przeznaczone dla fanów brzmienia Janusza Muniaka. Jest to jednak sporym uproszczeniem. Owszem, na rynku z pewnością znajdziemy wiele ciekawszych nagrań mistrza, jednakże i ten koncert ma w sobie coś wyjątkowego. Oprócz nuty nostalgii doświadczamy magicznego klimatu rodem z nowojorskiej kafejki, gdzie każdy artysta żyje w swoim świecie, ale jednocześnie doskonale rozumie się ze swoimi kolegami. Jeżeli wpadnie wam gdzieś w ręce to nagranie (niestety, nie widziałem, aby było dostępne w serwisach streamingowych), polecam przesłuchanie całym serduszkiem.

piątek, 17 lutego 2023

Carillon Electric Orchestra - Matter Of Reverberations (2021)

Carillon Electric Orchestra

Monika Kaźmierczak – carillon (karylion)
Emil Miszk - trąbka
Tomasz Chyła - skrzypce
Mikołaj Basiukiewicz - syntezator analogowy
Sławek Koryzno - perkusja, syntezator modularny

Matter Of Reverberations (2021)

Wydawnictwo: Alpaka

Autor recenzji: Piotr B.

Na początku przeprosiny - ten album wybłagałem u Szefa jeszcze latem zeszłego roku. Niestety - ku mojemu zaskoczeniu - w słoneczne dni i upalne noce nijak nie potrafiłem się z nim zestroić. Okazało się, że te dźwięki smakują najlepiej i przemawiają do mnie w takim czasie, w jakim zostały nagrane. Jest to Muzyka Spadających Liści. A dlaczego molestowałem Naczelnego o możliwość zrecenzowania tego albumu? Tutaj po raz drugi muszę przeprosić, konkretnie Pana Miszka i Jego kolegów - tym razem to nie o Panów głównie chodziło. Chodziło mi głównie o karylion i Panią Kaźmierczak.

Istnieją takie instrumenty, których dźwięk, jakże charakterystyczny ze względu na swoje składowe harmoniczne, powoduje natychmiastową miłość lub nienawiść do siebie. I tak jak w niebie prawdopodobnie zagrają nam harfy, a już na pewno wibrafony, tak w piekle z pewnością będą mnie torturować akordeonem. Jedni skrzypce czy mandolinę uwielbiają, inni ledwie tolerują. Tak samo jest z dzwonami. Nie pozostawią one słuchacza obojętnym.

Karylion - zestaw kilkudziesięciu dzwonów, wielki kilku - kilkudziesięciotonowy spiżowy monster, którego "klawiaturę" obsługuje się pięściami. Potrafi bardzo wiele. Raz zagra dźwiękiem potężnym, nieuchronnym i nieodwołalnym jak sąd ostateczny. Innym razem zadzwonmi trelem niczym skowronek gdzieś hen przestworzach. W jakimkolwiek otoczeniu dźwiękowym go usłyszymy, karylion z miejsca nada muzyce monumentalnego a zarazem pastoralnego charakteru. Instrument o 500-letniej historii, lokowany na wieżach kościelnych i ratuszowych. W Europie Zachodniej dość powszechny i trwały element miejskiego życia, dla przykładu w Holandii populacja karyliona to ok. 200 osobników. W Polsce gatunek rzadki i zdecydowanie endemiczny - wszystkiego raptem 5 okazów, z tego 4 sprawne, w tym 3 karyliony koncertowe w Gdańsku. Oswajanie krajowych karylionów to zdecydowanie domena pań, a gdańskim matecznikiem karylionowym zarządza od lat Pani Monika Kaźmierczak.

Poczynania Pani Moniki możemy obserwować tutaj. Jest to artystka nader interesująca, żądna przygód i nie bojąca się wyzwań. Jej koncerty obejmują szerokie spektrum: od baroku do muzyki współczesnej, od Bacha do Zygmunta Krauze i ACpiorunDC. Jeśli trzeba, to jedynym w Polsce karylionem mobilnym (kilkutonowe maleństwo z 48 dzwonami zainstalowane na przyczepie samochodowej) rusza w plener na wspólne koncerty z DJami techno, a nawet takie audiokstrema, które mój afekt do twórczości Pani Moniki wystawiły na najcięższą próbę . Osobnym i bardzo ciekawym rozdziałem jest współpraca karylionistki z członkami grupy Tubicinatores Gedanenses, przybliżająca słuchaczom tradycyjną muzykę miejską, chorały grane przy różnych uroczystościach, a także nowe kompozycje na karylion i trąbki historyczne. Całą gamę aktywności i kolaboracji Pani Moniki dokumentują bardzo interesujące płyty, które można znaleźć w wydawnictwach Anaklasis, Ars Sonora, albo hurtem - w witrynie Sklepu Muzeum Gdańska. Co ważne - członkiem Tubicinatores Gedanenses jest m.in. Wulkan Pomysłów Gdańskiej Sceny Impro: wszędobylski Pan Emil Miszk. Wydaje mi się, że to właśnie Pan Emil wpadł na pomysł: "ożeńmy karylion z jazzmanami!".
 
Przepis był taki. Bierzemy pięć fragmentów karylionowego cyklu „Ludus Modalis” pióra Belga Geerta D’Hollandera oraz jeden utwór litewskiej kompozytorki Lorety Narvilaitė. Pani Monika zagra je zgodnie z partyturą. To będzie nasz punkt wyjścia. Bierzemy wdzięczne akustyki: trąbkę, skrzypce. Bierzemy perkusję. A co z "dołem"? Karylion to potęga w niskich częstotliwościach, zdominuje nam kontrabas. To może organy? Oliwskich nie pożyczą, nawet Panu Miszkowi, odpada. To weźmiemy syntezator z tłustym analogowym brzmieniem, coś w deseń mooga. Panowie - strzał w dziesiątkę!
Dźwięki karylionu nie zostały obudowane, czy też oblepione tkanką pozostałych instrumentów. Karylion, nie tracąc swego unikalnego charakteru, znakomicie wtopił się w skład, wchodząc w dialogi, unisona i inne relacje z pozostałymi, równoprawnymi instrumentami, co dało wspaniały i bardzo uniwersalny pejzaż dźwiękowy. Podkreślam: UNIWERSALNY.
 
Album spokojnie mógłbym polecić na każdym forum zwolenników muzyki progresywnej. Oczywiście co bardziej zaczadzeni fanatycy zwiewnoszatnych symfonzimów w pierwszym odruchu zawyli by sakramentalne "Carillion bez Fisha to już nie to samo", ale sądzę, że już przy otwierającym płytę "Spring Morning" zbierali by szczęki z podłogi. Karylion zapodaje żwawy temat w ciekawym metrum, za chwilę dochodzą pozostałe instrumenty i słuchamy rzeczy, za które Genesis czy Curved Air daliby się pokroić, a Robert Fripp przybiłby piątkę! Werwa, dynamika, polot, niespodziewane i dające oddech wdzięczne interludium skrzypcowe. A chwilę przedtem świetne, swobodne, jakby od niechcenia solo Miszkowej trąbki. Równie prześwietnie Pan Miszk zasoluje w "Sorrowing". Jest też miejsce na jakże miłą symforockowym uszom syntezatorową emersoniadę. Ani sekundy nudy.

Większość utworów na tym albumie jest równie wielowątkowa. Choćby "Reflections", w którym rozgrywa się jakiś dramat. Na początku karylion, skrzypce i trąbka równocześnie snują swoje kantyleny, ich linie splatają się, tworząc aurę jesiennej zadumy... Nagle to wszystko burzy kanonada perkusji i napastliwa moogowa tyrada, rozgrywa się gwałtowna walka dźwiękowa syntezatora z trąbką i skrzypcami krzyczącymi jak wystraszone ptactwo... po chwili jest po wszystkim. Bitewny kurz opada, a na placu boju pozostaje zwycięski moog niezdarnie i nerwowo dialogujacy z karylionem...

Tak się składa, że poza "Spring Morning" pozostałe kompozycje tworzą zdecydowanie molowy, oniryczny, jesienny nastrój. W "Reflections" wręcz elegijno - epitafijny. Moja propozycja dla Artystów: odpalcie karyliona mobilnego i pojedźcie z tym materiałem na coroczny festiwal do Bolkowa. Fani gotyku nareszcie posłuchaliby naprawdę wartościowej muzyki.

Bardzo ciekawie wpada kompozycja "Layers". Utwór ten byłby prawdziwą ozdobą dorobku Depeche Mode z najlepszych lat '86 - '87. To wrażenie potęguje okoliczność, że zamiast perkusji puls utrzymują tu dźwięki rodem z przepastnej biblioteki sampli Alana Wildera. Jestem zaskoczony. Nie podejrzewałem starych jazzowych wyjadaczy o takie inspiracje, na dodatek - na moje oko - Pani Moniki na pewno jeszcze wtedy na świecie nie było. Ale - u Depeszów nigdy nie usłyszałem tak pięknie grających skrzypiec i trąbki, no i gdzie tam Depeszowemu dzwoniącemu złomowisku z Emulatora do soundu karyliona!

Nie zapominajmy jednak, że karylion jest instrumentem nierozerwalnie związanym z organizmem miasta, wtopionym w jego krajobraz dźwiękowy. Wtopionym tak dalece, że codzienny, systematyczny głos karylionowych dzwonów może stać się np. dla Gdańszczanina niewyróżnialnym już fragmentem miejskiego zgiełku, składnikiem semantycznego szumu. I odwrotnie - gdzieś tam wysoko na wieży słyszymy szum wiatru, krzyki ptaków oraz dobiegające z dołu odgłosy wielkiego ludzkiego mrowiska, które po jakimś czasie stają się oczywistym elementem spektaklu dźwiękowego, jaki za sprawą karylionu w tej wieży się odgrywa. O tym opowiada utwór "Matter Of Reverberations" i ten aspekt jest "drugim dnem" zamykającego płytę "Bell Speaks Into Silence". Wystarczy posłuchać ich odpowiednio głośno. O tak. Pogłos ma znaczenie...
 
Zderzenie czy też zespolenie wiekowego instrumentu pastoralnego, wdzięcznych solowych instrumentów akustycznych oraz najnowszego katalogu elektroniki dało w moim przekonaniu fantastyczny efekt. To samo mogę powiedzieć o "przyprawieniu" form zakomponowanych elementami improwizowanymi. Powstał album, którego konteksty historyczne, kulturowe i bogactwo muzyczne można niespiesznie odkrywać, a niuanse smakować. Będę kibicował dalszej współpracy Pani Kaźmierczak z gdańskimi improwizatorami. Mam nawet kolejną propozycje dla Artystów. Jak wiadomo, już barok improwizacją stał. Pamiętając o tym, może następnym razem Panowie stworzycie formę, a Pani Monika zaszaleje we free solówkach? Ja chętnie bym posłuchał!

wtorek, 14 lutego 2023

Piotr Wyleżoł / Szymon Mika - Loud Silence (2022)

Piotr Wyleżoł / Szymon Mika

Piotr Wyleżoł – fortepian
Szymon Mika – gitara

Projekt graficzny: Kasia Stańczyk

Loud Silence (2022) 

Wydawnictwo: Art Evolution Records

Tekst: Paweł Ziemba

Czytając krótki wpis umieszczony na okładce płyty będącej przedmiotem dzisiejszej recenzji, zastanawiałem się, ile to już razy nawiązywaliśmy w komentarzach do przygnębiającego okresu pandemii - czasu, w którym zmiany naszej codzienności były głębokie i bezprecedensowe.

Dotykały nas strach, frustracja, nuda i drażliwość… Z drugiej strony, mimo negatywnego wpływu izolacji na nasze życie, etap ten był dla wielu momentem odkrywania alternatywnych sposobów funkcjonowania i odnajdywania w tych zmianach pozytywów. Okazało się więc, że był to okres (zwłaszcza dla artystów) bardzo twórczy, pełen czasu na refleksje oraz spojrzenia na siebie z innej perspektywy.

W tych niecodziennych okolicznościach Piotr Wyleżał i Szymon Mika przygotowali szczególny materiał muzyczny. Wspólne granie wspominają jako swoisty lek pomagający przetrwać izolację. „Loud Silence” to najnowszy krążek duetu wydany przez Art Evolution Records w końcu 2022 roku.

Duet gitara i fortepian nie są niczym nowym w historii muzyki jazzowej. Przecież takie duety jak: Jim Hall/Bill Evans, Oscar Peterson/Joe Pas, Kenny Drew Jr./Larry Coryell, John McLaughlin/Katia Labeque, Pat Martino/Gil Goldstein, Matheny/Mahldau czy też Julian Lage/Fred Hersch są fanom jazzu doskonale znane. Należy jednak przyznać, że właśnie ten skład jest dla muzyków sporym wyzwaniem. Oba instrumenty pełnią podobną funkcję i operują w niemalże identycznej przestrzeni, stąd niezmiernie ważnym jest słuchanie siebie nawzajem, otwartość, niezamykanie się we własnych częściach utworu, reagowanie na partnera, szukanie różnych barw i rozwiązań, aby od początku do końca utrzymać zainteresowanie słuchacza. Dlatego dźwięki, które wydobywa z gitary Szymon Mika, czasami przypominają instrumenty perkusyjne, a innym razem brzmią jak rozsypane kryształy - czyste, głębokie, zapadające w pamięć…

Słuchając duetu odbiorca może intensywnie odczuwać, jak artyści tworzą muzykę. Jest to bardzo atrakcyjne wrażenie dla słuchacza, ale jednocześnie wymaga dużych umiejętności i dyscypliny wykonawców - nic nie da się ukryć.

Muzyka na krążku „Loud Silence” jest starannie dopracowana pod względem szczegółów. Kompozycje są konstruowane z dbałością o podział ról tak, aby nie przeszkadzać sobie wzajemnie. Wykonawcy bezbłędnie prowadzą swoje improwizacje, swobodnie poruszając się we wszystkich rejestrach. Pod względem harmonicznym utwory są dość gęste co powoduje, że muzyka nie brzmi „pusto”. Album jest ciekawy i bogaty muzycznie.

To, co rzeczywiście robi wrażenie, to łatwość, z jaką panowie grają tak wyrafinowaną i wciągającą muzykę. Dodatkowo zwraca uwagę ekspansywne poczucie liryzmu i rytmiczne współgranie obu instrumentów. W tych utworach nie ma konkurencji, one płyną jeden po drugim.

Wyleżoł i Mika demonstrują swoją wrodzoną zdolność do gry w duecie, ich linie zazębiają się, są plastyczne i pełne piękna. To muzyka, którą można przytulić. Słuchając tych nagrań odnajduję wiele inspiracji polską muzyką klasyczną, ludową, jak również filmową. Połączone dźwięki są momentami niemal jak pointylistyczna sztuka - małe różnobarwne kropelki lub kreski farby gęsto rozmieszczone tu i tam w pozornie przypadkowy sposób, jednak w rzeczywistości posiadające swoje określone miejsce w ogólnej kompozycji obrazu.

Płyta prezentuje niezwykły talent kompozytorski obu muzyków. Podoba mi się progresywność kompozycji: są zróżnicowane, pojawiają się w nich ciekawe partie, niejednokrotnie zmienia się ich rytm czy charakter. Mimo czasem skomplikowanej harmonii, melodie są proste i bez wysiłku wpadają w ucho.

Na krążku znajduje się siedem utworów.

Płytę otwiera tytułowa kompozycja Piotra Wyleżoła „Loud Silence” - melancholijna, bardzo plastyczna w swojej formie, już w pierwszych dźwiękach przywołująca pastelowe pejzaże prac Wyspiańskiego. Niczym mgła unosząca się nad łąkami, wprowadza słuchacza w klimat zadumy i mistycyzmu. Wyleżoł nieśmiało zaburza nastrój nostalgii, konstruując delikatne frazy swojej improwizacji. Obaj muzycy brzmią fantastycznie, akompaniament fortepianu pozwala wydobyć każdą kroplę emocji wynikającą z klimatu utworu. Wrażliwy odbiorca doświadczy z pewnością wiele duchowej przyjemności.

Ciekawym pomysłem jest nagranie dwóch standardów muzyki jazzowej „Stella by Starlight” Victor’a Younga i „Take Five” Dave’a Brubecka. Panowie odchodzą od schematów, nadając kompozycjom nowe „życie”. Zaskakują ciekawymi aranżacjami.

Muszę uczciwie powiedzieć, iż miałem wiele przyjemności słuchając „Take Five” Brubecka. Brawo za swobodę i ciekawe podejście do kompozycji! Dojrzałość muzyczna Wyleżoła i Miki naprawdę może imponować.

„Stella by Starlight”, to melodia dobrze znana chyba wszystkim fanom jazzu, od lat ogrywana przez wielu wykonawców, ale wersja Wyleżoła i Miki reprezentuje kompletnie świeże podejście. Po deklaracji tematycznej, prezentującej melodię i strukturę akordów utworu, duet odchodzi od standardowego schematu na rzecz fascynującego epizodu zawierającego dzikie, fantazyjne linie. Swobodnie włączane akordy sprawiają dodatkową przestrzeń do improwizacji. Muzycy znakomicie się rozumieją. Żadne solo nie jest przeładowane technicznymi „fajerwerkami”, natomiast w grze obu instrumentalistów znajdujemy wiele subtelności oraz szacunku dla dźwięku i melodii.

„Ambaras” to utwór autorstwa Szymona Mika przypominający muzyczną konfrontację mandoliny z fortepianem, popis technicznych umiejętności muzyków, nowoczesna w swojej formie kompozycja z akcentami ludowymi. Szybko grany unisono temat i następująca po nim improwizacja demonstrują nie tylko talent obu Panów jako instrumentalistów, ale również, jak znakomitymi są improwizatorami. W grze Szymona można odnaleźć wiele inspiracji brzmieniem mandoliny Chris’a Thile.

Jedną z największych zalet tych nagrań jest czystość i wywarzenie w użyciu instrumentów. Mimo faktu, że obaj panowie to muzyczne osobowości, żaden z muzyków nie dominuje. Muzyka na krążku jest wspólnym dziełem. Każdy z głosów pozostaje silny i odrębny, a ostatecznie obaj panowie tworzą wspaniałe harmoniczne brzmienie.

Płyta jest muzycznie różnorodna, a układ utworów oraz ich charakter powodują, że słucha się jej z dużym zainteresowaniem i przyjemnością. Brzmi nowocześnie, co wcale nie oznacza, że przytłacza odbiorcę ilością i gonitwą dźwięków. Dojrzałość muzyczna Wyleżoła i Miki sprawia, że zawartość krążka nie jest próbą udawadniania pozycji na rynku i silenia się na oryginalność. To płyta demonstrująca, że nowoczesny jazz może być elegancki, ciepły i melodyjny; że można swobodnie improwizować wydobywając z instrumentów ujmujące, długie tony, wychodząc jednocześnie daleko poza brzmieniowy model typowego duetu fortepian-gitara.

W istocie, kiedy wszystko już wybrzmiało i zapada na koniec cisza, słuchacz jest pozostawiony z poczuciem duchowej satysfakcji i spokoju. Tak jak tytuł jednej z piątkowych audycji RadioJazz.fm, prowadzonej przez redaktora Macieja Nowotnego zatytułowanej „Muzyka, która leczy” - „Loud Silence” znakomicie wypełnia ten obszar oczekiwań.

piątek, 10 lutego 2023

Big Band Śląski - A Wide Spectrum (2022)

Big Band Śląski

Pod dyrekcją Grzegorza Nagórskiego

A Wide Spectrum (2022)

Wydawnictwo: Teatr Rozrywki, 2022

Tekst: Paweł Ziemba

No i proszę! Okazuje się, że jednak można! Pierwsza i jedyna w Polsce pełno etatowa orkiestra jazzowa jest rzeczywistością. Przy Teatrze Rozrywki w Chorzowie powstał Big Band Śląski, którego założycielem i kierownikiem artystycznym jest Grzegorz Nagórski - muzyk, pasjonat (eufonista, puzonista), kompozytor i pedagog. Od lat związany z Akademią Muzyczną w Katowicach i polską sceną jazzową. Swoje umiejętności rozwijał również w USA, jednak w połowie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia wrócił do kraju. Wystarczy wspomnieć, że od 1996 roku regularnie wybierany jest najlepszym puzonistą jazzowym w Polsce w rankingu Jazz forum. Od 1999 roku przez dwa lata był członkiem orkiestry Jazzowej w Graz – Jazz Big Band Graz. Przyznacie, że są to znakomite kwalifikacje do kierowania big bandem.

Zapanowanie nad tak dużą grupą muzycznych indywidualności w formacji takiej jak orkiestra jazzowa jest nie lada wyzwaniem. Osiągnięcie sukcesu wymaga nie tylko kompetencji i doświadczenia muzycznego, ale również (a może przede wszystkim!) wizji i umiejętności zrealizowania zamierzonych celów. Sytuację tą można porównać do pracy lidera w dużej organizacji - talent i wiedza muszą być poparte odpowiednim autorytetem i zaangażowaniem. Na koniec, jakby tego było za mało, bez zapewnienia odpowiedniego zaplecza finansowego w tym biznesie ani rusz.

Orkiestry jazzowe, mimo dużej popularności na świecie, nie mają dziś, niestety, takiego uznania w Polsce. Nieliczni pamiętają orkiestrę Polskiego Radia kierowana przez Jana Ptaszyna Wróblewskiego, orkiestrę Jerzego Miliana, Henryka Debicha, Andrzeja Trzaskowskiego, nie mówiąc już o słynnym Big Bandzie Akademii Muzycznej w Katowicach. Oczywiście Śląsk jako region kojarzy się wszystkim z orkiestrami dętymi, ale przyznacie, że to przecież zupełnie co innego (ha ha ha). Tak czy siak, trudno wyobrazić sobie lepsze miejsce do funkcjonowania orkiestry jazzowej niż Chorzów.

Bycie "nowoczesnym" big bandem nie oznacza zerwania związków z tradycją. Jakby nie było, lider Grzegorz Nagórski współpracował z wieloma gigantami tego gatunku jak: Bob Brookmeyer, Chick Corea czy też Jazz Big Band Graz. Te wpływy są słyszalne, ale Big Band Śląski ma swój własny sposób na melodię, a zwłaszcza barwę.

„A Wide Spectrum” zachwyca duszą: blues, nastrojowe ballady, funk, szarżujące, a nawet taneczne groove. Nie brakuje też języka bebopu, subtelnych nut i nieukrywanego akcentu Coltrean’a jak w „Looking Back". Jednocześnie „A Wide Spectrum” jest na wskroś współczesny jeśli chodzi o energię sekcji rytmicznej oraz użycie instrumentów dętych (choć część zasług w tym zakresie należy przypisać członkom zespołu, jak i osobom przygotowującym aranżacje: Michał Tomaszczyk, Michael Philip Mossman, Tim Walters, Paweł Tomaszewski).

Słuchając muzyki z tego debiutanckiego krążka byłem pozytywnie zaskoczony. Wbiło mnie w przysłowiowy fotel, gdy usłyszałem (używając języka fanów motoryzacji) jak panowie odpalili ze wszystkich cylindrów. Osiemnastu muzyków (sekcja saksofonów - 5 osób, sekcja trąbek - 4 osoby, sekcja puzonów - 4 osoby, sekcja rytmiczna - 5 osób) robi wrażenie. Ależ to brzmi! Ma power i właściwy feeling.

Można się wręcz oblizywać słuchając z jakim smakiem panowie znaleźli pomysł na zaprezentowanie muzyki dla słuchaczy.

Płyta powstawała w okresie ostatnich dwóch lat. To czas pandemii i pewnego spowolnienia wymuszonego warunkami w jakich wszyscy funkcjonowaliśmy. Jak dowiadujemy się z dołączonej do płyty książeczki, czas ten pozwolił na spokojne i skrupulatne podejście do doboru repertuaru oraz regularnej pracy nad detalami i brzmieniem orkiestry.

Uważam ten fakt za jeden z bardziej istotnych atutów płyty. Nie ma tu prostych muzycznych trików. Nie usłyszymy też znanych ogranych, kojarzących się z orkiestrami jazzowymi standardów. Są za to pełne mocy, dynamiczne i nowocześnie brzmiące kompozycje, utwory zbalansowane pod względem siły brzmienia i technicznej sprawności wszystkich muzyków reprezentujących poszczególne sekcje. Big Band demonstruje sowity rodzaj wyczucia, tak jakby soul, pop i funk były stałym elementem stylistyki jazzowej i jakby w muzyce nigdy nie było inaczej.

Na płycie znajduje się siedem autorskich kompozycji z czego trzy zostały specjalnie napisane na potrzeby Big Bandu. Moje pierwsze wrażenie po przesłuchaniu całości „A Wide Spectrum” – pozytywne zaskoczenie.

Na krążku znajdziemy wiele ciekawych utworów. „Soulska” to kompozycja z wyraźnymi elementami bluesa. Zawiera bardzo pomysłowe i starannie skalibrowane użycie fletu, w mojej ocenie zbyt rzadko dziś wykorzystywanego instrumentu w muzyce jazzowej. Na uwagę zasługują soliści, Marcin Żupański - flet, Klaudiusz Kłosek - trąbka czy Michał Kapczuk – gitara basowa.

Chciałbym zwrócić uwagę na jeszcze jeden utwór, który mnie po prostu zachwycił. „Like Shirley” to kompozycja Grzegorza Nagórskiego, któremu w tej orkiestrowej stylistyce udaje się przemycić trochę kameralności w brzmieniu. Jego solo na puzonie oraz gra Bogusława Kaczmara na pianinie nie ulegają sile dźwięków bandu stojącego za ich plecami. Tworzą swój zadziwiający i pełen liryzmu muzyczny świat.

Pisanie muzyki dla tak gigantycznego „instrumentu” jakim jest orkiestra, wymaga nie lada umiejętności. Pomysł Nagórskiego na sposób przedstawienia utworów nie zamyka się do elementów orkiestracji. Lider ma do dyspozycji wielu potężnych solistów, których indywidualny kunszt możemy podziwiać w każdej kolejnej kompozycji.

Na uwagę zasługuje estetyczne i eleganckie wydanie płyty. Widać, że jej twórcy mają znacznie szersze plany wydawnicze niż tylko rynek polski. Do krążka dołączona jest bogata w informacje i zdjęcia książeczka. Zawarte w niej informacje opisane są w języku polskim i angielskim.

Jak wspomniałem, płyta jest stylistycznie bardzo elastyczna, co osobiście mi się podoba. Słucha się jej naprawdę przyjemnie, nie ma nudy. Nie wiemy, kiedy nóżka zaczyna nam podskakiwać w rytmie na 2 i 4. Natomiast, aby nacieszyć się brzmieniem Big Bandu i rzeczywiście wyłapać wszystkie mistrzowskie elementy, płytę trzeba przesłuchać kilkukrotnie.

„A Wide Spectrum” kołysze się u mnie od kilku dni i za każdym razem wyłuskuję z tej ogromnej ściany dźwięków coś ciekawego i wyjątkowego.


środa, 8 lutego 2023

Franciszek Raczkowski - Klood (2022)

Franciszek Raczkowski

Franciszek Raczkowski - fortepian, preparowany

Klood (2022)

Autor recenzji: Maciej Nowotny



W antropologii kiedy człowiek przekracza jakąś ważną granicę mówi się o doświadczeniu liminalnym. Te wydarzenia mogą być wielkiej wagi jak koniec okresu bycia dzieckiem i wkroczenie w dorosłość czy małej jak wtedy gdy kończy się noc i nastaje nowy dzień czy zmienia pora roku. Dawno już zauważono, że przekraczanie tych granic sprzyja ujawnianiu się transcendencji. Innymi słowy, na granicy między znanym i nieznanym operują bogowie, w godzinie między nocą a dniem czas zatrzymuje się i nieraz słychać trzepot skrzydeł księcia tego świata albo naszych obrońców. 

Co więcej, w tych chwilach jakby zawieszenia między jawą i snem, ujawnia się pewna kusząca możliwość przemiany czyli Owidiuszowskich metamorfoz. Okazuje się, że istniejący świat który zdrowy rozsądek podpowiada nam jako jedyną możliwość, jest w istocie jedną z wielu wyobrażalnych dekoracji. Weźmy na przykład fortepian, instrument a zarazem mebel i pianistę grającego klasyczny repertuar powiedzmy Claude'a Debussytego. Wszystko znane, przewidywalne, ale wystarczy wyjąć widelec z kredensu i włożyć go między jego struny, nałożyć na nie koraliki z rozsypanego naszyjnika żony czy zamiast w klawisze uderzać bezpośrednio w struny i nagle ten Debussy zaczyna brzmieć jakby fortepian zbudowany był z antymaterii. A my czujemy się jakbyśmy tego Debussy'ego znali i nie znali, słyszeli i nie słyszeli, jakby muzyka płynęła ze znajdującego się za niewidoczną membraną alternatywnego wszechświata, w którym gatunki muzyczne są podobne, ale jednak trochę inne, a to co znane brzmi nieco inaczej, zaskakująco, zadziwiająco, świeżo.

Franiszek Raczkowski, młody pianista jazzowy, początkowo myślał o bardziej standardowych improwizacjach na mniej lub bardziej znane kompozycje Debussyego. Ostatecznie jednak powstało - choć rodziło się w bólach i zabrało więcej czasu niż przewidywał - coś ambitniejszego: improwizacje nie na utwory czy motywy wzięte z twórczości Debussy'ego ale bardziej na jego styl, na ducha jego muzyki, improwizacje na Debussy'ego jako "metodę" tworzenia muzyki. Będąca sama afimacją nastroju, środkiem do nawiązania kontaktu z emocjami, z podświadomymi korzeniami muzyki, czasem z pomocą ultraprostych narzędzi, genialnych w swojej oczywistości, Raczkowskiego dekonstrukcja Debussy'ego nie tylko odświeża odbiór orginału. Chwilami jest po prostu równie dobra - wiem, to brzmi jak herezja - albo i ciekawsza niż zgrany do bólu przez tysięczne wykonania oryginał. Posłuchajcie sami zdumiewajacego "Chorale", filigranowego "Pierwszego take'u", swingującej a la free improv "Arietty", cool jazzowego "Calvadosu" itedeitepe...

Na koniec warto odnaleźć ostatni trop jakim jest zagadkowe origami na okładce czy pisane odręcznie stylem japońskiej kaligrafii tytuł płyty "Klood", nazwisko muzyka czy tytuły utworów. Zwodniczo proste, wykonane niemal dziecięcą ręką origami jest po uważniejszym przypatrzeniu się wyrafinowaą rzeźbą autorstwa znanego na całym swiecie Gorana Konjevoda. Wszystkie te elementy: muzyka, oprawa graficzna, cały zamysł artystyczny, zachęcają do przekrocznia jednej z najbardziej ulotnych dla współczesnego człowieka granic jaką jest całkowite skupienie się na rzeczy w polu uwagi, wejście w głąb, zajrzenie w alternatywną rzeczywistość każdego tu i teraz. W tym kontekście przypomniało mi się  zadanie dawane czasami przez mistrzów zen swoim uczniom:  kaligrafowanie sutry serca za pomocą pędzelka umoczonego w czystej wodzie. Tekst jest czytelny jedynie przez kilka sekund, ale jak długo żyje dźwięk, gdzie rozbrzmiewa i ile czasu trwa podróż z jednego wszechswiata do drugiego?


poniedziałek, 6 lutego 2023

Rafał Sarnecki - A View from the Treetop (2022)

Rafał Sarnecki 

Rafał Sarnecki - guitar
Łukasz Poprawski - alto saxophone, carinet
Piotr Wyleżoł - grand piano, Rhodes piano, Prophet 6
Wojciech Pulcyn - bass
Patryk Dobosz - drums

A View from the Treetop (2022)



Zdanie odrębne: Maciej Nowotny

Mam okazję śledzić karierę gitarzysty Rafała Sarneckiego od jego debiutu w 2011 roku. Przez te lata zbudował sobie bardzo mocną pozycję na naszym rynku zarówno jako ceniony sideman jak i lider. Nigdy nie zamykał się w jazzowej wieży z kości słoniowej, śmiało eksplorował peryferia jazzu, świetnie dogadując się tak z polskimi muzykami jak i zagranicznymi. Jego najnowszy projekt jest bardzo odważny i wielbicieli jego talentu może wprawić w konfuzję. Przypomina to trochę sytuację jaką przed laty przeżywali wielbiciele trio RGG, gdy opuścił je Przemysław Raminiak, którego zastąpił Łukasz Ojdana. Muzyka tego składu zmieniła się wtedy diametralnie z cool jazzu na free improv. Parafrazując Piłsuskiego można powiedzieć że RGG wysiadło ze stacji jazz na przystanku wolność, a Sarnecki? Z przystanku polski główny nurt na przystanku Nowy Jork (gdzie zresztą kończył uczelnię i mieszka). Jego najnowsza muzyka jest niezwykle kreatywną żonglerką  po różnych muzycznych gatunkach od country do punku, a motywem przewodnim jest traktowanie jazzu jako uniwersalnego narzędzia do dekonstrukcji każdego muzycznego języka. Efekt jest - zgadzam się z moim kolegą Szymonem Stępnikiem - kontrowersyjny, ale czyż nie były kontrowersyjne płyty Monka, Ornetta Colemana, Aylera czy - choćby  na naszym rynku - Maseckiego? Przyznaję, Sarnecki odleciał, Sarnecki się zbuntował, Sarnecki podłożył dynamit i za to cenię tę płytę i gratuluję Sarneckiemu.

Autor recenzji: Szymon Stępnik

Rafał Sarnecki jest bardzo ciekawym muzykiem. Już w 2002 roku zauważony został na Międzynarodowym Konkursie Gitarzystów Jazzowych Guitar City 2002, gdzie otrzymał pierwszą nagrodę. Ukończył też studia na prestiżowym wydziale jazzu w New School University w Nowym Jorku, której absolwentami są choćby Brad Mehldau i Robert Glasper. Zauważył go zresztą sam Tomasz Stańko, który zachwycony był wcześniejszą płytą “The Madman Rambles Again” i wieszczył mu długą karierę. Sam artysta zdaje się jednak nie odcinać kuponów i, patrząc na jego dotychczasową dyskografię, zdecydowanie nie idzie pod prąd i nagrywa jedynie taką muzykę, jaką dokładnie chce. Taki jest też najnowszy krążek “A View from the Treetop” - bezkompromisowy, różnorodny i oczywiście świetny technicznie. Niestety, nie bez wad.

Tytułowy utwór, który otwiera zresztą longplay, przypomina początkowo kołysankę dla dzieci. Współgra to z okładką przypominającą jakąś dobranockę. Bardzo wysoko grane partie klawiszowe świetnie współistnieją z dźwiękami oktawy niżej. To prosta, ale jakże urocza melodia, przenosząca słuchacza w świat fantazji. Wtem pojawia się swingujący środek, by później z powrotem zawędrować do melodyjnych dźwięków z początku, tworząc tym samym swoistą klamrę. Reasumując, pierwszy utwór robi piorunujące wrażenie i zapowiada nieprzeciętne nagranie.

Druga pozycja, “Jazz Marketing” znacznie odbiega od poprzedniczki. Nie chodzi o to, że jest gorsza, mniej pomysłowa. Wręcz przeciwnie. Ma jednak zupełnie inny klimat, mniej oniryczny, a bardziej… elektroniczny? Dużo jest pauz, szczególnie w przypadku partii perkusyjnych. Kolejna propozycja inspirowana muzyką country. Tutaj również można znaleźć ciekawe rozwiązania i pasję, ale już w tym miejscu odczuć można największą wadę tego albumu - brak spójności pomiędzy utworami.

Jest to zaskakujące, ponieważ uważam, iż w przypadku The Madman Rambles Again Rafał wykazał się artystycznym geniuszem i znalazł złoty środek pomiędzy różnorodnością, a spójnością. W “A View from the Treetop” jest z kolei tak dużo emocji oraz gatunków muzycznych, że album przypomina jakąś składankę. Być może, mając na uwadze tytuł płyty, taka była koncepcja. Patrząc na świat z góry, człowiek próbuje objąć wzrokiem różne gatunki muzyczne. Stąd ich przekrój, począwszy od kołysanki, przez free jazz, country, rock, blues. Oczywiście, niemal każda z pozycji cechuje się świetnym dopracowaniem, wszystkie są ciekawe i intrygujące, ale w kontekście całości - brzmią jakby pochodziły z zupełnie innych sesji nagraniowych lub nawet zespołów.

W materiałach prasowych tego albumu jest napisane: „Przez ostatnie dziesięciolecia muzycy poświęcili bardzo wiele uwagi temu, jak w “nowoczesny” sposób zmodyfikować lub wręcz skomplikować ten rytm swingowy licząc na to, że powstanie w ten sposób muzyka, która zabrzmi bardziej zaskakująco i świeżo. Dużo mniej uwagi poświęcono wzbogacaniu i “wykrzywianiu” muzyki opartej na innych rytmach takich jak: country, punk rock, boogie-woogie czy blues. (…) Komponując muzykę na płytę “A View From The Treetop” Rafał Sarnecki postanowił stawić czoło temu wyzwaniu. Napisał utwory, które w nowy “progresywny” sposób interpretują popularne rytmy i style muzyczne.”

Zatem – artysta spróbował stworzyć płytę mieszającą różne style muzyczne. Choć sam pomysł jest intrygujący, średnio sprawdza się w kontekście całej płyty. Przez to pomieszanie wydaje się być niespójna i mocno męcząca. Nawet nie chodzi o samo wykonanie, gdyż ono jest na najwyższym poziomie, lecz o samą koncepcję, która w moim mniemaniu nie sprawdza się na żywym organizmie.

Jak wspomniałem wyżej, biorąc na warsztat każdy z utworów z osobna - naprawdę nie ma się do czego przyczepić. Zaskoczony jestem, jak pomysłowo Rafał Sarnecki interpretuje różne gatunki muzyczne, gdzieniegdzie wrzucając znane, typowe dla danego stylu zagrywki, aby słuchacz nie czuł się zagubiony. Moim ulubionym utworem jest Social Media Algorithm odwołujący się trochę do muzyki metalowej, gdzie gitara “rozmawia” z fortepianem i saksofonem. Bardzo intrugujący jest również „“Is This a Country Song?”, gdzie sekcja rytmiczna gra w zupełnie w asynchroniczny sposób do pozostałych instrumentów.

O tym, że Rafał Sarnecki jest kompozytorem nietuzinkowym świadczy to, że pomimo bycia gitarzystą, na albumie jest stosunkowo mało tego instrumentu. Co do zasady, utwory pisane są przecież pod lidera zespołu, a w przypadku “A View from the Treetop” - zupełnie tego nie słychać. Gitara często milczy, pojawiając się tylko tam, gdzie jest konieczna. Żaden z muzyków nie wybija się też ponad innych - wszyscy grają świetnie, tworząc zgraną ekipę.


czwartek, 2 lutego 2023

Piotr Jagielski - Święta tradycja, własny głos (2021)

Piotr Jagielski

Święta tradycja, własny głos (2021)

Autor recenzji: Maciej Nowotny

Piotra poznałem na którejś imprezie w RadioJAZZ.FM, z którym od lat jestem związany i gdzie prowadzę swoje audycje. Młody, sympatyczny, uśmiechnięty, pełen pasji, otoczony niewidzialną aurą miłości do jazzu. Bardzo mnie tym zauroczył, zwłaszcza że już wcześniej miałem okazję czytać jego teksty, które ukazywały się chyba na jazarium.pl, na którym w tamtym okresie i ja miałem okazję publikować. Jego teksty od pierwszej litery przykuły moją uwagę, były niezwykle plastyczne, barwne, znamionowały talent. Jeden z nich zawędrował zresztą do książki. A zaczynał się tak:

"(...) Środek grudnia, ale dach drogiego sportowego samochodu nie jest opuszczony. Śnieg pada do środka, na eleganckie obicia siedzeń i starannie ułożoną fryzurę kierowcy. Chet Baker siedzi w swoim wozie w najlepszej marynarce i słucha nagrań Zoota Simsa. Ma dwadzieścia dwa lata. Kilka dekad później samolot lecący z Ameryki do Holandii wiózł trumnę z ciałem zupełnie innego Cheta Bakera...". Ciąg dalszy odnajdziecie w książce. Ja tylko powiem, że moja reakcja na ten tekst była taka: wow.

W czasie tego spotkania w radio dowiedziałem się, że owszem pisze książkę, ale nie o jazzie, tylko o... piłce nożnej, konkretnie o Legii Warszawa. Pomyślałem - szkoda - nie jestem kibicem piłkarskim, odniosłem wrażenie że chodziło o kwestie materialne, ale Piotr chyba naprawdę kocha też piłkę. Tak czy owak byłem oczywiście zdania, że jazz powinien mieć priorytet, a taki talent zasługuje na lepszy temat. Nasze drogi się rozeszły, miałem kilka lat odwyku od jazzu spowodowanego życiowymi serpentynami, ale wypatrywałem jego tekstów na różnych portalach i "innych czasopismach". Aż tu nagle -jakiś czas temu - gruchnęła po Warszawie wieść, że napisał książkę, będącą bezpośrednim rozwinięciem publikowanych wcześniej tekstów. Te teksty poświęcone były głównie jazzowi amerykańskiemu.

W zeszłym tygodniu w końcu książkę tę udało mi się dostać w swoje ręce, przeczytałem i... nie zawiodłem się. Wręcz przeciwnie, przekroczyła ona moje oczekiwania. To co stanowi o jej wartości to nie tylko staranna kwerenda autora, który przeczytał mnóstwo źródeł na temat złotej ery jazzu, ale i fakt, że wielu z tych wielkich udało mu się spotkać osobiście bądź chociaż z nimi porozmawiać. Wiem z doświadczenia jak wiele to zmienia w odbiorze danej osoby. Sam pamiętam kiedyś jak zobaczyłem profesora Leszka Kołakowskiego w hallu Hotelu Europejskiego, gdzie wynajmowałem biuro. Elegancko ubrany w garnitur, trencz i czarne, licowane buty czekał na kogoś, gdy podbiegł do niego ratlerek i na te wypastowane buty nasikał. Profesor spojrzał z ciekawością na pieska, potem na buty, po czym z powrotem niezwruszony pogrążył się w zamyśleniu. Kusi mnie, żeby napisać że w tym momencie więcej się o nim dowiedziełem niż z tylu lektur jego wspaniałych książek.

Wracając do Piotra, w książce pokazuje nie tylko olbrzymi talent narracyjny, ale i umiejętność tworzenia syntetycznych sylwetek osób, znamionującą pisarza o przenikliwym spojrzeniu na psychologię ludzi i filozoficznej miłości do nich. Niemalże każdy biogram - bo książka jest serią życiorysów muzyków - to jednocześnie przypowieść o conditio humana. Bez wielkiej przesady źródła takiego pisarstwa leżą gdzieś hen w Żywotach Sławnych Mężów Plutarcha, Żywotach Najsławniejszych Malarzy i Architektów Vasariego czy takiej perełce polskiej literatury jak Andrzeja Dobosza Generał w Bibliotece. Odwołania można by mnożyć, grunt że chociaż autor młody, to książka napisana wybitnie smakowicie i będzie fascynującą podróżą po najlepszym okresie w jazzie dla każdego kulturalnego człowieka. Gorąco polecam!