wtorek, 20 sierpnia 2024

Rhythm Sect - "This Is Dark Fun"

Rhythm Sect

Grzegorz Pluta – perkusja
Patyr – gitara basowa

Gościnnie:
Piotr Łyszkiewicz – klarnet, saksofon, elektronika

"This Is Dark Fun"

Wydawca: Audiocave (2024)

Tekst: Jędrek Janicki

Nasi przyjaciele zza Nysy Łużyckiej w swoim jakże wyrafinowanym repertuarze kulinarnym na szczególnie wyeksponowanym miejscu umieszczają potrawę o wdzięcznej nazwie Eintopf (dosł. „jeden garnek”). Do wspomnianego już przepastnego gara wrzucają oni wszystko, co akurat wpadnie w ich ręce. Podobnym tropem stylistycznym podąża duet RhythmSect na swojej płycie This Is Dark Funk – z tą jednak małą różnicą, że efekt finalny w tym akurat wypadku jest więcej niż satysfakcjonujący.

RhythmSect (znane wcześniej pod jeszcze bardziej tajemniczą nazwą -S-) współtworzą niejacy Grzegorz oraz Patyr. Pierwszy gra na perkusji, a drugi na basie. To zaskakująco skromne instrumentarium uzupełnia raz na jakiś czas saksofonista i klarnecista Piotr Łyszkiewicz, który odpowiada również za warstwę elektroniczną nagrania. Proponowany przez to dueto-trio tytułowy dark funk wybrzmiewa niczym crossover electro-punka, funk-metalu spod znaku Suicidal Tendencies, rocka progresywnego czy basowych wyczynów Simona Gallupa z The Cure. Zdecydowanie najciekawiej i najpełniej prezentują się fragmenty, w których RhythmSect funkcjonuje jako trio. Jak się wydaje, to właśnie Łyszkiewicz napędza cały skład i poszczególnym kompozycjom dodaje głębi oraz aury tajemniczości. Pewne obszary muzycznego kunsztu RhytmSect nadal musi jednak nieco dopracować. Niektóre z przejść wewnątrz poszczególnych kompozycji brzmią nieco „tekturowo”, co powoduje, że utwory tracą swoje tempo, tak ważne zwłaszcza w tego typu muzyce.

Bez względu na drobniutkie mankamenty RhythmSect pozostaje powiewem świeżości na polskiej scenie (około)jazzowej. To zespół śmiało rozwijający się, w którym naprawdę tkwi ogromy potencjał – zwłaszcza jeśli panowie na stałe przyjmą formułę grania w trio. Ninja Episkopat, strzeżcie się! Konkurencja nie śpi, tylko czyha!


wtorek, 13 sierpnia 2024

MIDI 4 - "Cats, dogs & dwarfs"

MIDI 4 

Malina Midera – piano, Hammond organ, flute
Szymon Kowalik – tenor saxophone
Alan Kapołka – drums
Szymon Zalewski – double bass

"Cats, dogs & dwarfs" 

wyd. Alpaka Records (2024)

Tekst: Szymon Stępnik

Ludzie dzielą się zasadniczo na dwie grupy — psiarzy i kociarzy. Koty są zdystansowane, magiczne i nieprzystępne. Chodzą własnymi ścieżkami, dając człowiekowi atencję tylko wtedy, kiedy uznają, że jest jej godny. Psy są z kolei przyjacielskie, wierne i słodkie. Nie sądzę, by istniał ktokolwiek na tym świecie, kto na pytanie “co wolisz? Psy, czy koty?”, odpowiedziałby: “żadne”. Nic więc dziwnego, że te miłe istoty kojarzą nam się z dzieciństwem oraz dobrymi wspomnieniami. W tę krainę zaprasza nas Malina Midera wraz z ekipą w najnowszym albumie MIDI 4 - Cats, dogs & dwarfs.

“Jest to soundtrack do bajek i historii dzięciecych”. Tak właśnie mówi zespół o swoim najnowszym dziele. “Krasnoludki” stanowią zaś jeszcze mocniejsze odwołanie do klimatów fantazji i wyobraźni. I rzeczywiście, coś w tym jest, bowiem w utworach można dostrzec dziecięcą radość i frywolność, a jednocześnie dużo dziwnych rozwiązań harmonicznych, bądź rytmicznych. Całościowo album jest mimo to zaskakująco przystępny i lekki w odbiorze.

Po części jest to zasługa różnorodności poszczególnych kompozycji. Muzycy mieli głowę pełną pomysłów, które zostały pięknie zrealizowane. Nie są to może koncepty - parafrazując Ferdka Kiepskiego - “które się fizjologom nie śniły”, ale należy się uznanie za nakład pracy włożony w przygotowanie poszczególnych ścieżek. Bez wątpienia muzycy chcieli, by każdy utwór opowiadał zupełnie inną historię.

Czasem pomysły te nie zawsze się jednak udawały. Midera jest znakomitą pianistką, ale jeszcze nie czuje się dobrze w graniu na pozostałych instrumentach. Być może to też kwestia produkcji, ale dźwięk fletu w utworze “Kormorany” momentalnie rozsadza uszy. Z kolei momenty, gdzie liderka gra na Organach Hammonda, są bardzo mało inspirujące i wręcz nużące.

Pochwalić należy za to grę Alana Kapołki. Chłopak łączy bardzo trudną sztukę freejazzu i trzymania rytmu. Jego gra jest bardzo plastyczna, żywiołowa, a jednocześnie niesamowicie równa. Brzmi tak, jakby miał metronom w głowie. Już w zespole “Ziemia” udowodnił zresztą swoje nieprzeciętne umiejętności.

Bardzo podobać może się również sama okładka stworzona przez Kornelię Nowak, która przywodzi na myśl dziecięce malowidła, ale w nieco bardziej estetycznej formie. Szczególnie urzekające jest to, że każdy z utworów ma przypisany swój rysunek. W mojej ocenie, warto jest nabyć więc fizyczne wydanie przedmiotowej płyty, bowiem dopiero wtedy słuchacz w pełni zanurzy się w koncept albumu.

“Cats, dogs & dwarfs” to całkiem udana pozycja, choć niepozbawiona pewnych mankamentów. Niemniej jednak uważam, że można przymknąć na nie oko. Nawet jeżeli utwory z użyciem fletu i organów Hammonda odstają od reszty, docenić należy kreatywność i lekkość z jaką obcuje się z tym longplayem. Bez wątpienia niejednego słuchacza przeniesie z powrotem do świata dziecięcych marzeń.

piątek, 9 sierpnia 2024

Francois Carrier Ensamble - "Openness"

Francois Carrier Ensamble

François Carrier - saksofon altowy i sopranowy
Mat Maneri - altówka
Tomasz Stańko - trąbka
Gary Peacock - kontrabas
Michel Lambert - perkusja

"Otwartość"

Fundacja Słuchaj (2023)

Tekst: Maciej Nowotny

W ostatnim czasie ruszyła fala wydawanej pośmiertnie muzyki nagranej z udziałem Tomasza Stańki. W zeszłym roku Astigmatic Records wydała "Wooden Music II" zawierające niepublikowane nagrania kwintetu Stańki z 1972, dosłownie przed chwilą ECM wydał nagrany w 2004 materiał Tomasza zatytułowany "September Night" nagrany z trio Marcina Wasilewskiego, a niemal równocześnie Fundacja Słuchaj Maćka Karłowskiego ten oto "Openness". Nie trzeba być prorokiem, żeby przepowiedzieć, że to dopiero pierwsze kamyki lawiny, która rusza, czeka nas znacznie więcej. Bo Stańko grał mnóstwo ciekawych koncertów, nawiązywał wiele epizodycznych, lecz niezmiernie interesujących relacji, a publikował nie tak znów wiele, co typowe było i jest dla gwiazd wytwórni Manfreda Eichera. Dzisiaj tej bariery nie ma, a publiczność jest głodna Stańki, zatem liczba podobnych wydawnictw będzie rosła i pozostaje jedynie mieć nadzieję, że Stańko nie podzieli losu Komedy czy Chopina, wyniesionych na ołtarze i niemal obrzydzonych czołobitnymi modlitwami, hołdami i panegirykami.

Ale do rzeczy, jaka jest muzyka na Openness? Przede wszystkim jest to free jazz, jakiego dzisiaj się już niemal nie gra, bez struktur, bez granic, bez z góry powziętych założeń. Nie gra się tego typu free z kilku powodów, a być może najważniejszym jest ten, że tak publiczności jak i muzykom po prostu znudziła się czysta improwizacja i artyści szukają czegoś nowego. Z powyższym związany jest inny powód, mianowicie muzykę czysto improwizowaną grają często epigoni tego gatunku, nie artyści pierwszego szeregu, przez co ta w założeniu "zawsze awangardowa" bo świeża i spontaniczna forma wyrazu, staje się niestety coraz częściej sztampowa i, co gorsza, brzmi przeciętnie. Dobre free jest bowiem trudniej zagrać niż muzykę komponowaną, a tymczasem właśnie free często grają muzycy, których warsztatowe umiejętności wcale nie są najwyższe. Efekt jest taki, że wiele płyt free jazowych to kompletna klapa, w której zaklęcia typu spontaniczność, świeżość, intuicja pokrywają miałkość koncepcji, brak pomysłu, nijakość.

Ale nawet kiedy artyści reprezentują najwyższy poziom umiejętności, rzadko kiedy sesja w pełni improwizowana trwająca, powiedzmy, 6o minut, trzyma poziom  i potrafi przykuć uwagę słuchaczy przez cały czas trwania muzyki. Są nawet tacy, spośród krytyków czy artystów, którzy na przykład  nie mogą słuchać genialnego kolońskiego koncertu Keitha Jarretta. Wytykają tej płycie, która jest numerem jeden dla niezliczonych wielbicieli jazzu takie wady jak: brak struktury sprawiający, że obszerne fragmenty albumu mogą wydawać się przypadkowe lub niespójne; powtarzalność motywów, sprawiającą że po pewnym czasie muzyka staje się monotonna; techniczne niedoskonałości, na przykład sporadyczne nieczyste dźwięki lub niedokładności rytmiczne, łącznie z nie do zniesienia pojękiwaniami; wpływ otoczenia i warunków koncertowych, bo skądinąd wiadomo że Jarrett grał na fortepianie, który nie spełniał jego standardów, i był zmęczony przed występem i tak dalej i tym podobnie.

Ja tylko cytuję, zatem proszę mnie nie atakować, są to rzeczy dobrze znane ciekawym tematu i generalnie wskazujące, że muzyki nie należy słuchać na kolanach. Jeśli jednak tyle zastrzeżeń można sformułować wobec jazzowej płyty nr 1, to co dopiero wobec tego albumu, zawierającego aż trzy (!!!) dyski kompaktowe w pełni improwizowanej muzyki. Czy muzyka ta jest zła? Nie. Czy jest idealna od pierwszej do ostatnie nuty? Na pewno nie! Powiedziałbym tak: spędziłem słuchając jej wspaniałą niedzielę, od rana aż po wieczór, bawiąc się wyśmienicie, bo kocham free jazz. Około 20% zawartości krążka jest zagrana na wyśmienitym poziomie i godna zapamiętania, a pozostałe 80 %? Zapomniałem je już i nie mam najmniejszej ochoty do nich wracać, taka jest prawda. I nie dlatego, że były słabo zagrane, lecz dlatego że były rodzajem wprawki, nabieraniem rozpędu do skoku, który był niezbędny dla artystów, ale który dla samej muzyki nie wydaje mi się niezbędny i który gdyby zastosować do muzyki znaną z filozofii brzytwę Ockhama - ucinającą w dowodach naukowych to co nie jest absolutnie zbedne - powinna zostać pomięta lub ograniczona do minimum.

Czy zatem w końcu polecam czy nie polecam ten album? Otóż zdecydowanie polecam, ale bardziej jako rodzaj ćwiczenia duchowego niż jako doświadczenie mające nam sprawić przyjemność. Nie wierzę, bowiem, żeby odsłuch 151 minut i 40 sekund tego typu muzyki mógł sprawić przyjemność dużej liczbie osób. Natomiast jako ćwiczenie duchowe ma nie tylko sens, ale może być wręcz zbawienne. A cóż możemy wyćwiczyć słuchając tego kilkugodzinnego seminarium zagranego na najwyższym poziomie przez muzyków o tak olśniewających talentach i umiejętnościach: ano możemy się nauczyć, że dobra muzyka ma się do zwykłej muzyki  tak jak przestrzeń trójwymiarowa do dwuwymiarowej. Zyskuje kontekst, możliwość niezliczonych indywidualnych interpretacji, zabiera nas w podróż po hermeneutycznej spirali, która każdego wiedzie w głąb jego własnego labiryntu. I rzeczywiście, jak zresztą wskazuje sam Francois Carrier, w fascynujących linea notes do tego albumu: potrzeba intuicji i otwartości, by zostawić za sobą to co znane i cieszyć się muzyką tego szczególnego rodzaju. I jest to rodzaj postawy użytecznej nie tylko w obcowaniu ze sztuką, ale i szerzej w życiu. A zatem może warto ja poćwiczyć decydując się na konfrontacje z tym dziełem sztuki?

Cóż, ta decyzja należy już do każdego ze słuchaczy: zestaw do podróży macie przed sobą Państwo na wyciągnięcie reki, w pięknie wydanym przez Fundację Słuchaj albumie. A czy usłyszycie na końcu tej podróży ryk Minotaura czy też odnajdziecie nić Ariadny jest to już zupełnie inną, tylko Waszą opowieścią.



środa, 7 sierpnia 2024

EABS - "Reflections Of Purple Sun"

EABS
 
Olaf Węgier - Tenor Saxophone, Bass Clarinet, Percussion;
Jakub Kurek - Trumpet, Sequential Take 5;
Paweł “Wuja HZG” Stachowiak - Bass guitar;
Marcin Rak - Drums, Drum Machine;
Marek “Latarnik” Pędziwiatr - Nord Stage 3, Moog Voyager, Upright Piano;

album's title : "Reflections Of Purple Sun"

Astigmatic Records (2024)

Review author: Viačeslavas Gliožeris

„Right a decade ago New Yorkers "Mostly Other People Do the Killing" made a lot of noise releasing their "Blue" album - a note-for-note reiteration of Miles Davis' "Kind of Blue". One of the well-known abroad Polish bands, Electro-Acoustic Beat Sessions (EABS) started their career five years ago deconstructing the renowned music of the best Polish artists like Krzysztof Komeda and international jazz greats from the past as well. Today on "Reflections of Purple Sun" they play the early Tomasz Stanko album "Purple Sun" in full.

Quite often (partially in Polish media) Stanko's "Purple Sun" is qualified as avant-garde jazz work. For my ears, this album, released in 1973, is heavily influenced by early Miles Davis jazz-rock/fusion ("Silent Way" and "Bitches Brew") but sounds less American (or less groovy). Recorded in Germany (and with a German bassist on board), "Purple Sun" incorporates a lot of kraut-rock aesthetics and repetitive mechanistic rhythms instead.

EABS take on Stanko's material is very much in the spirit of today. "Reflections of Purple Sun" is a very rhythmic album, just the rhythms are different. Renowned by their love of hip-hop and electronics, EABS transforms Miles' classic fusion to quite tuneful dance-able electronic music, with some free improvisations and a noticeable touch of Polish tradition - slightly melancholic and emotionally colored.

Probably there is no sense in comparing Stanko's original work with EABS' new release. First, "Purple Sun" was quite a rare album and was mostly known and popular among Stanko's hot followers. Second and more importantly - a few new generations of music listeners have already grown up during that half of a century, separating these two releases, so for many and many younger jazz fans EABS album sounds just like new music.

There are no guests here on "Reflections of Purple Sun" as on some band's more current albums. As usual, band members demonstrate a high level of interplay with great keys and sax soloing, imaginative electronic loops, and in general produce music of the highest level. What else do we need from our jazz?

poniedziałek, 5 sierpnia 2024

Tomasz Stanko Quartet - "September Night"

Tomasz Stanko Quartet

Tomasz Stanko - trąbka
Marcin Wasilewski - fortepian
Slawomir Kurkiewicz - kontrabas
Michal Miskiewicz - perkusja

"September Night"

Wydawca: ECM (2024)

Tekst: Maciej Nowotny

Kilka lat przed jego śmiercią miałem okazję zostać zaproszony przez Tomasza Stańkę do jego mansardy na warszawskim Powiślu, aby porozmawiać o zbliżającym się festiwalu w Bielsku-Białej, którego był organizatorem. Tomasz nie był w wyśmienitym nastroju, gdyż w ramach obowiązków festiwalowych udzielał tego dnia wielu wywiadów, które go zmęczyły, a nawet rozdrażniły. Dziennikarze, którzy go odwiedzali, bywali mało zorientowani w jazzie, ale za to olśnieni celebryckim statusem artysty. Pytali o dywany w jego mieszkaniu, nie zwracając uwagi na muzykę płynącą cicho z głośników. A grał akurat jego ulubiony trębacz, Charles Tolliver, którego miałem szczęście rozpoznać. Lód został przełamany.

Rozmowa potoczyła się swobodnie dalej, na różne tematy, a jeden wątek miał poniekąd związek z Tolliverem. Tolliver żyje, ale nagrywa już rzadko, zresztą któż go dziś słucha, któż pamięta czy docenia jego geniusz? W tym momencie Stańko zadał nam (byłem w towarzystwie  Rocha Sicińskiego i Piotrka Gruchały) retoryczne pytania: czy ludzie będą pamiętali moją muzykę i jak ją będą pamiętali? Nie był pewien ani jednego, ani drugiego. W tej samej rozmowie wyraził też pewną wątpliwość co do swojego talentu. Wspominał okres, gdy mieszkał w Nowym Jorku i kiedy zdał sobie sprawę, jak wielu jest tam wybitnych muzyków, wręcz genialnych, "grających niemal na każdym rogu", którym jednak nigdy nie będzie dane zaznać uznania czy sławy.

Dlaczego przywołuję to spotkanie? Bo zastanawiam się jak odebrałby fakt, że prawie 6 lat po jego śmierci jest nie tylko pamiętany, nie tylko słuchany, ale że pozostaje niezastąpiony. Przedmioty, których dotknął czy używał, nabrały magicznego charakteru, co miałem okazję obserwować na odbywającym się kilka dni temu - 19 czerwca 2024 roku - w warszawskim klubie Pardon, To Tu koncercie combo Tomasza Dąbrowskiego z materiałem z jego najnowszej płyty zatytułowanej "Better". W pewnym momencie Dąbrowski pokazał piękną, błyszczącą delikatnie złotem trąbkę, potwierdzając, że jest to instrument należący niegdyś do jego wielkiego imiennika. Patrzył na to z trzeciego rzędu przysłuchujący się koncertowi - w towarzystwie Doroty Miśkiewicz - Marcin Wasilewski. Nie wiem, co sobie o tym myślał, ale wiem, że gdy przysłuchujemy się muzyce na "September Night" - nagranej podczas koncertu w monachijskiej Muffathalle 9 września 2004 roku z muzykami tworzącymi dzisiaj trio Marcina Wasilewskiego - jeszcze lepiej rozumiemy, jak wielką częścią geniuszu Stańki była umiejętność znalezienia odpowiednich dla skali jego talentu współpracowników. Trio wspomnianego wyżej Wasilewskiego, wraz z grającymi na kontrabasie Sławomirem Kurkiewiczem i na perkusji Michałem Miśkiewiczem, to od kilku dekad wyznacznik najwyższych standardów jazzowego grania na żywo. Tej coraz rzadziej spotykanej sztuki, gdy szczególnie w czasach pocovidowych, mieliśmy wysyp wybitnych nagrań studyjnych, które jednak nigdy nie miały okazji wybrzmieć na żywo, a jeśli wybrzmiewały, to często rozczarowywały.

A zatem "September Night" jest muzyką najwyższej jakości, której pomimo upływu dwóch dekad od jej nagrania, nie tylko nie dotknął ząb czasu, ale wręcz dodał jej mocy. Jest też okazją do przypomnienia, co stanowiło o unikalnym charakterze tego artysty: nieustannym kwestionowaniu swojej roli, tego, co się chce powiedzieć, szukaniu nowych kontaktów, nowych inspiracji, nie tylko muzycznych, gotowości by zaczynać wszystko od nowa, by nie tylko grać, ale żyć jazzem. Tej jego unikalnej właściwości nie odnajdziemy na tych starych nagraniach i jest to właściwie ich jedyna wada, dlatego tego ducha poszukiwań warto szukać wśród muzyków kontynuujących duchowe dzieło Maga z Krakowa. Zresztą warto tego elementu szukać nie tylko w jego muzyce, ale także w nas samych, jej słuchających.

piątek, 2 sierpnia 2024

Voice Act - „Voice Act”

Voice Act

Anna Gadt – wokal/vocals
Marta Grzywacz - wokal/vocals
Natalia Kordiak - wokal/vocals
Gosia Zagajewska – wokal/vocals

„Voice Act” (2023)

Wydawnictwo: FSRecords

Tekst: Renata Rybak

Oto one.

Cztery kobiety, cztery artystki, cztery wybitne wokalistki.

Anna Gadt - muzyk śpiewający, wyrażający się poprzez dźwięk, słowo, a także ciszę, odważna kompozytorka i improwizatorka, mentorka na Wydziale Jazzu i Muzyki Rozrywkowej w Katowicach.

Marta Grzywacz – mezzosopran wywodzący się z muzyki klasycznej, improwizatorka, kreatorka i odtwórczyni szeroko pojętej sztuki współczesnej opartej na dźwięku i ruchu, poetka.

Natalia Kordiak – określana jako wokalistka jazzowa, ale operująca głosem jako narzędziem do wyrażenia siebie, wyjątkowa artystka z nurtu free jazzu w Polsce, czerpie z estetyki różnych kultur, ostatnio hinduskiej.

Gosia Zagajewska – poetka, pisarka, komponuje, śpiewa i eksploruje możliwości ludzkiego głosu. Jej główną domeną jest muzyka folkowa.

Jak to się stało, że te cztery wokalistki, wywodzące się z różnych estetyk muzycznych i, wydawałoby się, nie mające ze sobą zbyt wiele wspólnego oprócz tego, że ich artystyczną domeną jest muzyka, spotkały się w przestrzeni artystycznej kreacji Prześwit. Co było wynikiem tego spotkania?

Oto Anna Gadt, artystka, której muzyczna droga rozpoczęła się od klasycznego fortepianu, a ewoluowała poprzez jazz, wokalistykę aż do projektów takich jak płyta 'Mysterium lunae', opartych w głównej mierze na ekspresji wykonawczej i improwizacji, zaprasza do współpracy trzy inne artystki, operujące głosem jako narzędziem do wyrażenia siebie.

Spotykają się one pod koniec sierpnia 2023 roku w przestrzeni Prześwit i w ciągu trzygodzinnej sesji nagraniowej rejestrują projekt muzyczny, który nazywają 'Voice Act'.

Już sama nazwa projektu nie łączy się bezpośrednio ze śpiewem i nie jest to zabieg przypadkowy.

Po pierwsze, na nagraniu nie usłyszymy żadnego instrumentu. To dzieło wyłącznie wokalne. Usłyszymy za to różne dodatkowe dźwięki takie jak, trzaśnięcie drzwiami, czyjeś kroki, odgłosy gołębi. Słowem wszystko to, co zwykle usuwa się z nagrania, a tu celowo pozostało i pełni rolę komplementarną w odniesieniu do całego projektu, niejako nadaje kontekst mocno związany z prozą życia codziennego.

Po drugie, ideą tego nagrania od początku było nagranie nie piosenek, a raczej opowieści dźwiękowych, których narratorkami są artystki wywodzące się z zupełnie różnych nurtów muzycznych takich jazz, współczesna muzyka klasyczna i muzyka ludowa.

Każda z artystek niesie ze sobą bagaż własnych doświadczeń, wnosi swoje własne historie, ma różny temperament. Każda ma inny pomysł na swoją ekspresję artystyczną.

Łączy je wyjątkowe podejście do brzmienia, dźwięku, słowa i ciszy. I właśnie to podejście, połączone z ich nieskrępowaną wyobraźnią artystyczną i wolnością ekspresji czyni projekt 'Voice Act ' tak wyjątkowym i nowatorskim.

Poszczególne utwory na płycie nie mają konkretnej nazwy, jest to raczej długa opowieść, podzielona na 11 różnych historii, nazwanych od Part I do Part XI, różniących się od siebie nastrojem i środkami wyrazu artystycznego. Podczas mojej ostatniej rozmowy z artystkami, na festiwalu Krakowskie Noce Jazzowe, Anna Gadt przyznała, że nagranie tego albumu było w pełni improwizowane. Owszem, było kilka spotkań, aby zdefiniować koncepty, jakie wokalistki chciały ująć na płycie, jednak materiał na albumie nie był ściśle zdefiniowane.

To, co najbardziej urzekło mnie podczas słuchania tego materiału, to piękne współbrzmienie kobiecych głosów, które harmonicznie zestrajają się ze sobą i dają słuchaczowi możliwość poczucia energii tego brzmienia. Dodawanie poszczególnych alikwotów do dźwięku zaproponowanego przez jedną z wokalistek przywołuje wtedy skojarzenie z chóralną muzyką wykonywaną a capella.

Jeśli jednak spodziewamy się na tym albumie tylko muzyki tonalnej i śpiewu jako takiego, to znaczyłoby to, że nie doceniamy wyobraźni artystycznej występujących wokalistek.

Bo oto po pięknie brzmiącym akordzie zdarza się, że już po chwili linie melodyczne zbiegają się ze sobą, dając piękne unisono, żeby po chwili zabrzmiały klasyczne ozdobniki w wykonaniu Marty Grzywacz, która jest w tym momencie prekursorką zmiany i przejścia do atonalnych brzmień.

Artystki operują także onomatopeją i melorecytacją. Wykorzystują również głos do wydawania brzmień, dźwięków, które w pierwszym momencie nie kojarzą się z muzyką w tradycyjnym rozumieniu, jednak doskonale wpisuje się to w ich podejście do głosu ludzkiego potraktowanego jako instrument. W związku z tym głos nie ma być tylko dodatkiem do utworu instrumentalnego, miłym dla ucha komponentem, jest to samodzielne narzędzie do wyrażenia całego wachlarza emocji.

I to właśnie słyszymy na tym albumie. Melodia i inne towarzyszące brzmienia generują napięcie, rozładowują je, wprowadzają niepokój lub ukojenie podczas harmonicznych fragmentów. Mamy momenty podniosłe i dostojne, aby już w następnym fragmencie usłyszeć eksplozję energii czy to poprzez zastosowane nagle dynamiki forte w utworze czy to poprzez ostre i niekonieczne miłe dla ucha dźwięki. Wydaje się, że na tej płycie jest wszystko, wszystkie emocje, jakich może doświadczyć człowiek, wyrażone dźwiękami.

Tak samo jak dźwiękiem, artystki uważnie i świadomie operują także ciszą, która odgrywa tu szczególną rolę, Pozwala czasem rozładować napięcie, przygotować słuchacza do zmiany nastroju, a czasem daje przestrzeń konieczną do skupienia, by móc wychwycić wszystkie niuanse wykonywanych utworów, uświadomić sobie rolę każdego głosu w danym momencie oraz przekuć emocje i wrażenia na nazwane odczucia bądź obrazy.

Z tego właśnie powodu album ten jest tak ciekawy, tak różnorodny. To przedsięwzięcie mocno konceptualne, ale i emocjonalne, które jednak udaje się ma sens tylko wtedy, jeśli jest zapewniony wybitny artystyczny warsztat wokalistek, znakomite wyczucie pulsu w utworze oraz czystość dźwięku i jego pewność. Polecam sprawdzić samemu!

środa, 31 lipca 2024

Mieczysław Kosz - "Volume 2: Piano Solo, Duo, Trio"

Mieczysław Kosz 

Mieczysław Kosz - fortepian
Janusz Kozłowski - kontrabas (2-4)
Sergiusz Perkowski - perkusja (2-4)
Bronisław Suchanek - kontrabas (11)

"Volume 2: Piano Solo, Duo, Trio"

Wydawca: Polskie Radio; seria Polish Radio Jazz Archives, vol. 37 (2023)

Tekst: Marcin Kaleta

Rzadko się zdarza, by wybitność identyfikować po pierwszych dźwiękach. Zazwyczaj potrzeba co najmniej utworu. Albo i całej płyty. Bywa, że dorobku życia. W tym jednak przypadku nie zdążyłem nawet usiąść po uruchomieniu odtwarzacza, a już "wiedziałem". Podobno jury Bielskiej Zadymki Jazzowej wystarczyło "piętnaście sekund", by podjąć decyzję o wyróżnieniu wykonawcy, czyli RGG Trio. Dokładnie: Przemysława Raminiaka (fortepian), Macieja Garbowskiego (kontrabas) i Krzysztofa Gradziuka (perkusja). Oraz albumu "Unfinished Story — Remembering Kosz" (2007), zadedykowanego współtwórcy "polskiej szkoły jazzu", Mieczysławowi Koszowi (1944-1973; o nim Maciej Pieprzyca wyreżyserował film z 2019 pt. "Ikar. Legenda Mietka Kosza").

Mamy tam do czynienia z kwintesencją medytacji. To kameralny jazz, w którym dominuje spokój, szelest, szczegół. Krystaliczne uduchowienie, dyskretne piękno i wyciszony smutek. Albo i "muzyka wypełniająca przestrzeń powagą i świętym światłem" (Anders Jormin). Dwie kompozycje Kosza, natomiast za inspirowanych jego twórczością pozostałych dziesięć odpowiadają członkowie grupy, zwłaszcza Raminiak.

Intensywniejszy kontakt z niewidomym pianistą nawiązałem, kiedy przekonałem się, że jego interpretacja słynnej kołysanki Krzysztofa Komedy ("Rosemary's Lullaby"; oryg. "Sleep Safe and Warm") należy do najciekawszych, jakie miałem okazję poznać. Uzbierałem cztery płyty: "Mieczysław Kosz" (2009, Wydawnictwo Anex), "Piano Solo" (2013, Polskie Radio; seria Polish Radio Jazz Archives, vol. 10), "Reminiscence" (2017, Polskie Nagrania; seria Polish Jazz, Vol. 25; kolejna reedycja albumu z 1971) i obecnie omawianą: "Volume 2: Piano Solo, Duo, Trio" (2023, Polskie Radio; seria Polish Radio Jazz Archives, vol. 37). Ta ostatnia poprzez sam tytuł zdradza, jakie formacje preferował (bądź na jakie był skazany). Przewaga występów solowych, sporadycznie trio bądź duet.

Samodzielnie parafrazował głównie klasykę (Liszt, Chopin), ponadto prezentował standardy jazzowe, współczesne przeboje, a także autorskie utwory. Zamierzałem napisać, że legenda legendą, ale to repertuar niekonieczny: takie plumkanie, smęcenie. Cenił przecież muzykę, która przygnębia. Niemniej przyznaję, przy odpowiednim nastawieniu również urzeka, otaczając nimbem melancholii. Pogrążamy się wtedy w "zadumie i czekaniu na piękno", by sparafrazować opinię Tomasza Stańki. Należy uruchomić wyobraźnię — zaiste, sugestywny jest ten Kosz i w epoce, gdy wszystkiego brakowało, zwłaszcza jazzu, takie występy musiały stanowić nieomal misterium. Coś z tej aury pozostało.

Stwierdza Marek Romański: "Jego sława opierała się przede wszystkim na niesamowitej charyzmie koncertowej. [...] Melodie podawał w sposób nieoczywisty, zawoalowany. Ich piękno było dla niego jedynie pretekstem, powierzchnią muzycznego przekazu. Natomiast jego istota kryła się [...] w kłębiących się w nim emocjach". Grywał w klubach, kawiarniach, lokalach Krakowa, Zakopanego, Warszawy. Potem na festiwalach: od Jazz Jamboree po Montreux. Wszędzie go chwalono, doceniano, porównywano do samego Billa Evensa, chociaż bardziej oddziaływali na niego już Cecil Taylor czy Keith Jarrett.

Współpraca ze znakomitymi sekcjami rytmicznymi przynosiła "czysty jazz". Świadectwem tego na omawianej płycie są trzy własne utwory, nagrane w 1968 w towarzystwie kontrabasisty Janusza Kozłowskiego i perkusisty Sergiusza Perkowskiego. Pierwszy z nich, "Wspomnienie" ("Reminiscence"), powtórzy po latach z kontrabasistą Bronisławem Suchankiem i perkusistą Januszem Stefańskim na jedynej, tak też zatytułowanej płycie długogrającej, jaką zdąży wydać za życia.

I właśnie Suchanek współtworzy duet w kompozycji Kosza "Elza". Połączenie kontrabasu i fortepianu tak w jazzie, jak w muzyce poważnej, nie zdarzało się naówczas często. Upowszechni się po dekadzie czy dwóch i obecnie mógłbym wymienić wiele takich par, zasługujących na najwyższą uwagę. Tutaj odczujemy zaledwie przedsmak tego, w jakim kierunku podąży muzyka improwizowana. Śmierć przerwała karierę utalentowanego pianisty akurat w momencie, gdy zaczynał odczuwać potrzebę eksperymentowania. W wywiadzie z 1970 wyznawał: "W jazzie najbardziej pasjonuje mnie awangarda. To jest oczywiście muzyka bardzo trudna, muzyka wymagająca kolosalnych umiejętności".

On je posiadał.


poniedziałek, 29 lipca 2024

Marimbazzi Duo - "Unusual Music Box"

Marimbazzi Duo

Paweł Dyyak – marimba i instrumenty perkusyjne
Jakub Kołodziejczyk – marimba i wibrafon

"Unusual Music Box" 

Wydawca: Immersive Sound (2024)

Tekst: Maciej Nowotny

Tytuł tej płyty, w tłumaczeniu na język polski, to "nietypowa pozytywka" i przyznaję, że słuchając zawartej na niej muzyki czułem się nieco jak dziecko. Gdy przed wielu laty, na przedwojennym kredensie u babci kolegi, nakręcaliśmy starą pozytywkę i słuchaliśmy walczyków czy marszów, które wydawały się jakby żywcem przeniesione z baśni Andersena, braci Grimm czy Ewy Szelburg-Zarembiny. To była jednym słowem magia, którą bardzo trudno jest odnaleźć będąc dorosłym człowiekiem, a jednak Pawłowi Dyyakowi i Jakbowi Kołodziejczykowi się udało! Odnaleźli tę bajkową niewinność muzyki słyszanej jakby po raz pierwszy i sprezentowali ją nam, słuchaczom. I szkoda by było z tak rzadkiego i pięknego daru nie skorzystać, prawda?

Dlaczego rzadkiego? Bo przecież nie tak często słyszymy muzykę nagraną przez duet marimby i wibrafonu, dwóch marimb czy wibrafonu i pochodzącego z Bliskiego Wschodu instrumentu o nazwie frame drum! Jeśli zatem ktoś lubi dźwięk tych instrumentów, a szczególnie wibrafonu i słuchał takich jego wirtuozów jak Milt Jackson, Gary Burton, Bobby Hutcherson czy - ostatnio - Joel Ross, to miękkie, czułe, delikatne dźwięki tego instrumentu uleczą jego zszargane nerwy i przyniosą wytchnienie starganej stresem duszy. Szczególnie, że chociaż program płyty jest zróżnicowany i pełno w nim utworów energetycznych, a nawet żywiołowych, to nie brakuje w nich olśniewającej wręcz piękności ballad. I właśnie w tych minimalistycznych, o transowym charakterze, miniarcydziełach ta muzyka błyszczy najpełniejszym blaskiem i dzięki nim tak trudno rozstać się z nią wyciągając płytę z odtwarzacza.

Podsumowując, ten projekt jest tak udany, że nie wyobrażam, aby nie był kontynuowany i jednocześnie wyrażam gorącą prośbę do organizatorów koncertów w Warszawie, aby zaprosili ten duet do stolicy, tak by słuchacze tacy jak ja, czyli szukający w muzyce jej terapeutycznego charakteru, mogli usłyszeć te dźwięki na żywo. Mam nadzieję do usłyszenia w Warszawie!  


piątek, 26 lipca 2024

Ekotonika - "to get lost"

Ekotonika


Mat Barski – electric guitar, sampler
Marcin Karton Karczewski – digital synths, double bass, stomp boxes

Wydawca: Antenna Non Grata (2024)

Tekst: Jędrek Janicki



Nigdy nie zrozumiałem czemu tak chętnie utożsamia się samotność z nieszczęściem. Wszak to właśnie ona, a nie tandetna i sztuczna wspólnotowość przynieść może spokój i ukojenie. Czasami, a moim zdaniem nawet bardzo często, warto wyzbyć się tej niezrozumiałej chęci bycia akceptowanym przez innych i stanowienia części większej całości. Jak się gubić, to tylko w samotności…

Moim zdaniem tego właśnie typu tropem podąża duet Ekotonika na swojej najnowszej płycie "to get lost", wydanej w ramach nieocenionego dla poszukiwań twórczych labelu Antenna Non Grata. Skład ten tworzą grający na gitarze Mat Barski oraz grający na wszystkim innym Marcin „Karton” Karczewski. Tym razem panowie osadzili się w konwencji eksperymentalnego ambientu, dla którego dominantę stanowią pobrzmiewające noise’owymi inspiracjami pejzaże dźwiękowe. Słowami wytrychami używanymi przez krytyków i krytykantów opisujących tego typu aktywność dźwiękową jest „niepokojący”, tudzież „kojący”. Pech tych ekspertów polega na tym, że to get lost wywołuje reakcję znajdującą się dokładnie pomiędzy tymi dwoma wspomnianymi stanami. Muzyka ta niesie w sobie jednak niezwykły wręcz wymiar izolacyjny. Tak, tak, to nie zapowiedź konieczności zimowego ocieplania domu, lecz raczej specyficzna zdolność duetu Ekotonika do wprowadzania słuchacza w stan na podobieństwo medytacji. Jak się okazuje, przeżycie estetyczne nie jest wcale kwestią wspólnoty czy jakiejkolwiek aksjologii, lecz moim zdaniem jest ono wyłącznie skrajnie zindywidualizowaną relacją wytwarzającą się na jakże intymnej linii dzieło – odbiorca. 

Odwołajmy więc wszystkie niezwykle ważne spotkania, zobowiązania i niecierpiące zwłoki zebrania. Zignorujmy trochę innych i wraz z duetem Ekotonika zagubmy się dźwiękowych pejzażach. Być może ubędzie nam przez to paru pseudo-znajomych, lecz strata to co najwyżej niewielka…  

środa, 24 lipca 2024

Jarecki Jazz Octet - "EP: Extended Products"

Jarecki Jazz Octet

Agata Ławicka - trąbka, flugelhorn
Tomasz Klepczyński - klarnet basowy 
Szymon Kowalik - saksofon tenorowy 
Rafał Jackiewicz - saksofon sopranowy
Mieczysław Musiał - puzon 
Jan Jarecki - fortepian, Rhodes 
Michał Aftyka - kontrabas 
Marcin Sojka - perkusja

"EP: Extended Products"

Wydawca: Challenge Records (2023)

Tekst: Maciej Nowotny

Nie tak znowu dawno, bo w roku 2021 wpadł mi w ręce krążek "Travellers" nagrany przez JAH Trio i już wtedy zaświtało mi głowie, że grający w nim muzycy mogą nas w przyszłości przyjemnie zaskoczyć. Sprawdziło się to w 100% jeśli chodzi o Michała Aftykę, którego debiutancki album "Frukstrat", jak to się mówi, rozbił bank i był powszechnie uznany za jeden z najciekawszych debiutów jazzowych w ubiegłym roku nie tylko w Polsce, ale nawet w Europie. Ale okazuje się, że ta trójka muzyków bynajmniej nie zamierza zaprzestać współpracy. Jedną z jej form jest oktet prowadzony przez innego członka tego składu pianistę Jana Jareckiego, z którym w listopadzie 2023 wydał debiutancką EPkę.

Zanim przejdziemy do opisu samej muzyki, napiszmy parę słów o historii projektu i zaangażowanych w nim muzykach. Warto to zrobić, bo są to młodzi i  utalentowani ludzie, o których prawdopodobnie nie raz jeszcze usłyszymy w przyszłości. Jeśli chodzi o genezę projektu to wszystko zaczęło się od dyplomu Jana Jareckiego u Sławka Jaskułke w klasie fortepianu gdańskiej Akademii Muzycznej. Ponadto nagranie to  miało stanowić dla tego muzyka także próbę swoich sił w dziedzinie kompozycji i aranżacji, w których nie odebrał formalnego wykształcenia, ale które interesowały go jako artystę.

Wracając do zaproszonych do projektu muzyków, to oprócz Michała Aftyki grającego na kontrabasie i Marcina Sojki na perkusji, członków wspomnianego już wyżej JAH Trio, usłyszymy tu jeszcze Agatę Ławicką na trąbce i flugelhornie, Tomasza Klepczyńskiego na klarnecie basowym, Szymona Kowalika na saksofonie tenorowym, Rafała Jackiewicza na saksofonie sopranowym i altowym, a także Mieczysława Musiała na puzonie. Większość z nich to przyjaciele ze studiów bądź znajomi z różnych sytuacji koncertowych, w znakomitej większości z Trójmiasta.

Jeśli chodzi o styl to chociaż muzyka tego oktetu w sposób oczywisty inspirowana jest big bandami ery swingu, to jednocześnie brzmi nowocześnie, wykazując podobieństwa do nagrań zespołów prowadzonych przez Marię Schneider czy, na polskiej scenie, Nikolę Kołodziejczyka. Mamy tu zatem ciekawą próbę połączenia muzyki swingującej, ale zagranej tak by zachować otwarty charakter, pozwalający na sonorystyczne eksperymenty. Słyszane z tego punktu widzenia dodanie kwintetu instrumentów dętych do klasycznego jazzowego trio jest ciekawym i rzadko spotykanym zabiegiem, pozwalającym na uzyskanie olbrzymiej liczby dźwiękowych kombinacji do eksplorowania. Kiedy zapytałem Jana Jareckiego o te możliwości i czy zamierza ten projekt kontynuować, odpowiedział: "Zdecydowanie tak. Mam przekonanie, że jest to otwarte granie i może ewoluować w wielu kierunkach. Już zaczynam pracować nad nowymi rzeczami. Włączenie instrumentów dętych daje przestrzeń na wykorzystanie np. trąbki basowej, klarnetów b i c, a nawet organów Hammonda. Nie jestem jeszcze  pewny, w jakim to pójdzie kierunku. Wszystko je możliwe, nawet włączenie dźwięków generowanych elektrycznie czy syntetycznie, za wcześnie o tym mówić. Ale czuję, że już  teraz mam pomysły na 2 kolejne płyty."

Brzmi obiecująco! Trzymamy kciuki za realizację tych pomysłów, ponieważ w Polsce jest niewiele jazzowych oktetów na tak wysokim poziomie. To unikatowy projekt, cieszący nie tylko nagraniami, ale także możliwością koncertów z tym materiałem. W tym roku udało się muzykom w tym składzie zagrać pięć koncertów i istnieje szansa na podobną liczbę w drugiej połowie 2024 roku. Byłoby wspaniale, gdyby zespół zawitał do Warszawy. Z pewnością nie byłbym jedynym zainteresowanym, aby posłuchać tak dużego składu na żywo. Zwłaszcza że - jak mówi sam Jan Jarecki - na koncertach muzycy grają znacznie szerszy repertuar niż ten zawarty na EP-ce, w tym więcej groove'owych utworów, ballad oraz standardów, jak np. "Infant Eyes" Wayne'a Shortera. Już nie mogę się doczekać, a w tak zwanym międzyczasie mogą Państwo cieszyć się odsłuchem muzyki z tego nagrania. Warto!

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...