piątek, 6 września 2024

Kto się boi Virginii Woolf w jazzie czyli o najnowszej muzyce Wacława Zimpla


Wacław Zimpel

Wacław Zimpel - alto clarinet, sampler, sequencer, percussion
Kamil Szuszkiewicz - trumpet sample
Michiyo Yagi -21-string koto
Little Nemon - voice, bells

Japanese Journal Vol​.​1

Tekst: Maciej Nowotny

Tytuł sztuki Edwarda Albeego zatytułowanej "Kto się boi Virginii Wolf?, stał się tak znany, że zadane w tytule pytanie przeszło do mowy potocznej jako synonim utraty złudzeń, a właściwie lęku przed ich utratą. Zadaję je dzisiaj dlatego, że jest pewien wielki biały słoń w pełnym cennej porcelany jazzowym salonie, o którym należy wreszcie powiedzieć. Tym słoniem jest fakt, że jazz w Polsce umiera i jest to proces nie tylko, że niepowstrzymany, ale i dla tej muzyki pożądany, a nawet zbawienny. Nie od dzisiaj przecież wiadomo, że aby coś mogło się odrodzić, to musi czasami obumrzeć. W przeciwnym wypadku może zastygnąć w swoim perfekcyjnym kształcie i odejść w niepamięć jako rodzaj nowej klasyki, przypominany jedynie jako przedmiot nużących studiów dla akademickiej dziatwy.

Ale dlaczego twierdzę, że jazz umiera i że jest to proces zbawienny? Po pierwsze jazz umierał już wielokrotnie i zawsze było to dla jazzu dobre, nawet jeśli było - jak zapewne każde umieranie - raczej nieprzyjemne dla bezpośrednio sprawą zainteresowanych. Pod koniec lat 40 i na początku 50tych kitę odwalił swing i wielu do dzisiaj - słusznie - uważa że był to też koniec jazzu jako muzyki popularnej w ogóle. Od tamtej pory zawsze był już jazz rozrywką dla elit, a ręki do tej ewolucji przyłożyli sami muzycy, którzy mieli dość grania w big bandach i odeszli w siną dal przy okazji tworząc fenomen o nazwie bebopu. Czy mówią Wam coś nazwiska Charlie Parkera, Dizzy Gillespiego, Buda Powella, Theloniusa Monka czy Sonny Rollinsa - tak, oni wszyscy przeszli tę drogę. Bebop postawił jazzowi poprzeczkę tak wysoko, że wielu uważa go do dziś za drugą muzykę klasyczną, tylko że czarnych ludzi, ale i on w końcu wyciągnął kopyta, gdy zmyła go z powierzchni muzycznego świata fala rock'and'rolla, R&B i muzyki pop. Muzycy przestali zarabiać, gremialnie rzucali granie, umierali z głodu, popełniali samobójstwa. Kolejnej śmierci, tym razem free jazzu, ulubionego autystycznego dziecka wielu krytyków jazzowych w tym piszącego te słowa, winna była publiczność, która orzekła, że dźwięki, których nie można słuchać na randce z dziewczyną albo do kolacji z winem, nie są warte jej zainteresowania. I tak mógłbym ciągnąć tę opowieść o wielkim jazzowym wymieraniu gatunków, a przecież jeszcze nie doszedłem do powstania muzyki fusion, będącej połączeniem jazzu z rockiem i funkiem czy do acid jazzu, nu jazzu i tak dalej i tym podobnie. Za każdym razem jazz coraz bardziej oddalał się od samego siebie, ale żył dalej, tylko dlatego że był zdolny odrodzić na całkowicie nowej podstawie.

Nie tylko jazz jako gatunek pulsuje w rytm rozkwitu i obumierania, ale i muzycy go tworzący, jeśli zależy im by muzyka, którą tworzą była żywa, powinni podążać za tym pulsowaniem. Jeśli zechcą je zatrzymać to ryzykują, że zabiją muzykę którą kochają i do której rozkwitu się przyczyniali. Przykładów na poparcie tej tezy nie trzeba szukać daleko, weźmy Milesa Davisa. Był jednym z muzyków, którzy tworzyli bebop, ale szybko zrozumiał że ginie w tłumie i tak pojawił się cool jazz, a następnie hard bop i jazz modalny. Jak pisałem wyżej w międzyczasie jazz zaliczył spotkanie ze ścianą i odwrót publiczności w kierunku muzyki pop, ale Miles wymyślił się na nowo zakładając drugi wielki kwintet i przyczyniając się do powstania kolejnych estetyk znanych jako post bop, a następnie fusion. Jakby tego było mało Davis zaliczył następnie flirt z popem ("Tutu"), a nawet z rapem ("Doo Bop"). Nie był w tym sam, bardzo podobnie w sensie strukturalnym, przebiegała kariera Tomasz Stańki, pulsując w rytmie rozkwitu i upadku kolejnych jazzowych estetyk. Dzisiaj zbyt mało ludzi pamięta, że dla Stańki nawiązanie współpracy z wytwórnią płytową ECM było rodzajem zmartwychwstania, po wcześniejszych okresach przeplatających się sukcesów i porażek.

Czy jednak w dzisiejszym skomercjalizowanym świecie jest miejsce na takie kariery jak Davisa czy Stańki? Wydaje się, że nie powinniśmy tracić nadziei, a jednym z pozytywnych przykładów niech będzie Wacław Zimpel. Muszę przyznać, że ktoś jego przypadek opisał świetnie przede mną i polecam Waszej uwadze Michała Wieczorka zatytułowany "Wacław Zimpel nie wraca do free jazzu". Kiedyś Zimpel był uważany za jednego z najważniejszych przedstawicieli polskiej muzyki improwizowanej i jazzu (w jego odmianie mieszczącej się pod etykietkami freeimprov czy avantjazzu). Wiele jego płyt opisywaliśmy na tym blogu, a niektóre z nich jak te nagrywane przez jego kwartet, Irchę, Herę czy Unividided należały do najlepszych, jakie słyszałem w poprzedniej dekadzie i zapisane są złotymi zgłoskami w historii polskiego jazzu i muzyki improwizowanej. A jednak Zimpel postanowił zostawić te wszystkie osiągnięcia i zacząć coś zupełnie nowego.

I chwała muza to! Dzięki temu potwierdził, że nie jest tylko "klezmerem", ale kimś kto rozumie, że muzyka pozostaje żywa dopóty, dopóki ewoluuje, zmienia się, dostosowuje do zmieniającego kontekstu i okoliczności. Jeśli chcecie sami odkryć jak zaskakujące, brzmiąco świeżo i charyzmatycznie mogą brzmieć rezultaty takich poszukiwań, to sięgnijcie po najnowszy jego album zatytułowany "Japanese Journal Vol​.​1". Dostępny - signum temporis - jedynie w wersji cyfrowej, na bandcampie, album ten zabiera słuchacza w dźwiękową podróż przez Japonię, odzwierciedlając osobiste doświadczenia artysty. Muzyka ta łączy w sobie elementy jazzu, muzyki elektronicznej i tradycyjnych japońskich brzmień, tworząc unikalny i introspektywny krajobraz dźwiękowy. Ale Zimpel, w poprzednim wcieleniu muzyk akustyczny i improwizujący, nie zapomina o swoim klarnecie i w ostatnim utworze dostajemy kilkunastominutową suitę umiejętnie łączącą spokojne, medytacyjne tło generowane przez elektronikę, jak i bardziej dynamiczne i złożone struktury dźwiękowe dostarczane akustycznie, z użyciem jego koronnego instrumentu. Całość jest pełna zaskakujących brzmień i inspirujących odkryć (jak wpleciony w muzykę płacz dziecka), czymś brzmiącym jakbyśmy odkrywali nowy ląd, a jednocześnie zawierających emocjonalne echa tej wyrafinowanej i wspaniałej tradycji muzycznej znanej niegdyś jako... jazz. 
 

środa, 4 września 2024

DEAE – „Lithium”

DEAE

Zofia Ilnicka - flute, alto flute, bass flute and synthesizer
Ola Rzepka - drums, keyboards and tape composition

„Lithium”

Wydawca: Kilogram Records (2024)

Tekst: Szymon Stępnik


Od zawsze miałem problem z muzyką eksperymentalną. Uważam, że trudno postawić granicę pomiędzy naprawdę dobrym, artystycznym dziełem, a grafomańskim wybrykiem będącym zwykłym przerostem formy nad treścią. Dopiero wnikliwie przesłuchanie całości i zrozumienie odpowiedniego kontekstu pozwala wynieść coś więcej i odróżnić udane twory kultury od tych złych. Nie ukrywam, że należę do osób, które bardziej cenią w muzyce rozwiązania harmoniczne i strukturalne, aniżeli eksperymenty same w sobie. Z drugiej jednak strony, recenzowanie takiej muzyki to swoista przygoda w której odkrywam w sobie kolejne pokłady wrażliwości na sztukę. Lithium od duetu „DEAE” taką pozycją niewątpliwie jest, a co więcej stanowi naprawdę udany, różnorodny longplay, który z czystym sumieniem mogę nazwać sztuką.

Inspiracją do stworzenia albumu była postać Hildegardy z Bingen, frankońskiej anachoretki, wizjonerki, mistyczki, kompozytorki, uzdrowicielki, reformatorki religijnej, benedyktynki. To wyjątkowo ciekawa persona, ponieważ była ona nie tylko jedną z pierwszych kompozytorek w historii muzyki chrześcijańskiej, ale też wsławiła się badaniami nad lecznictwem i medycyną. Zakładając, że jej postać symbolizuje siłę kreatywności i uzdrowienia, początkowo zaskakuje fakt wyboru nazwy krążka. „Lithium” to jedyny utwór stanowiący nawiązanie do piosenki Nirvany o tej samej nazwie, której pierwsze skojarzenie przywodzi jednak na myśl destrukcję oraz tragiczną śmiercią jej lidera. Wersja duetu Zofii Ilnickiej i Oli Rzepki wzbogacona jest jednak tekstem w którym poznajemy zastosowanie tego pierwiastka chemicznego – lit pomaga bowiem w leczeniu zachowań o charakterze samobójczym. Czy recenzowany płyta ma być więc takim uzdrowicielskim remedium dla słuchacza? Być może.

Jedną z przesłanek dla uznania jakości odsłuchiwanego dzieła - w kontekście muzyki improwizowanej (choć niejedyną i zdecydowanie nieprzesądzającą) - są osoby artystów. Jeżeli taka awangarda prezentowana jest przez profesjonalnych muzyków, podchodzę do niej ze zdecydowanie większym zaufaniem. Zofia Ilnicka jest absolwentką Akademii Muzycznej w Bydgoszczy, a Ola Rzepka Akademii Muzycznej w Katowicach na Wydziale Kompozycji. Obie mają na koncie wiele intrygujących współprac i nagrań, więc obrana przez nie stylistyka jest niewątpliwie świadomą decyzją.

Pierwszy utwór Deus Enim („Dla Boga”) zapowiada ascetyczne klimaty średniowiecza, gdzie w tle słychać dźwięki przypominające… piłę. Już tutaj możemy docenić minimalizm i płynność w grze fletu. W pewnym momencie wchodzi perkusja nadająca free-jazzowego sznytu, który cudownie kontrastuje z powolną melodią. Po spokojnym początku, „O Nobilissima Viriditas” wprowadza odbiorcę w stan niepokoju, gdzie od szumów i dziwacznych harmonii melodycznych włosy same stają dęba.

„Item de Virginibus” („Rzecz o dziewicy”) to chyba mój ulubiony utwór na całej płycie. Właściwie jest tu tylko syntezator, ale motyw dźwiękowy przypomina pobyt w szpitalu psychiatrycznym. Mam pewne skojarzenia ze ścieżką dźwiękową do gry „Deadly Premonition”, gdzie pojawiał się podobny motyw, kiedy główny bohater wchodził do skażonej i surrealistycznej starej posiadłości ziemskiej. Zaraz po nim następuje „Lithium”, który jednak lekko mnie zawiódł, gdyż spodziewałem się wyraźniejszych nawiązań do dzieła Kurta Cobaina. „O Virtus Sapiantae” („O Mądra Siło”) to najbardziej zaskakująca pozycja, ponieważ jest… normalna i nawiązuje do typowego surf-rocka. Choć jest świetna, zupełnie nie pasuje do całości, więc nie mam pojęcia, czemu dziewczyny umieściły ją na płycie.

W pozostałych kawałkach już nie sposób odnaleźć słabych punktów. Album zwieńczony jest cudownym „O Rubor Sanguinis” („O Czerwona Krwi”), którego motywem przewodnim są odgłosy przypominające bicie zegara. Cóż, typowe „memento mori”. Zdaje się, że nawet największa kreatywna siła twórcza kiedyś umrze, zatem korzystajmy z niej i twórzmy, póki tylko możemy.

Album „Lithium” od duetu DEAE to trudna muzyka, ale jakże inspirująca i introspektywna! Dawno dźwięki nie wywołały u mnie tak wielu różnych przemyśleń. Owszem, ma swoje wady, a oprócz wspomnianych powyżej, dorzuciłbym jeszcze stosunkowo niewielką ilość fletu Ilnickiej, który – gdy już się pojawia - kradnie całe show. Mimo tego, słuchanie Ilnickiej i Rzepki to wyjątkowe i ciekawe doświadczenie estetyczne. Trzeba jednak zaznaczyć, że nie jest ono dla wszystkich. Jeżeli poświęcimy mu jednak chwilę uwagi, otrzymamy sporo w zamian.

poniedziałek, 2 września 2024

Piotr Rodowicz i Przyjaciele - "Zapomniani kompozytorzy Polscy Vol. 1 i Vol.2"

Vol. 1 Zapomniani Kompozytorzy Polscy Artur Gold / Leon Boruński

Bogdan Hołownia – fortepian
Ryszard Borowski – flet
Mark Waggoner – gitara
Piotr Rodowicz – kontrabas
Jeremiasz Henzel – realizacja, ZPSM im. F. Chopina (Warszawa)





Vol. 2 Zapomniani Kompozytorzy Polscy Władysław Daniłowski / Zygmunt Wiehler

Alicja Borkowska – śpiew
Bogdan Hołownia – fortepian – 1, 2, 4 ,6, 7
Maciej Strzelczyk – skrzypce
Jarek Małys – fortepian – 3, 5, 8 ,9, 10, 11
Ryszard Borowski – flet
Mark Waggoner – gitara
Piotr Rodowicz – kontrabas


Wydawnictwo: Soliton (2020,2021)

Tekst: Maciej Nowotny

Te dwie płyty tworzą mini-cykl nagrany przez zespół Piotr Rodowicz i Przyjaciele, w którym artyści przypominają znane polskie szlagiery, głównie z lat przedwojennych. Jest to dzieło zbożne, bo niewiele brakuje, aby te kompozycje całkowicie wypadły z polskiego współczesnego obiegu kulturalnego. Piotr Rodowicz podjął wysiłek, aby dokonać ich transkrypcji z nagrań archiwalnych i oto je mamy, powstałe z martwych, niemal jak dinozaury w "Jurassic Parku".

Obie płyty są jednorodnie muzycznie i stylistycznie, gdyż muzyka pochodzi z jednej epoki, a ponadto została nagrana przez niemal takie same zespoły muzyków. Największą między nimi różnicą jest, że ta  vol. 2 zawiera partie wokalne w postaci zaśpiewanych przez Alicję Borkowską tak niegdyś popularnych piosenek jak "Ada to nie wypada" czy "Pokoik na Hożej". Silną stroną tego krążka jest to, że muzyka jest zagrana nienagannie, co jest oczywiste jeśli rzuci się okiem na skład zaangażowanych muzyków w osobach grającego na fortepianie Bogdana Hołowni i Jurka Małysa, Macieja Strzelczyka na skrzypcach, Ryszarda Borowskiego na flecie, Marka Waggonera na gitarze i, oczywiście Piotra Rodowicza na kontrabasie.

Cały repertuar na obu płytach - i jestem przekonany, że jest to zabieg celowy -  zagrany jest tak by jak najbardziej przypominał stylem epokę, w której piosenki powstawały. Zatem nie ma co kręcić nosem na to, że brzmią one konserwatywnie dla współczesnego ucha, bo jest wartość w tym, by usłyszeć jak brzmieć miały one w zamierzeniu kompozytorów. I szczerze mówiąc zagranym w taki sposób piosenkom zupełnie nic nie brakuje, a ich piękno jest oczywiste dla każdego kto ma uszy. Jednak nie ma co ukrywać, że kolejnym logicznym krokiem w przypominaniu tej muzyki byłaby jej reinterpretacja zgodnie ze współczesnym gustem. I w jakiejś mierze już to się zdarzyło z innym repertuarem z tej epoki, warto tu przywołać choćby projekt Marcina Maseckiego i Jana Emila Młynarskiego "Noc w wielkim mieście". Warto przyklasnąć twórcom tak dojrzałym jak i młodym, którzy z pietyzmem podchodzą do tradycji, co zawsze było ważną częścią jazzowego DNA podobnie jak gotowość do tradycji tych kwestionowania i ciągłych innowacji.

piątek, 30 sierpnia 2024

Tryp Tych Tryo - „Warsaw Conjunction”

Tryp Tych Tryo

Wojtek Mazolewski – kontrabas/double bass
Tamar Osborn – saksofon barytonowy, flet, sample/baritone saxophone, flute, samples
Edward Wakili-Hick – perkusja/drums

„Warsaw Conjunction” (2024)

Wydawnictwo: On The Corner Records (UK), Lanquidity Records (UK)

Tekst: Renata Rybak

Bardzo lubię sytuacje, kiedy ten sam materiał udaje mi się usłyszeć zarówno na koncercie, jak i odtwarzając album.

Dlaczego lubię? Wszyscy wiemy, że czasem płyta brzmi świetnie, budzi zachwyt. A koncert? To zupełnie inna historia, na którą lepiej spuścić zasłonę milczenia. Czasem.

Ale na pewno nie w przypadku Wojtka Mazolewskiego i jego nowej formacji Tryp Tych Tryo.

Mazolewski to jedna z kluczowych postaci polskiego yassu. Jego ostatnia fascynacja to młoda londyńska scena jazzowa z jej fermentem i pomysłami. Znany nowatorskich projektów muzycznych, czerpiący z różnych muzycznych i artystycznych estetyk i zapraszający do tychże projektów wybitnych muzyków, którzy także szukali odważnych i innowacyjnych rozwiązań w muzyce.

Tym razem także zaczęło się od spotkania z wyjątkowymi muzykami.

Tamar Osborn to londyńska multiinstrumentalistka, producentka i kompozytorka. Jest liderką szeregu formacji muzycznych, a jej obszar zainteresowań muzycznych rozciąga się szeroko od muzyki klasycznej, którą również studiowała, poprzez szeroko pojęty jazz i muzykę klubową, aż po brzmienia inspirowane folkiem z różnych stron świata.

Edward Wakili-Hick, perkusista, kompozytor i producent muzyczny, to współtwórca londyńskich grup artystycznych, który inspiruje się wieloma obszarami działalności artystycznej. Jest jednym z wybijających się muzyków reprezentujacych nową falę londyńskiego jazzu.

I oto artyści, czerpiący z wielu dziedzin sztuki, z tak bogatym i różnorodnym wachlarzem muzycznych doświadczeń, spotykają się w warszawskim klubie SPATiF, aby wspólnie zagrać improwizowany koncert. Tak naprawdę to nie ustalają precyzyjnie między sobą co ma być zagrane, znają się ze wspólnych wcześniejszych projektów i ufają, że nić porozumienia wtedy nawiązana zaowocuje i teraz. Postanawiają zarejestrować to spotkanie. Jak mówi Osborn: ‘Nagrywaliśmy to na wypadek, gdyby pojawiła się jakaś magia – okazało się, że właśnie tak się stało. (...) To nigdy nie miało być całkowitą niespodzianką, ale myślę, że wszyscy byliśmy bardzo otwarci na to, aby sesja poszła w nieoczekiwane i głębokie kierunki…’. Rezultatem tego spotkania jest właśnie album Warsaw Conjunction. Tak więc, wracając do początku, skoro geneza płyty to swobodne spotkanie muzyków, bez zdefniowanego konkretnego muzycznego planu, bez ‘podrasowywania’ poszczególnych brzmień i wielokrotnych powtórek, aby wybrać najlepszą wersję, to koncert powinien brzmieć podobnie.

I tak się właśnie na szczęście dzieje.

Kręgosłup, szkielet daje Wakili-Hick na perkusji. Jest zawsze punktem odniesienia, nadaje i z żelazną dyscypliną utrzymuje rytmiczną formę utworu. Czasem słyszymy też solówki, ale to nie są długo ciągnące się, szalone przebiegi perkusyjne. Mają one swój określony cel. Są pewnego rodzaju łącznikiem między poszczególnymi częściami utworów, które mają często odmienny charakter. Perkusja to też swoiste uziemienie, gdyż muzyka jest momentami kosmiczna i nie mówię tego ze względu na tytuły niektórych utworów, takie jak ‘Aries journey under the libra moon’, a raczej ze chwilami sięga przestworzy, dosłownych albo mentalnych.

To głównie ona kreuje metafizyczny charakter tego albumu. Czasem, operując długim, subtelnym dźwiękiem fletu czy saksofonu, przepuszczonym przez efekty, tworzy oniryczny, bajkowy klimat, a czasem swoimi improwizacjami i szybkimi przebiegami przywołuje estetykę jazzową. W ogóle Osborn w niesamowity sposób operuje dźwiękiem, który w jej wykonaniu jest bardzo kontrolowany i miękki. Mimo tego, że saksofon zwykle kojarzy się z ostrym brzmieniem, tutaj nie ma niemal żadnego agresywnego grania, a instrumenty są jej całkowicie posłuszne i nawet jeśli potrzebne jest ostrzejsze brzmienie, to i tak jest to zdyscyplinowany i zaplanowany dźwięk.

Artystka z niesamowitym wyczuciem i wrażliwością dialoguje też z Mazolewskim. Ich brzmienia się uzupełniają, przenikają, oni wymieniają się między sobą rolą lidera w danym momencie. Jest to o tyle ciekawe, że tak naprawdę partia kontrabasu bardzo często pozostaje niezmienna, nadal słychać konkretny, zdefiniowany groove, a to właśnie Osborn niejako rozpoznaje jaka ma być rola instrumentu dętego i płynnie dostosowuje się muzycznie do zmiany charakteru utworu. Przestaje być instumentem wiodącym i brzmi niemal jak instrument sekcyjny, operując długim wyrównanym dźwiękiem.

W ten sposób okazuje się, że nie potrzeba rozpoczynać nowego utworu, aby zmienić klimat, gdyż w ramach jednego utworu mamy przenikanie się nastrojów. Może się zacząć od onirycznej, medytacyjnej frazy, prezentowanej przez instument dęty, by potem dało się wysłyszeć jego wycofanie i przesunięcie się brzmieniowo na drugi plan, a zostawienie pola Mazolewskiemu. Jego beat podtrzymuje i zagęszcza napięcie w utworze, jak przy transowej muzyce klubowej. Czasem kumulacja energii potęgowana jest także przez wirtuozerskie i kreatywne popisy kontrabasisty, który, jeśli chodzi o różnorodność technik wydobycia dźwięku ze swojego instrumentu, totalnie mnie zachwycił.

Mazolewski jest więc na tym albumie artystą uniwersalnym, absolutnie nie zamykającym się w roli instrumentalisty sekcyjnego. Czasem, jak już wspomniałam, jest liderem. Innym razem realizuje zadanie przypisane naturalnie do muzyka sekcyjnego, czyli zadbanie o sferę rytmiczną i zarysowanie sylwetki harmonicznej utworów. Na marginesie, harmonia, według konceptu realizowanego przez Mazolewskiego, stanowi moim zdaniem pełni rolę swoistego uziemienia, gdyż jest w przeważającej części tonalna. Mazolewski używa zwykle znanych, można powiedzieć nawet folkowych akordów, brzmień kwartowych, aby nadać ludzki i bardziej namacalny rys. I tak, kiedy Osborn zatapia się w swoich kosmicznych dźwiękach, kontrabas nadaje rytm, nerw, trzyma utwór w ryzach.

Na koncercie, wyraźniej niż słuchając płyty, dało się także wyczuć, że to Wojtek Mazolewski, który kierował produkcją albumu, jest głównym motorem napędowym tego przedsięwzięcia i to on niejako steruje rozłożeniem napięcia w całym utworze. Oczywiście na każdym kroku widać także, a raczej słychać, fantastyczną komunikację między artystami. Ich brzmienia się uzupełniają, przenikają i nie ma wątpliwości, że każdy z nich dostaje wystarczającą przestrzeń na to, by dać upust swojej wyobraźni muzycznej.

I może to właśnie powoduje, że ta muzyka jest wyjątkowa. Artyści nie dają szalonych popisów wirtuozerskich, ale też nie o to tu chodzi. Pokazują raczej, że ich kreatywność muzyczna jest nieograniczona. Zabierają nas w swoje metaficzyczne, kosmiczne światy. Potrafią sterować nastrojem słuchacza, bo najpierw wprawiają nas w trans, a zaraz potem totalnie zmieniają klimat i wyciszają. Muzyka jest z jednej strony przystępna, ale też hipnotyczna i wciągająca. Czegóż chcieć więcej?


środa, 28 sierpnia 2024

20th MÓZG Festival odbędzie się w Bydgoszczy w dniach 5-7 września 2024!



Międzynarodowy Festiwal Muzyki Współczesnej i Sztuk Wizualnych „Mózg Festival“ to spotkanie artystów tworzących i poruszających się we wszystkich rejonach muzyki współczesnej, sztuki performance, audio i wideo instalacji, w których muzyka odgrywa istotną rolę.

Do udziału w festiwalu zapraszani są artyści z całego świata, gdyż jednym z założeń festiwalu jest jego wielokulturowość oraz prezentacje sprzyjające poznawaniu i rozumieniu wieloaspektowości kultur. Festiwal prezentuje najnowsze techniki wykonawcze oraz połączenia interdyscyplinarne w kontekście i poszanowaniu tradycji.

Do udziału w festiwalu zapraszane są wybitne indywidualności świata sztuki oraz młodzi artyści, których dotychczasowe działania noszą znamiona wyjątkowych. Nieodzownym, w naszym odczuciu, elementem festiwalu jest także udział artystów lokalnych, spełniających powyższe założenia. Wszystkie działania artystyczne traktowane są jako środek, który prowadzić ma do głębszego poznania otaczającej nas rzeczywistości i przemian zachodzących na świecie oraz rozwoju osobistego zarówno twórców jak i odbiorców działań festiwalowych.

Festiwal nie posiada żadnych ograniczeń stylistycznych. Wykładnikiem w doborze artystów są: autentyczność prezentowanej sztuki (działania autorskie) oraz najwyższy poziom wykonawczy. Festiwalowi towarzyszą działania o charakterze edukacyjnym: warsztaty, wykłady, spotkania gości festiwalu z artystami oraz uznanymi autorytetami świata sztuki, filozofii i socjologii. Częścią projektu jest profesjonalna dokumentacja i archiwizacja audio–wideo.

Program 20th MÓZG Festival
_________________________

05.09 CZWARTEK
_________________________

MÓZG

19:00 Krzysztof Szymanowski (Bydgoszcz) — wystawa fotografii

20:00 Perceptual Feedback. Małgorzata Haduch / Marta Mandaryna Wiśniewska / Aleksandrov 
Kyrillos / Michał

Osowski (Kraków/Warszawa/Wrocław) — performance / instalacja interaktywna

21:00 Johannes Nästesjö / Jørgen Teller (Malmö/Copenhagen) — koncert

22:00 Ryosuke Kiyasu (Tokyo) — koncert / performance
_________________________

06.09 PIĄTEK
_________________________

JUTRZENKA, ul. Kościuszki 53

Biuro Dźwięku Katowice

18:00 SSRI (Zgierz/Ksawerów) — koncert

19:00 object blue (London) — koncert

Bydgoskie Spotkania Sonokinetyczne

20:00 Rafał Ryterski (Warszawa) — koncert z udziałem publiczności / spacer

Galeria bwa

21:00 Okołomózgowa Orkiestra Festiwalowa pod dyrekcją Wojciecha Rusina. Partytura 
animowana 1 — koncert audiowizualny

MÓZG

22:00 Nick Dunston (Berlin) — koncert

23:00 Bogdan Raczynski (Lisboa) — instalacja dźwiękowa

00:00 Niet F–n (Carrara) — koncert
_________________________

07.09 SOBOTA
_________________________

Galeria bwa

14:00 How To Keep Your Mind Clear. Prowadzenie: Ewa Kaian Kochanowska i Hanna Janicka 
(Gdańsk/Bydgoszcz)

— spotkanie / rozmowa

JUTRZENKA, ul. Kościuszki 53

Biuro Dźwięku Katowice

17:00 Anna Pašić (Warszawa) — koncert

18:00 Jędrzej Siwek (Katowice) — koncert

19:00 Tirvyous Wagon (Kraków/Bydgoszcz/Szczepocice Rządowe) — koncert

MÓZG

20:30 Trondheim Voices (Trondheim) — koncert

21:30 Wojciech Rusin (London) — koncert audiowizualny

22:30 Toma Kami (Paris) — dj set

poniedziałek, 26 sierpnia 2024

Michał Kaczmarczyk Trio - "Let’s Take a Ride!"

Michał Kaczmarczyk Trio

Michał Kaczmarczyk – gitara, kompozycje
Mateusz Szewczyk – kontrabas, gitara basowa
Patryk Dobosz - perkusja

"Let’s Take a Ride!" (2024)

Tekst: Robert Kozubal


Zatem zapraszam, przejedźmy się wraz z trio Michała Kaczmarczyka.

Wyobraźmy sobie, że jest piękne lato. Kierujemy jednym z zaledwie 50 wyprodukowanych Ferrari 330 America bez dachu (no i co z tego, że nie było takich modeli, wszakoż to wydumane na naszą własność Ferrari 330 America, toteż może nie mieć dachu), świeci słońce, wiatr rozwiewa włosy (tym, którzy je mają, pozostałym rozwiewa tylko rzęsy). Jedziemy niespiesznie, na przykład urokliwą, wąską i krętą Amalfi Drive, z Tovere do Positano, dłonie lekko trzymają drewnianą, lakierowaną kierownicę, obok nas przesuwają się cudne krajobrazy, piękny, górzysty świat z jednej, a głęboki błękit Morza Śródziemnego z drugiej strony, a my pomiędzy, donikąd się nie spieszymy i nic nas nie niepokoi. Po prostu suniemy czarnym, wijącym się strumykiem szosy. Jest pięknie. Tylko my, słońce, droga, Ferrari i „Let’s take a Drive” trio Michała Kaczmarczyka.

Zatem w drogę: sprzęgło, jedynka, gaz, Ferrari rusza z charakterystycznym warkotem. „A Runner’s Mind” swym melodyjnym, zwiewnym i lekkim tematem przenosi nas od razu na szosę. I ten temat definiuje w zasadzie całą płytę: odtąd Michał Kaczmarczyk będzie malował obrazki dźwiękami gitary, a w tle towarzyszy mu w cieniu wspaniała sekcja: Mateusz Szewczyk na kontrabasie i Patryk Dobosz na perkusji. Gra obu panów jest lekka, nic tu nie ciąży, nic nie hamuje, nic nie stuka, nic nie puka po próżnicy. Szczególnie Patryk Dobosz wpuszcza mnóstwo świeżego powietrza do tej muzyki, meandruje, dokłada lekkie dźwięki do osnowy lidera, niemal się bawi, tu daje muśnięcia, tam z rzadka przyłoży mocniej w bęben. Kiedy trio gra skoczny i melodyjny standard Mereditha Willsona „Till There Was You”, rozsławiony w 1963 roku przez The Beatles, wyjeżdżamy z tunelu i widzimy pnącą się w górę San Michelle i Fiordo di Furore, niezwykłą zatoczkę wrzynającą się w skalisty ląd. To taki elegancki, uczesany z przedziałkiem, staromodny utwór, palce same tańczą w jego rytm na kierownicy. Lipcowy „July” rozświetla nasz umysł snopem pozytywnego dźwięku, że chce się żyć, zatrzymać auto i zanurzyć w morzu, zwłaszcza, że po kilku zakrętasach wyjeżdżamy z tunelu i mijamy wspaniałą, błękitną, tak, że aż bolą oczy, Marina di Praia. Dalej jest strasznie wąsko, droga coraz bardziej kręta, ostrożnie zwalniamy, wracamy do spokojnego, powolnego „Keep it simple”, w którym jest wprawdzie więcej gitary elektrycznej, ale przez większą część utworu tworzącej swoiste pejzaże i melodyjne widnokręgi. Muzyka jest spokojna, zatem nieuchronnie całe napięcie spowodowane wąziutką drogą także znika. Do celu coraz bliżej. Jest nim nie tylko znane z nieporównywalnej z niczym urody Positano, bajeczne miasto na zboczu góry wpadającej wprost do morza, ale tytułowy utwór – krótkie, trzyminutowe, dość wylewne i na tle całości energiczne pożegnanie ze wspaniałą finałową partią smyczkową Mateusza Szewczyka. Z cichym pogwizdywaniem docieramy do nagłego finału albumu.

Michał Kaczmarczyk to gitarzysta i kompozytor z Kalisza. Absolwent Wydziału Kompozycji, Interpretacji, Edukacji i Jazzu Akademii Muzycznej w Katowicach oraz Wydziału Instrumentalnego Akademii Muzycznej w Poznaniu, które ukończył z wyróżnieniem w roku 2016. Od tego też roku prowadzi swoje trio, a oprócz tego na stałe współpracuje z gwiazdą polskiej piosenki – Krystyną Prońko i poznańską orkiestrą symfoniczną CoOperate Orchestra. Finalista i laureat wielu ważnych i prestiżowych konkursów.

Żyjemy w jazzowym tyglu, w przeskalowanych czasach, okresie fermentu, czasach lawinowo produkowanych i nader chętnie wykorzystywanych nowinek elektronicznych, trwającego właśnie renesansu głośnej fusion czy niegasnącej popularności burzliwego free. I w tym brzękliwym rozgardiaszu Michał Kaczmarczyk decyduje się nagrać kameralną, niespieszną, łagodną, liryczną płytę, na której garściami czerpie z najlepszych tropów gitarowej muzyki jazzowej. Czerpie z nich, korzysta, ale nie powiela. „Let’s Take a Drive” to płyta, która została nagrana jakby na przekór wszystkim tym trendom, płyta do szpiku z jazzowego kanonu. Gdyby ktoś w środku nocy obudził mnie i poprosił o rekomendację jazzowego, gitarowego grania powiedziałbym: Michał Kaczmarczyk Trio.

No to co? Zawracamy do Tovere?


piątek, 23 sierpnia 2024

Zofia Bielak - "Therapy"

Zofia Bielak

Zofia Bielak – fortepian
Ksenia Witek – recytacja
Michalina Sokołowska – wiolonczela
Jakub Klemensiewicz–- klarnet
Magdalena Kuraś – wokal
Julia Przybysz – gitara basowa
Maciej Chrzęszczyk – perkusja
Dominika Massloch – taniec

"Therapy" (2024)

Tekst: Maciej Nowotny

Podoba mi się ta muzyka, bo jest jakaś. Jedną z wyróżniających, acz nieformalnych cech muzyki jazzowej, jest jej indywidualizm. Nadać muzyce piętno swojej własnej osobowości stanowi szczególne wyzwanie dla młodych debiutujących artystów, przecież są dopiero na początku swej drogi. Aby posiąść niezbędną wiedzę i umiejętności, młodzi ludzie muszą umieć słuchać mądrzejszych i bardziej doświadczonych od siebie. Ale aby stać się sobą muszą umieć zakwestionować to, czego się nauczyli. Zadanie nauczycieli, by przekazać to co jest "świętą tradycją" i jednocześnie pozostawić przestrzeń dla ekspresji indywidualności uczniów, ba, nawet dla ich buntu, jest dużym wyzwaniem dla wszelkiego rodzaju szkół i systemów edukacyjnych. W Polsce generalnie - włączając w to edukację jazzowa- bywa z tym kiepsko. Wydziały jazzu i akademie muzyczne wypuszczają wielu muzyków, którzy nie są w stanie potem mówić swoim własnym głosem, co jest warunkiem niezbędnym by z rzemieślników stali się artystami. Ale są wyjątki i do tych wyjątków należy — od jakiegoś czasu - szkoła muzyczna z Gdańsku.

Zosia Bielak i jej debiutancki album jest tylko jednym z wielu przykładów, jakie w ostatnim czasie miałem słuchać i które świadczą o tym, że w tym miejscu starają się młodym ludziom dać nie tylko niezbędną wiedze i umiejętności, ale i swobodę do odkrywania samych siebie. Zosia kończyła fortepian jazzowy u Sławka Jaskułke i Włodzimierza Nahornego, a kontynuuje studia na poziomie magisterskim u Leszka Kułakowskiego. Ponadto studiuje rytmikę, lubi tańczyć, stąd ważny wymiar taneczny tego projektu. W koncertowych odtworzeniach tej muzyki słuchacz i widz ma możliwość skonfrontować się z odzwierciedlaniem muzyki ruchem, co w intencji młodej artystki ma podnosić stopień zaangażowania odbiory i pozwolić mu bardziej skupić się na muzyce. Taka interdyscyplinarność staje się coraz powszechniejszą cechą projektów, w których biorą udział młodzi artyści. Oprócz muzyków i tancerki Dominika Massloch, w projekcie uczestniczy także poetka Ksenia Witek, której teksty dopełniają strukturę tego wielopłaszczyznowego przedsięwzięcia.

Te teksty nie są przypadkowe. Odzwierciedlają ważne dla młodej artystki doświadczenie, jakim był proces dojrzewania i tworzą "opowieść o moim procesie leczenia duszy. (Stanowią) zaproszenie słuchacza do doświadczenia procesu gojenia ukrytych ran, traum i zranień". Wg artystki materiał powstawał 3 lata i jest intymnym zapisem  terapii, która pozwoliła jej odkryć siebie, swoje emocje, swoje wewnętrzne piękno. Dzięki terapii była w stanie nabrać pewności siebie jako człowiek, ale i artystka, muzyk, kompozytorka. 

Muzyczny program płyty odzwierciedla tę wewnętrzną ewolucję. Pierwsze utwory są jeszcze klasycyzujące, filmowe, ale następnie - stopniowo, krok po kroku- muzyka staje się coraz bardziej jazzowa, swobodna i otwarta  na improwizację. Będąc świadkami odkrywania siebie przez artystkę, stopniowo odkrywamy kolejne utwory, które stają coraz bardziej emocjonalne, angażujące, wręcz szalone. Jest to kwintesencja prawdziwej sztuki, która przecież zakłada chęć odkrycia się, swego rodzaju ekshibicjonizm, a jednocześnie emocjonalne katharsis, rzecz na którą zwracał uwagę już Artystoteles. 

Że to wszystko się muzycznie zgadza jest zasługą nie tylko samej liderki, grającej na fortepianie, ale i towarzyszących jej młodych muzyków, którzy pokazują, że mają wielkie serce i przyszłość przed sobą. Warto wymienić i docenić wszystkich: Michalinę Sokołowską grająca na wiolonczeli, Julię Przybysz na gitarze basowej, rewelacyjnego Macieja Chrzęszczyka na perkusji. Ale na szczególne słowa uznania zasługują Jakub Klemensiewicz grający na klarnecie i wokalistka Magdalena Kuraś, których wkład jest na tyle wyrazisty i duży, ze śmiało mogą nazwać ten projekt także własnym.

Przechodząc do konkluzji: jest to bez wątpienia ciekawy debiut, zwiastujący artystkę o talencie, odwadze i pewności siebie wystarczających, by pokusić o zajęcie stałego na naszej scenie. Czy tak się stanie to jest już jednak inne pytanie? Bo chociaż projekt uwiódł mnie swoją unikalnością i odwagą, to z drugiej strony taka nieortodoksyjna muzyka ma zawsze ten problem, że niełatwo jej znaleźć swoją publiczność. Świętym Graalem współczesnego jazzu i muzyki improwizowanej jest granie muzyki osobistej, unikalnej, otwartej, ale w taki sposób, aby pozostała ona atrakcyjna dla publiczności i mogła przemawiać nie tylko do koneserów. To zadanie jeszcze przed tymi młodymi muzykami, trzymam kciuki aby im się udało, ale pierwszy, być może najważniejszy krok już wykonali: odkryli dla nas i pokazali kawałek swojego wewnętrznego piękna, które potrafili  wyrazić w zrozumiałym i intrygującym dla piszącego te słowa muzycznym języku. I za to należą się brawa!

wtorek, 20 sierpnia 2024

Rhythm Sect - "This Is Dark Fun"

Rhythm Sect

Grzegorz Pluta – perkusja
Patyr – gitara basowa

Gościnnie:
Piotr Łyszkiewicz – klarnet, saksofon, elektronika

"This Is Dark Fun"

Wydawca: Audiocave (2024)

Tekst: Jędrek Janicki

Nasi przyjaciele zza Nysy Łużyckiej w swoim jakże wyrafinowanym repertuarze kulinarnym na szczególnie wyeksponowanym miejscu umieszczają potrawę o wdzięcznej nazwie Eintopf (dosł. „jeden garnek”). Do wspomnianego już przepastnego gara wrzucają oni wszystko, co akurat wpadnie w ich ręce. Podobnym tropem stylistycznym podąża duet RhythmSect na swojej płycie This Is Dark Funk – z tą jednak małą różnicą, że efekt finalny w tym akurat wypadku jest więcej niż satysfakcjonujący.

RhythmSect (znane wcześniej pod jeszcze bardziej tajemniczą nazwą -S-) współtworzą niejacy Grzegorz oraz Patyr. Pierwszy gra na perkusji, a drugi na basie. To zaskakująco skromne instrumentarium uzupełnia raz na jakiś czas saksofonista i klarnecista Piotr Łyszkiewicz, który odpowiada również za warstwę elektroniczną nagrania. Proponowany przez to dueto-trio tytułowy dark funk wybrzmiewa niczym crossover electro-punka, funk-metalu spod znaku Suicidal Tendencies, rocka progresywnego czy basowych wyczynów Simona Gallupa z The Cure. Zdecydowanie najciekawiej i najpełniej prezentują się fragmenty, w których RhythmSect funkcjonuje jako trio. Jak się wydaje, to właśnie Łyszkiewicz napędza cały skład i poszczególnym kompozycjom dodaje głębi oraz aury tajemniczości. Pewne obszary muzycznego kunsztu RhytmSect nadal musi jednak nieco dopracować. Niektóre z przejść wewnątrz poszczególnych kompozycji brzmią nieco „tekturowo”, co powoduje, że utwory tracą swoje tempo, tak ważne zwłaszcza w tego typu muzyce.

Bez względu na drobniutkie mankamenty RhythmSect pozostaje powiewem świeżości na polskiej scenie (około)jazzowej. To zespół śmiało rozwijający się, w którym naprawdę tkwi ogromy potencjał – zwłaszcza jeśli panowie na stałe przyjmą formułę grania w trio. Ninja Episkopat, strzeżcie się! Konkurencja nie śpi, tylko czyha!


wtorek, 13 sierpnia 2024

MIDI 4 - "Cats, dogs & dwarfs"

MIDI 4 

Malina Midera – piano, Hammond organ, flute
Szymon Kowalik – tenor saxophone
Alan Kapołka – drums
Szymon Zalewski – double bass

"Cats, dogs & dwarfs" 

wyd. Alpaka Records (2024)

Tekst: Szymon Stępnik

Ludzie dzielą się zasadniczo na dwie grupy — psiarzy i kociarzy. Koty są zdystansowane, magiczne i nieprzystępne. Chodzą własnymi ścieżkami, dając człowiekowi atencję tylko wtedy, kiedy uznają, że jest jej godny. Psy są z kolei przyjacielskie, wierne i słodkie. Nie sądzę, by istniał ktokolwiek na tym świecie, kto na pytanie “co wolisz? Psy, czy koty?”, odpowiedziałby: “żadne”. Nic więc dziwnego, że te miłe istoty kojarzą nam się z dzieciństwem oraz dobrymi wspomnieniami. W tę krainę zaprasza nas Malina Midera wraz z ekipą w najnowszym albumie MIDI 4 - Cats, dogs & dwarfs.

“Jest to soundtrack do bajek i historii dzięciecych”. Tak właśnie mówi zespół o swoim najnowszym dziele. “Krasnoludki” stanowią zaś jeszcze mocniejsze odwołanie do klimatów fantazji i wyobraźni. I rzeczywiście, coś w tym jest, bowiem w utworach można dostrzec dziecięcą radość i frywolność, a jednocześnie dużo dziwnych rozwiązań harmonicznych, bądź rytmicznych. Całościowo album jest mimo to zaskakująco przystępny i lekki w odbiorze.

Po części jest to zasługa różnorodności poszczególnych kompozycji. Muzycy mieli głowę pełną pomysłów, które zostały pięknie zrealizowane. Nie są to może koncepty - parafrazując Ferdka Kiepskiego - “które się fizjologom nie śniły”, ale należy się uznanie za nakład pracy włożony w przygotowanie poszczególnych ścieżek. Bez wątpienia muzycy chcieli, by każdy utwór opowiadał zupełnie inną historię.

Czasem pomysły te nie zawsze się jednak udawały. Midera jest znakomitą pianistką, ale jeszcze nie czuje się dobrze w graniu na pozostałych instrumentach. Być może to też kwestia produkcji, ale dźwięk fletu w utworze “Kormorany” momentalnie rozsadza uszy. Z kolei momenty, gdzie liderka gra na Organach Hammonda, są bardzo mało inspirujące i wręcz nużące.

Pochwalić należy za to grę Alana Kapołki. Chłopak łączy bardzo trudną sztukę freejazzu i trzymania rytmu. Jego gra jest bardzo plastyczna, żywiołowa, a jednocześnie niesamowicie równa. Brzmi tak, jakby miał metronom w głowie. Już w zespole “Ziemia” udowodnił zresztą swoje nieprzeciętne umiejętności.

Bardzo podobać może się również sama okładka stworzona przez Kornelię Nowak, która przywodzi na myśl dziecięce malowidła, ale w nieco bardziej estetycznej formie. Szczególnie urzekające jest to, że każdy z utworów ma przypisany swój rysunek. W mojej ocenie, warto jest nabyć więc fizyczne wydanie przedmiotowej płyty, bowiem dopiero wtedy słuchacz w pełni zanurzy się w koncept albumu.

“Cats, dogs & dwarfs” to całkiem udana pozycja, choć niepozbawiona pewnych mankamentów. Niemniej jednak uważam, że można przymknąć na nie oko. Nawet jeżeli utwory z użyciem fletu i organów Hammonda odstają od reszty, docenić należy kreatywność i lekkość z jaką obcuje się z tym longplayem. Bez wątpienia niejednego słuchacza przeniesie z powrotem do świata dziecięcych marzeń.

piątek, 9 sierpnia 2024

Francois Carrier Ensamble - "Openness"

Francois Carrier Ensamble

François Carrier - saksofon altowy i sopranowy
Mat Maneri - altówka
Tomasz Stańko - trąbka
Gary Peacock - kontrabas
Michel Lambert - perkusja

"Otwartość"

Fundacja Słuchaj (2023)

Tekst: Maciej Nowotny

W ostatnim czasie ruszyła fala wydawanej pośmiertnie muzyki nagranej z udziałem Tomasza Stańki. W zeszłym roku Astigmatic Records wydała "Wooden Music II" zawierające niepublikowane nagrania kwintetu Stańki z 1972, dosłownie przed chwilą ECM wydał nagrany w 2004 materiał Tomasza zatytułowany "September Night" nagrany z trio Marcina Wasilewskiego, a niemal równocześnie Fundacja Słuchaj Maćka Karłowskiego ten oto "Openness". Nie trzeba być prorokiem, żeby przepowiedzieć, że to dopiero pierwsze kamyki lawiny, która rusza, czeka nas znacznie więcej. Bo Stańko grał mnóstwo ciekawych koncertów, nawiązywał wiele epizodycznych, lecz niezmiernie interesujących relacji, a publikował nie tak znów wiele, co typowe było i jest dla gwiazd wytwórni Manfreda Eichera. Dzisiaj tej bariery nie ma, a publiczność jest głodna Stańki, zatem liczba podobnych wydawnictw będzie rosła i pozostaje jedynie mieć nadzieję, że Stańko nie podzieli losu Komedy czy Chopina, wyniesionych na ołtarze i niemal obrzydzonych czołobitnymi modlitwami, hołdami i panegirykami.

Ale do rzeczy, jaka jest muzyka na Openness? Przede wszystkim jest to free jazz, jakiego dzisiaj się już niemal nie gra, bez struktur, bez granic, bez z góry powziętych założeń. Nie gra się tego typu free z kilku powodów, a być może najważniejszym jest ten, że tak publiczności jak i muzykom po prostu znudziła się czysta improwizacja i artyści szukają czegoś nowego. Z powyższym związany jest inny powód, mianowicie muzykę czysto improwizowaną grają często epigoni tego gatunku, nie artyści pierwszego szeregu, przez co ta w założeniu "zawsze awangardowa" bo świeża i spontaniczna forma wyrazu, staje się niestety coraz częściej sztampowa i, co gorsza, brzmi przeciętnie. Dobre free jest bowiem trudniej zagrać niż muzykę komponowaną, a tymczasem właśnie free często grają muzycy, których warsztatowe umiejętności wcale nie są najwyższe. Efekt jest taki, że wiele płyt free jazowych to kompletna klapa, w której zaklęcia typu spontaniczność, świeżość, intuicja pokrywają miałkość koncepcji, brak pomysłu, nijakość.

Ale nawet kiedy artyści reprezentują najwyższy poziom umiejętności, rzadko kiedy sesja w pełni improwizowana trwająca, powiedzmy, 6o minut, trzyma poziom  i potrafi przykuć uwagę słuchaczy przez cały czas trwania muzyki. Są nawet tacy, spośród krytyków czy artystów, którzy na przykład  nie mogą słuchać genialnego kolońskiego koncertu Keitha Jarretta. Wytykają tej płycie, która jest numerem jeden dla niezliczonych wielbicieli jazzu takie wady jak: brak struktury sprawiający, że obszerne fragmenty albumu mogą wydawać się przypadkowe lub niespójne; powtarzalność motywów, sprawiającą że po pewnym czasie muzyka staje się monotonna; techniczne niedoskonałości, na przykład sporadyczne nieczyste dźwięki lub niedokładności rytmiczne, łącznie z nie do zniesienia pojękiwaniami; wpływ otoczenia i warunków koncertowych, bo skądinąd wiadomo że Jarrett grał na fortepianie, który nie spełniał jego standardów, i był zmęczony przed występem i tak dalej i tym podobnie.

Ja tylko cytuję, zatem proszę mnie nie atakować, są to rzeczy dobrze znane ciekawym tematu i generalnie wskazujące, że muzyki nie należy słuchać na kolanach. Jeśli jednak tyle zastrzeżeń można sformułować wobec jazzowej płyty nr 1, to co dopiero wobec tego albumu, zawierającego aż trzy (!!!) dyski kompaktowe w pełni improwizowanej muzyki. Czy muzyka ta jest zła? Nie. Czy jest idealna od pierwszej do ostatnie nuty? Na pewno nie! Powiedziałbym tak: spędziłem słuchając jej wspaniałą niedzielę, od rana aż po wieczór, bawiąc się wyśmienicie, bo kocham free jazz. Około 20% zawartości krążka jest zagrana na wyśmienitym poziomie i godna zapamiętania, a pozostałe 80 %? Zapomniałem je już i nie mam najmniejszej ochoty do nich wracać, taka jest prawda. I nie dlatego, że były słabo zagrane, lecz dlatego że były rodzajem wprawki, nabieraniem rozpędu do skoku, który był niezbędny dla artystów, ale który dla samej muzyki nie wydaje mi się niezbędny i który gdyby zastosować do muzyki znaną z filozofii brzytwę Ockhama - ucinającą w dowodach naukowych to co nie jest absolutnie zbedne - powinna zostać pomięta lub ograniczona do minimum.

Czy zatem w końcu polecam czy nie polecam ten album? Otóż zdecydowanie polecam, ale bardziej jako rodzaj ćwiczenia duchowego niż jako doświadczenie mające nam sprawić przyjemność. Nie wierzę, bowiem, żeby odsłuch 151 minut i 40 sekund tego typu muzyki mógł sprawić przyjemność dużej liczbie osób. Natomiast jako ćwiczenie duchowe ma nie tylko sens, ale może być wręcz zbawienne. A cóż możemy wyćwiczyć słuchając tego kilkugodzinnego seminarium zagranego na najwyższym poziomie przez muzyków o tak olśniewających talentach i umiejętnościach: ano możemy się nauczyć, że dobra muzyka ma się do zwykłej muzyki  tak jak przestrzeń trójwymiarowa do dwuwymiarowej. Zyskuje kontekst, możliwość niezliczonych indywidualnych interpretacji, zabiera nas w podróż po hermeneutycznej spirali, która każdego wiedzie w głąb jego własnego labiryntu. I rzeczywiście, jak zresztą wskazuje sam Francois Carrier, w fascynujących linea notes do tego albumu: potrzeba intuicji i otwartości, by zostawić za sobą to co znane i cieszyć się muzyką tego szczególnego rodzaju. I jest to rodzaj postawy użytecznej nie tylko w obcowaniu ze sztuką, ale i szerzej w życiu. A zatem może warto ja poćwiczyć decydując się na konfrontacje z tym dziełem sztuki?

Cóż, ta decyzja należy już do każdego ze słuchaczy: zestaw do podróży macie przed sobą Państwo na wyciągnięcie reki, w pięknie wydanym przez Fundację Słuchaj albumie. A czy usłyszycie na końcu tej podróży ryk Minotaura czy też odnajdziecie nić Ariadny jest to już zupełnie inną, tylko Waszą opowieścią.



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...