Pages

sobota, 26 marca 2011

Droga z Taby do Akaby

Kilkanaście kilometrów dzielące egipską Tabę od jordańskiej Akaby pokonuje się w pół dnia. Dlaczego? Bo po drodze jest Izrael. Przejście graniczne po egipskiej stronie to cały ten kraj w pigułce: piękne krzewy i drzewa, a na nich pachnące nieziemsko kwiaty, w których tonie posterunek wyglądający, jakby miał się zaraz zawalić. Izrael to zupełnie inna bajka. Wszystko tu nowoczesne i dobrze zorganizowane, jak na amerykańskim lotniskowcu, który jakimś cudem zarył dziobem w środku najbardziej suchej z arabskich pustyń. Kiedy wreszcie po długich godzinach oczekiwania w bezczynności, rewizjach i pytaniach o cel wyprawy, dotarliśmy do Akaby, przygniótł nas tak potworny upał, że aż zatykało dech w piersiach. Bo Akaba to jedno z najgorętszych miejsc na Ziemi. Temperatura przekraczała 50 stopni. Przeszedłem w inny stan skupienia. Przestałem być białym człowiekiem. Musiałem odrzucić tę rasową tożsamość. Powyżej 50 stopni okazała się ona fikcją.

W czasie, gdy reszta wycieczki zaszyła się w hotelu, a dokładniej pod prysznicem - jedynym działającym urządzeniem przynoszącym złudzenie ochłody, ja udałem się na bazar. Nie mogłem usiedzieć w miejscu, wzywała mnie pustynia. Wiem, brzmi śmiesznie, ale tak było. Oczami wyobraźni widziałem, jak T.E. Lawrence zbiega tu z gór, prowadząc korowód wielbłądów w karmazynowych czaprakach.

Postanowiłem napić się kawy. Dostałem filiżankę świeżo zmielonej arabiki z obfitą domieszką kardamonu. Upał i ta upiornie mocna kawa wyostrzyły moje zmysły do ostateczności: wtedy usłyszałem muzykę… Cały bazar nią rozbrzmiewał, każdy sklep był pełen dźwięków niczym miniaturowa muszla koncertowa, chodziłem od jednego do drugiego, łowiąc dźwięki. Szybko uznano mnie za szaleńca, który stracił rozum pod wpływem tego nieznośnego upału. Zamiast bowiem targować się o cenę chlebów, przypraw, koszul czy butów, pytałem sprzedawców, co za muzyka rozbrzmiewa z ich straganów i gotów byłem słono płacić za należące do nich kasety i płyty CD.

Zewsząd dobiegały mnie zmieszane ze sobą dźwięki arabskiej perkusji, wprawiającej moją duszę w przypominający taniec derwiszów transowy wir, oraz dudnienie muzyki ludów z Czarnego Lądu, której ekstatyczny charakter przyprawiał mnie o zawrót głowy. Pod sklepieniem nieba zaczęły drżeć błyskawice, nadchodziła tak rzadka na pustyni burza. Tylko w mojej głowie rozbrzmiewał jeszcze jeden niezwykły dźwięk, wśród tej bujnej jak dżungla i gorącej jak pustynia rytmicznej wegetacji – zimny jak lód fortepian.

Kiedy wracałem do Sharm-EL-Sheikh, izraelska straż graniczna skonfiskowała cały, z takim trudem zdobyty zapas muzycznych skarbów z akabańskiego bazaru. Nie spodobały im się arabskie napisy na płytach i kasetach, może podejrzewali, że jestem kurierem Al-Kaidy? Wrażenia tej niezwykłej chwili uleciały- jak mi się zdawało- na zawsze. Aż do niedawna, gdy w moim odtwarzaczu znalazła się wydana w 2009 roku płyta niemieckiego pianisty Joachima Kühna „Out of Desert”.

Nagrana z towarzyszeniem marokańskiego wirtuoza oud i guembri Majida Bekkasa i hiszpańskiego perkusisty Ramona Lopeza, jest ogromnym krokiem naprzód Kühna po pierwszym albumie tego trio, czyli wydanej w 2007 roku „Kalembie” i po wcześniejszym „Journey To the Centre of the Egg”, nagranym z udziałem Libańczyka Rabiha Abou-Khalila w 2006, które i tak były już świetne. Przełomem jest sięgnięcie przez Kühna nie tylko po muzyków arabskich, ale i głębiej, do dźwięków Afryki subsaharyjskiej, reprezentowanej tu przez pochodzącego z Beninu Bessana Josepha Kouassi i jego towarzyszy. Płyta ta udowadnia, że Kühn osiągnął status artysty wyjątkowego, tworzącego własną muzykę, mającego za nic granice gatunków i nadawane przez krytyków etykietki. Jest równie inspirujący, gdy - jak tutaj - przetwarza to, co zwykle kojarzymy z world music, czy kiedy idzie pod rękę z awangardą w swoich płytach nagranych z udziałem Daniela Humaira, Tony Malaby’ego czy w niezapomnianym duecie z Ornettem Colemanem. Ale równie dobry jest także, gdy płynie bliżej głównego nurtu, jak na płytach w trio z Michaelem Wollnym i Heinzem Sauerem czy wreszcie wtedy, gdy daje wyraz swojej miłości do muzyki klasycznej, jak na solowym „Allegro Vivace”. Krótko mówiąc, album z tych, które - gdy ich słuchasz-wywołują myśl: chciałbym być tam, gdzie ci chłopcy grali i tańczyć!


Autor tekstu: Maciej Nowotny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz