Pages

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

Królowie saksofonu

Królowie saksofonu! To w dużej mierze dzięki nim mamy jazz taki, jaki dzisiaj kochamy, to oni nadawali kierunki, w jakich on się rozwijał, określali jego tożsamość na nowo, dostosowując go do danej epoki i zmieniających się czasów. Charlie Parker, właściwie jego alt, stworzył ten sposób improwizacji na saksofonie, który kojarzymy z bopem, a później, niemal wszyscy, mniej lub bardziej naśladowali jego styl. Jego ścieżką poszedł John Coltrane, ale w pewnym momencie znalazł swój własny niepowtarzalny sound (przypomnijmy: grał na tenorze), potem zaś współtworzył nową free jazzową estetykę z następnym gigantem tego instrumentu, jakim był Ornette Coleman. Coleman nagrywa do dzisiaj (jego album „Sound Grammar” z 2006 jest po prostu świetny!), a gdyby chcieć traktować historię jazzu linearnie, jak przecież wielu sobie życzy, chociażby piszący tutaj niekiedy (zbyt rzadko!) Paweł Baranowski, to następni powinni być Albert Ayler i Archie Shepp. Bóg Ojciec, Duch Święty i Syn – jak ktoś nazwał ich kiedyś żartem (chociaż wielu za tego ostatniego uważa raczej Pharoaha Sandersa). 
Ale przecież na rozwój jazzu można patrzeć nie tylko chronologicznie, ale jak na drzewo, które wypuszcza gałęzie w różne strony i wcale nie jest jasne, która sięgnie najwyżej, ku światłu. Bo czyż można pominąć w historii jazzowego saksofonu takie postaci, jak Wayne Shorter, Micheal Becker (kapitalne przeróbki jego utworów prezentuje ostatnio w krakowskim Piecarcie Paweł Kaczmarczyk) czy David Sanborn? Każdy z nich wywarł na jazz wpływ olbrzymi, nie do przecenienia, nawet jeśli nieraz ich artystyczna droga kończyła się ślepym zaułkiem. 

A dzisiaj kto może aspirować do takiej roli? Wielu wskaże Kena Vandermarka, o którego znaczeniu pisałem niedawno przy okazji płyty trio Free Fall „Grey Scale”, gdzie jego kreatywność przypomniała mi znane z fizyki „ruchy Browna”. Ale dla wielu Vandermark będzie zbyt nieokiełznany i wskażą raczej Chrisa Pottera, którego pełno wszędzie i to nie tylko po free jazzowej, ale głównie po mainstreamowej stronie jazzu. Wszakże właśnie przez tę swoją kompromisowość i pociąg ku komercyjnym projektom dla wielu będzie niestrawny, podobnie jak choćby taki Joshua Redman czy Branford Marsalis, którzy mimo marketingowego zgiełku, który ich otacza, miejsca wśród wielkich moim zdaniem raczej nie zajmą.

Może zatem warto, abyście zwrócili uwagę na Davida Binneya, który jest jednym z najbardziej kreatywnych saksofonistów młodego pokolenia i jednym z nielicznych, którzy pokazują, że można iść ścieżką jazzowej awangardy, a jednocześnie zachować kontakt z szeroką publicznością.
Moje pierwsze z nim spotkanie miało miejsce przy okazji przesłuchania płyty „Welcome To Life”, wydanej w 2004 roku, która to płyta wywarła na mnie niezatarte wrażenie. Nigdzie i nigdy nie słyszałem, żeby jakiś jazzman potrafił wykreować podobny nastrój: opisałbym go jako mieszankę niepewności i rezygnacji, a jednocześnie niezrównanego, metafizycznego piękna. Jest to bardzo rzadkie połączenie emocji szalenie trudnych do wyrażenia w muzyce, a płyta w mojej opinii ociera się o status arcydzieła. Od tamtej pory skaczę to w tył, to w przód, eksplorując cierpliwie liderski dorobek Binneya i nie znalazłem żadnej słabej płyty (jeszcze jedna cecha, która łączy go z największymi). 

Zresztą ci najwięksi bardzo mu pomogli, bo pobierał nauki u boku Phila Woodsa, George’a Colemana czy Davida Liebmana (jak nasz młody pianista Mateusz Kołakowski), a na jego płytach znaleźć można nazwiska takich tuzów, jak Uri Caine czy Bill Frisell. Ale od tych wielkich postaci może nawet istotniejsze są nazwiska jego rówieśników, bo to creme de la creme nowojorskiej awangardy. I właśnie na jego najnowszym krążku, zatytułowanym „Graylen Epicenter”, towarzyszą mu między innymi Craig Taborn (grywa ostatnio w Nowym Jorku z Tomaszem Stańko), Wayne Krantz, Chris Potter, Brian Blade, pojawia się nawet wokal niezrównanej Gretchen Parlato.
Tak, „Graylen Epicenter” Davida Binneya, wydana pod koniec stycznia tego 2011 roku, to dokładnie epicentrum światowego jazzu, kompas wskazujący kierunek, co powinno dać wiele do myślenia naszym pięknie swingującym młodym muzykom. Bo najpiękniejszy jazz, śmiem twierdzić, rodzi się, gdy artysta potrafi, jak niegdyś rzymski bóg Janus, patrzeć jednocześnie za i przed siebie…


Autor tekstu: Maciej Nowotny


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz