Pages

niedziela, 1 maja 2011

Strączek, Hera, a na koniec konferencja ptaków

To, że ja, stary ramol słucham jazzu, nie jest niczym nadzwyczajnym, ale jak wytłumaczyć, że jazzu słuchają nastolatkowie albo dwudziestokilkulatkowie? Kim są ci nowi piękni dwudziestoletni i dlaczego ciągnie ich do jazzu? Chciałbym znać na to pytanie odpowiedź... A myśli te pojawiły się w moim czerepie rubasznym z okazji dwóch czwartkowych koncertów, w których miałem okazję uczestniczyć, a które mogę określić mianem jazzowego dwuboju, z jedną konkurencją mainstreamową, a drugą free jazzową.



Jeśli chodzi o mainstream to przyszło mi się zmierzyć z kwartetem Przemka Strączka, którego wydana w zeszłym roku płyta "Light & Shadow" mile mnie zaskoczyła. Ostrzyłem sobie ząbki zwłaszcza na pozostające w bliskiej memu sercu stylistyce cool jazzowej, dialogi gitary Przemka z trąbką Jurka Małka. Ale zaczęło się tak sobie... głównie z powodu Andrzeja Zielnika, grającego na kontrabasie tak sennie, jakby przed koncertem przerzucił ze dwie tony koksu. Nie lepiej było z Małkiem, który przed każdym kawałkiem z rozpaczą w oczach szukał nut i Przemkiem Strączkiem, który z angielską flegmą spoglądał na te chaotyczne poczynania swoich kompanów.

Dlatego moja recepta jest prosta: od dzisiaj doktor Maciej zapisuje Panu Zielnikowi dwie tabletki Viagry, Panu Małkowi jedną, a Panu Strączkowi - pół, przed każdym koncertem. Wstyd, ponieważ to wszystko młode chłopaki, które powinny roznieść stodołę na strzępy i mają z kogo brać przykład! Bo nie najmłodszemu przecież w tym bandzie perkusiście Arkowi Skolikowi żadnej Viagry nie było trzeba! Ach, jak pięknie gra ten Pan, jak kiedy trzeba pieści swoje talerze, a kiedy należy uderza z całych sił w swoje bębenki. Wielki, wielki mistrz...

Ale tak poważnie pisząc, to koncert był naprawdę niezły, wielkie słowa uznania nie tylko dla wyśmienitych muzyków, ale i dla organizatorów, którzy do Natolińskiego Ośrodka Kultury, potrafili sprowadzić tak mocny band. Na sali uwijało się sporo młodzieży, a nawet dziatwy i ta atmosfera doprawdy urzekła mnie, a przy tym publiczność była czujna i entuzjastycznie reagowała na muzykę. Po koncercie ludzie rzucili się, aby kupić płyty i porozmawiać z artystami, a z tego co mówiono usłyszałem, że w przyszłości Przemek Strączek planuje poszerzenie składu o saksofon, a także z czasem, częstsze wycieczki w kierunku stylistyki freejazzowej. Trzymam za niego kciuki, bo artysta ten ujął mnie nie tylko swoim talentem, ale także miłym i bezpretensjonalnym obejściem...


A skoro się rzekło słowo o free, to po zakończeniu tego przemiłego wydarzenia pomknąłem do centrum Warszawy, aby zdążyć na następny koncert. Tym razem w Cafe Kulturalna, w Pałacu Kutury i Nauki, w budynku Teatru Dramatycznego, przyszło mi się zmierzyć w walce z kolejnym kwartetem czyli z Wacławem Zimpelem (głównie klarnety), Pawłem Postaremczakiem (głównie saksofony), Ksawerym Wójcińskim (kontrabas) i Pawłem Szpurą (perkusja). Wrażenia mam mieszane... kawiarnia, w której odbył się koncert położona jest obok teatralnej toalety, której stan jest także "dramatyczny". Fetor, która zalatuje z tego przybytku skutecznie wyłącza z eskploatacji połowę klubu. Wszakże w drugiej połowie lokalu i na tarasie na zewnątrz, gdzie smród nie dochodził, kwitło warszawskie życie nocne, a nasycenie pięknymi dziewczętami było na tyle znaczne, że bypassy Waszego korespondenta ledwie zipały.

Ale i fajnych chłopaków było wielu, w tym spotkany przypadkiem Kajetan Prochyra, tak iż serce rosło, gdy się patrzyło jak tylu młodych ludzi, waliło drzwiami i oknami (dosłownie!), aby posłuchać trudnej w końcu muzyki. A ta pochodziła z wydanej w zeszłym roku płyty "Hera", która jest po prostu zjawiskowa i jedna z najlepszych w historii polskiego jazzu. Czy można się dziwić, że tak bardzo chciałem być uczestnikiem tego wydarzenia i przekonać się czy dobre wrażenie z odsłuchu CD potwierdzi się na koncercie granym na żywo?

Warunki, jako się rzekło, były niesprzyjające: oprócz smrodu, o którym wspomniałem, przeszkadzali bardzo pałętający się bezmyślnie wte i wewte ludzie, którzy jakby nie zauważali, że na scenie grają artyści wielkiego kalibru. Obok przy stoliku jakiś gruby potomek faszystów z jakimś podpitym potomkiem Jagiellonów i Piastów prowadzili bardzo kiepskim angielskim rozmowę na temat... ale czy to jest istotne?! Obok się działa wspaniała, nieziemska muzyka, a Ci kretyni pohukiwali do siebie na cały głos! Naprawdę, jestem dość powściagliwy, ale miałem ochotę podejść do tych baranów i wyprosić ich z sali....

A piszę o tym wszystkim, bo muzyka była tak piękna, tak zdumiewająca, tak porażająca, że niewiele sobie przypominam koncertów w życiu, które zrobiły na mnie podobne wrażenie. Mamy skład, który gra z mocą porównywalną to bandów Dona Cherry'ego, Pharoaha Sandersa czy Alberta Aylera. W akcji były nie tylko zwykłe jazzowe klarnety, saksofony, kontrabas i perkusja, ale takie dziwne instrumenty jak długa na kilka metrów, za przeproszeniem, fujara, którą Wacław Zimpel, jak co nieco przerosniętą czarodziejska różdżką, zaklinał publiczność. Wiele jeszcze było innych dziwnych wynalazków użytych przez muzyków, ale największym zaskoczeniem było brzmienie indyjskiego sitara, który obsługiwała orientalnie wygladająca czarnulka. Bardzo ciekawy pomysł! I nie chodzi mi wyłącznie o tę skądinąd urodziwą artystkę... 

Wyszedłem z koncertu oszołomiony, na zewnątrz duszna i ciepła noc ciagnęła mnie ku sobie jak grzeszna kochanka. Niedaleko Dworca Śródmieście przechodziłem koło klombu otoczonego kepą świeżo rozkwitłych kasztanowców. Nie byłem w stanie iść dalej: mój Boże! ptaki darły się jak opętane. Zastanawiałem się jaka siła pcha je ku temu: seks, pragnienie pieniędzy, żądza sławy lub władzy? Biorąc pod uwagę wszystko, co przeżyłem tego niezwykłego wieczoru, byłem pewny jednego: wiosna mija tak szybko i byłoby głupotą jej nie zauważyć...

Autor: Maciej Nowotny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz