Pages

środa, 28 września 2011

Relacja z koncertu Lean Left w Dragonie



Poznański Klub Dragon powoli staje się centrum jazzowej awangardy w Polsce, jakim niegdyś była krakowska Alchemia. Choć może lepiej powiedzieć, że to centrum znajduje się po prostu tam, gdzie chce pracować Ken Vandermark, a dzięki Wawrzyńcowi Mąkini i Tomkowi Konwentowi chce w Poznaniu. Wielka chwała im za to, bo Ken jest często porównywany do Johna Coltrane’a i słusznie. Zachwyca jego bezkompromisowa kreatywność, całkowite poświęcenie muzyce, niewiarygodna wprost aktywność wyrażająca się w dziesiątkach projektów, w których uczestniczy i których jest siłą napędową. W piątkowy wieczór 16 września 2011 roku publiczność w Dragonie miała okazję słyszeć go grającego z zespołem o nazwie Lean Left, w skład którego wchodzą ponadto Paal Nilssen-Love, legenda awangardowej perkusji, a do tego dwóch graczy mniej mi znanych: Andy Moor i Terrie Hessels, którzy przeszli długą drogę, od momentu gdy w roku 1979 zaczęli grać punk w ramach formacji o nazwie The Ex. Zgarniając po drodze wpływy związane z noisem, rockiem, muzyką etniczną, doszli w końcu na Everest muzyki improwizowanej, bo granie z Vandermarkiem i Nilssen-Love tak właśnie trzeba określić.

Opisywać tę muzę na poziomie etykietek byłoby profanacją, poszukam zatem metafor. Ściana dźwięku jaką na początku stawiają muzycy zszokować może nawet zaprawionych w bojach „metalurgów”. Człowiek czuje się jak niedźwiedź wyrwany w środku zimy ze snu przez atak pancernej dywizji strzelającej ze wszystkich luf! Ale jednocześnie muzyka ta poprzez swoje wyrafinowanie, techniczną perfekcję wykonania i niezwykłe nowatorstwo lokuje się o lata świetlne od zwykle nieporadnych i trywialnych wysiłków większości kapel rockowych, noisowych czy metalowych. Wszyscy muzycy zamiast oczywistych i wielokrotnie powielanych schematów poszukują nigdy jeszcze nie słyszanych dysonansów, polirytmii, pulsu łączącego afrykańską dzikość z industrialną powtarzalnością.



Osią tej muzyki zawsze pozostaje Ken, jak wódz pośród swych legionów, pewnie i z wdziękiem steruje tym tsunami dźwięków za pomocą saksofonu tenorowego, a niekiedy także klarnetu. W centrum natarcia znajduje się zestaw perkusyjny Paale Nilssena Love, który jak artyleria, bombarduje publiczność decybelami precyzyjnych eksplozji. Na skrzydłach atakują zaś na swych gitarach elektrycznych Moor i Hessels jak jeźdźcy apokalipsy, kawaleria porucznika Custera czy szwoleżerowie pod Samosierrą. 

Po koncercie czułem się jak wrak człowieka, wata w uszach sprawiała, że siedzący 20 centymetrów ode mnie Tomek Łuczak musiał krzyczeć, żebym zrozumiał, że chce mnie poznać z Wawrzyńcem Mąkinią. Nie wiedziałem czy to moje nogi się trzęsą, kręci mi się we łbie czy też może budynek wzruszony do głębi tą wybuchową mieszanką zaczął się kołysać i chwiać w posadach. Na szczęście instynktownie włączyłem dyktafon i dzięki temu mogę teraz napisać słów parę o planach Multikulti. Przede wszystkim nowa Hera, kwartet Wacława Zimpela podobno tym razem wzbogacony o dodatkową osobę i brzmienia orientalne. Ale to jeszcze nie koniec jeśli chodzi o tego muzyka, bo w kolejce do wydania czeka jego kwartet z Perrym Robinsonem grający muzykę Żydów z Jemenu. Następnie płyta z udziałem Andrzeja Przybielskiego i dwoma młodymi muzykami: kontrabasistą Jackiem Mazurkiewiczem i grającym na perkusji Pawłem Osickim. Ponadto kwartet z Per-Akke Holmanderem, Robertem Raszem i Robertem Kusiołkiem, którego pamiętamy z doskonałej płyty wydanej na początku tego roku, a zatytułowanej „Nuntium”. Niewykluczone jest też pojawienie się płyty, na której zagrają razem Agusti Fernandez i Mats Gustaffson.

Jak już wspomniałem wyżej oprócz opanowania sztuki czynienia nieziemskiego wprost hałasu wielkie wrażenie w trakcie tego koncertu wywarły na mnie precyzja tej muzyki i wspaniałe zgranie muzyków. W trakcie rozmowy po zakończeniu koncertu uzyskałem od muzyków, w tym Kena, prostą odpowiedź na pytanie skąd takie porozumienie: kilkanaście lat wspólnego grania! Tyle lat wspólnego muzykowania pozwala Lean Left swobodnie szybować ku free jazzowym chmurom i nie bać się słońca. W którego żarze, jak w brzuchu martenowskiego pieca, z punkowo-noisowskiego ołowiu powstało czyste złoto muzyki improwizowanej w duchu naszych czasów…


Autor: Maciej Nowotny


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz