Pages

czwartek, 12 kwietnia 2012

Czy przyszłością jazzu jest muzyka ludowa?

Ostatnio w Cafe Karma miałem okazję spędzić miły piątkowy poranek na wyśmienitej kawie z muzykiem, o którym ostatnio bardzo głośno nie tylko u nas, ale i w szerokim świecie. Czy mówią coś Państwu nazwy takich zespołów jak Undivided czy Hera? Jeśli nie to koniecznie nadróbcie te zaległości, bo takich combo nie było w Polsce, ho ho, może nawet od czasów słynnych grup Komedy i Stańki w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych! Liderem tych zespołów jest polski klarnecista Wacław Zimpel, który podczas naszej rozmowy wypowiedział opinię, że czuje się muzykiem ludowym. Nie dopytałem go wtedy o ten wątek, ale kropla drąży skałę i kiedy myślałem o tym w kontekście tego jak widzę przyszłość jazzu, coraz bardziej docierało do mnie, że jest w tej opinii coś niezwykle inspirującego...

W sprecyzowaniu tego niejasnego poczucia pomógł mi Jerzy Mazzoll, legenda polskiego yassu, z którym spędziłem niedawno dwa dni krążąc po warszawskich restauracjach, nagrywając audycję dla radia i słuchając tego co ma do powiedzenia o muzyce sprzed lat i tej, którą gra dzisiaj. W pewnym momencie Jerzy spojrzał na mnie uważnie i powiedział: "Macieju! Stoimy w obliczu zmian w muzyce równie istotnych jak te, które przyniosła możliwość nagrywania dźwięku. Płyta gramofonowa i jej potomkowie wyzwoliła muzykę z tyranii czasu i miejsca wykonania. A dzisiaj dostęp do internetu i wolność w korzystaniu z jego zasobów (było to na parę dni przed aferą z ACTA!) może przynieść prawdziwą rewolucję". Ponieważ na talerzu miałem gorącą kaftę wegetariańską, którą właśnie podał kelner w jednej z najlepszych restauracji libańskich w mieście, nie dopytałem go dokładnie co ma na myśli. 

Poniewczasie żałowałem bardzo swego łakomstwa i tego, że nie okazałem się bardziej dociekliwy. Czułem, że Zimpel i Mazzoll starają się powiedzieć mi coś bardzo ważnego... Usiadłem wtedy przy swoim laptopie i otworzyłem nieczytaną od kilku dni pocztę. W niej znalazłem brakujące elementy układanki i nagle zaświtało mi w głowie: Eureka! Oto być może to co czują tak Zimpel jak Mazzol, a pewnie i wielu innych muzyków z tych, co to mają uszy otwarte. Bo to się unosi w powietrzu, bo to jest coś co w języku niemieckim nazywa się... Zeitgeist! 

Po co chodzić do szkół muzycznych? - takie retoryczne pytanie zadał ostatnio goszczący w mojej audycji Jerzy Małek. Przecież wszystko jest w internecie: nuty, poradniki jak grać, a przede wszystkim muzyka, muzyka, muzyka. Tak łatwo dostępna i w takim wyborze jak jeszcze nigdy. Zdemokratyzował się nie tylko dostęp do niej, ale i sposób jej wytwarzania. Mnóstwo ludzi chce śpiewać, grać i tańczyć. Zresztą ta chęć zaczęła funkcjonować całkowicie w oderwaniu od umiejętności. Te nie są już nawet przez wszystkich wymagane. Stąd wielka popularność programów w rodzaju "Mam talent". Powody tego są oczywiste dla każdego w miarę bystrego obserwatora naszej cywilizacji: masowy konsument determinuje to co pokazują media. Media kształtują gusta publiczności. Ten samowzmacniający się mechanizm prowadzi do obniżki poziomu wytwarzanej sztuki (to już truizm), ale ma też, przyznajmy to, pewien zgoła nieoczekiwany skutek pozytywny... 

Otóż coraz większa liczba ludzi uczestniczy w sztuce aktywnie, nie tylko na zasadzie odbioru. Setki, tysiące, miliony ludzi umieszczają swoją muzykę na YouTube. A przecież są jeszcze takie dynamicznie rozwijające się miejsca jak spotify, soundcloud czy mixcloud, nie wspominając o gasnącym myspace czy nabierającym siły bandcamp. Dzięki nim można dzisiaj dotrzeć ze swoją piosenką czy albumem do publiczności całkowicie pomijając przemysł fonograficzny. Zresztą ten przemysł właśnie na naszych oczach się kończy, a dobija go tyleż piractwo (nazwijmy to wprost!) co konkurencja ze strony powstających jak grzyby po deszczu internetowych "labeli". Coraz częściej wystarczy impuls elektroniczny przebiegający między komputerem internetowego wydawcy a laptopem słuchacza i już możemy mówić o dystrybucji. Tak dzisiaj odbywa się coraz większa liczba premier płytowych...

Wracam tutaj do głównego wątku mej opowieści, którą opuściłem w momencie przeglądania skrzynki mejlowej. Znalazłem tam kilka przesłanych mi ostatnich premier płytowych, wszystkie w formie elektronicznej. Co ciekawe była to muzyka interesująca, nowatorska i o wiele ciekawiej brzmiąca niż ta, która dotarła do mnie w tak ukochanej przeze mnie formie płyty CD! Co bardzo ważne to te elektroniczne wydania były profesjonalnie i pięknie przygotowane! Tak od strony dźwiękowej, bo poziom nagrania był w pełni satysfakcjonujący, a do wyboru trzy formaty zapisu dźwięku, w tym bezstratny flac. Ale i od strony edytorskiej: gustowna okładka, mnóstwo informacji o muzyce i artystach w dwu językach, polskim i angielskim, a nadto dołączono promocyjne video z próbką muzy granej na koncercie. Tak płytę może dzisiaj wydać praktycznie każdy w miarę ogarnięty użytkownik komputera.

W rezultacie łatwości wydawania muzyki w dzisiejszych czasach zmienia się zupełnie akcent z odbioru na wybór. Dzisiaj problemem nie jest dostęp do muzyki, ale dotarcie do takiej, która odpowiada indywidualnym gustom słuchacza. Dlatego relacja słuchaczy z muzyką staje się coraz bardziej osobista. Wiele osób prowadzi blogi by powiedzieć światu jaka jest ich muza (należę do tej grupy!). Ludzie tworzą towarzystwa i kluby, by mieć miejsca, gdzie odbierają muzę po swojemu. Wielkie znaczenie mają nieformalne grupy dyskusyjne, listy mejlowe, miejsca (znów powiedzmy to otwarcie!) nielegalnej wymiany plików! 

Wszystko to, o czym napisałem i wiele z pokrewnych zjawisk, o których nie ma miejsca by w tym artykule powiedzieć, zmierza do tego od czego zacząłem: muzyka, a w tym jazz, staje się domeną ludu. Jak przed wiekami każdy może wziąć skrzypce, fortepian czy bębny i grać. I z tą muzyką dotrzeć do słuchacza! Jakby mieszkali w jednej wiosce, tuż obok siebie, chata obok chaty, dom przy domu. Umożliwia to internet, dzięki któremu ktoś kto mieszka w Hajfie, Widnes w Cheshire, Nowym Jorku czy Palo Alto i podziela moją miłość do jazzu bliższy mi jest niż gburowaty sąsiad z mojej kamienicy, który słucha Anthraxu, Kissów czy Deep Purple.

Zresztą to dopiero początek, bo jeśli prawdą jest to, że przyszłością jazzu jest muzyka ludowa, to coraz mniejsze znaczenie będzie miała ocena jej jakości pod względem formalnym, krytyka będzie obumierać. Czy zresztą mylę się, że to już następuje? Nieuchronny to proces, bo muzyka ludowa inną pełni rolę niż zaspokajanie wyrafinowanych gustów krytyków i ich mecenasów. Te gusty funkcjonują już zresztą w zupełnym oderwaniu od gustów ludowej publiczności. Oto, jak opowiedział mi przyjaciel, słuchacze wychodzący po koncercie duetu Archie Shepp i Joachim Kuhn, na tegorocznej Bielskiej Zadymce Jazzowej, kręcili nosami, że muzyka była zanadto free! Chryste Panie! A był to przecież chyba najbardziej mainstreamowy koncert jaki Ci dwaj muzycy zagrali w swoim wypełnionym free jazzem i awangardą życiu!

Ale publiczność się nie myli... nigdy... vox populi vox (i)dei... muzyka krytyków inne ma cele niż muzyka ludowa. Ta pierwsza goni króliczka nieustannych innowacji i wydumanego postępu. Ta druga ma pomóc ludziom poradzić sobie w wyzwaniach, które stawia przed nami życie. Równie dobrze może to zrobić V symfonia Beethovena jak i jakaś głupia piosenka ściągnięta z YouTube. Czasami nawet lepiej spełni tę funkcję... Najbardziej wrażliwi z muzyków czują ten duch czasów. Wspomniany wcześniej Zeitgeist. Czy nie taki charakter, ludyczny właśnie, nosi to co robią muzycy skupieni wokół Chłodnej 25 i wytwórni Lado ABC? Czy nie zapokojeniu prostej potrzeby ucieczki od rzeczywistości służy transowy charakter najnowszych albumów Hery, Mikrokolektywu czy Jahny i Buhla? Muza zaczyna przypominać ćwiczenia z medytacji, kurs buddyzmu zen czy yogi!

Może zresztą są to naciągane przykłady, może lepiej dać inny. Prowadzę blog na temat polskiego jazzu (polish-jazz.blogspot.com) i dostałem pewnego razu mejl z dalekiej Kalifornii od Jasona McGuinessa członka kolektywu analogburners.com. Zmiksował on kilka utworów z wydanej w 1977 płyty Czesława Bartkowskiego “Drums Dream”. Napisał do mnie tak: “Kochamy tę muzę. Aha! To dopiero początek: teraz pracuję nad “Alter Ego” Czesława Gładkowskiego i Krzysztofa Zgraji!”. Naprawdę tak napisał! Mam kopie mejla na dowód. Z polskimi znakami “ł”. Czy ktoś pomyślałby w roku 1964 kiedy powstawała seria Polish Jazz, że kiedyś młodzi Amerykanie będą uważali muzykę nagraną kilkadziesiąt lat temu nad Wisłą za swoją własną?! 
Autor: Maciej Nowotny



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz