Pages

sobota, 20 września 2014

Retro jazz, czyli rzecz o korzeniach

Gdzieś w Biblii, o ile pamiętam na początku Księgi Koheleta, znajdujemy te, mówiąc językiem Homera, "skrzydlate słowa": "Wszystko, co jest nowe, było kiedyś stare, lecz po prostu zostało zapomniane". Ta myśl skłania do pokory, ale może niestety stać się też podstawą do wyciągnięcia błędnych wniosków. Szczególnie dwa z tych wniosków bywają niemądre: pierwszy to taki, że nic nowego nie powstaje, a drugi taki, że te słowa są bez wartości, a zatem tradycja jest nieważna i liczy się tylko to, co nowe. Zwolenników obu tych błędnych punktów widzenia można niestety znaleźć wśród osób zajmujących się jazzem. Że są one błędne najłatwiej będzie mi wykazać koncentrując się zgodnie z wymogami felietonu jako formy, w której się wypowiadam, na śmiesznostkach, nielogicznościach i tzw. "przegięciach".

Moim ulubionym komikiem zawsze był, jest i będzie Buster Keaton. Jego geniusz polegał na tym, że wszystkie głupie i śmieszne rzeczy robił z kamienną miną. Jego współczesną polską mutacją jest Macierewicz. W jazzie też takich trefnisiów nie brakuje. Ich ulubionym tematem jest roztrząsanie dylematu czym jest jazz, a jeszcze chętniej, czy jazz is dead, albo rozprawianie o "czystości" jazzu. Kiedy taki Wynton Marsalis na przykład śmiertelnie poważnie  zarzuca "białym muzykom" (rasizm w drugą stronę jest jak widać politically correct), że ukradli czarnym ich muzykę, a następnie ją zepsuli, po prostu pękam ze śmiechu. Brakuje tylko mgły i Ruskich, bo wizja świata jest podobna: złe siły czyhające na jazz i otoczeni przez wrogów posiadacze jedynej "jazzowej prawdy". Krótko mówiąc sekta.

O ile filozofowanie Marsalisa i jemu podobnych rozśmiesza mnie, o tyle jego granie po prostu pozostawia mnie obojętnym. Podobnie jak Keith Jarrett, nie mogę się przestać dziwić jak to możliwe, cytuję legendę jazzowego fortepianu, że muzyk, który nigdy nie wykroczył poza poziom "utalentowanego absolwenta szkoły muzycznej" jest traktowany jakby był kimś równym Milesowi! Tymczasem wszystkim znany jest epizod z 1986 roku, gdy Miles po prostu wykopał Marsalisa ze sceny. W moim odczuciu nie chciał mieć z nim nic wspólnego, bo przeczuwał, że idee Marsalisów są prawdziwą groźbą dla jazzu. Te idee, to z grubsza uczynienie z jazzu muzyki klasycznej (Czarnych), afirmacja przeszłości, która jest doskonała i porównania z którą wytwory współczesności nie wytrzymują.

Tak właśnie narodził się retro jazz, czyli przemiana jazzu w nową muzykę klasyczną, czynienie na siłę z rzeczy żywej skamieniałości. To tak, jakby latającego jeszcze po polu mamuta ktoś na siłę pchał do wiecznej zmarzliny! Śmiejecie się? Przecież i u nas nie brakuje zwolenników stworzenia Muzeum Jazzu, gdzie jak te mamuty moglibyśmy zapewne oglądać zakonserwowane pianino Komedy czy trąbkę na której Stańko grał w Taj Mahal. Brrr... Jeszcze co prawda nie mówimy, że idziemy na Milesa w wykonaniu Marsalisa, ale de facto już jest tego blisko. Coraz częściej płyty, szczególnie młodych absolwentów akademii muzycznych (nie jest dziwne, że ich półbogiem jest człowiek, który ze szkolnej maniery chce uczynić nową jazzową ewangelię), brzmią jak recitale, tylko zamiast Rachmaninowa, Ravela czy Satie mamy utwory grane a la Evans, Hancock czy Monk. I to jest moim zdaniem przegięcie zasługujące na zdrową dawkę śmiechu z naszej strony. To są naprawdę niezłe jaja!

Nie mniejszym jednak przegięciem jest wiara w to, że - i znów pojawia się to groźne słowo - "prawdziwym" jazzem jest tylko jazz odrzucający bagaż przeszłości i skierowany ku przyszłości. Ów pogląd najczęściej prezentują zwolennicy free jazzu, którym wielki Miles - cytowany już w tym tekście - gardził w co najmniej równym stopniu co marsalistami. Do tych free jazzowców jestem zaliczany i ja sam, choć uważam, że niesłusznie, bo Ci, co mnie znają wiedzą, że najbardziej cenię po prostu dobrą muzykę bez względu na etykietki i na przykład równie się jaram zajebistym rapem, co wyrafinowaną operą. Z drugiej strony nie sposób zaprzeczyć, że właśnie co do losu jaki jest pisany free jazzowi Miles mylił się najbardziej. Uważał go za ślepą uliczkę, a tu okazało się, że w ostatnich dwóch dekadach właśnie free jazz, a nie muza Milesa, najbardziej przyczyniła się do uaktualnienia jazzowego języka.

Muzyka takich wytwórni jak na przykład Cleen Feed, NoBusiness czy nasze (a w zasadzie Marka Winiarskiego) Not Two pokazuje ogromny wpływ, jaki na nową generację muzyków wywarły osiągnięcia jazzowej awangardy końca lat 60-tych (i współczesnej klasyki). Niestety doceniając ten ożywczy nurt we współczesnym jazzie, który określamy etykietami free improv czy avant jazz, musimy szczerze sobie powiedzieć, że pretensje większości muzyków tzw. free jazzowych do świeżości i oryginalności u osłuchanego w jazzie i klasyce człowieka mogą co najwyżej budzić rozbawienie. Free jazzowcy bowiem również naśladują mistrzów przeszłości na potęgę. Każdy lekko ogarnięty muzyk Wam to powie, chyba że należy do jednej albo drugiej sekty, wtedy będzie twierdził z przekonaniem, że tylko jego jazz jest "prawdziwy". 

Te spory są śmieszne, ale są też destrukcyjne. Martwi mnie, że młodzi polscy muzycy mają do przeszłości stosunek nacechowany zbytnim szacunkiem albo brakiem szacunku w ogóle. Możecie zatem spytać: co proponujesz? Otóż jest trzecia droga. Idąc tą drogą nie ma potrzeby ani małpować przeszłości, jak to się dzieje w retro jazzie, ani jej odrzucać, jak to się dzieje w pseudo free jazzie, lecz traktować ją jako nasze korzenie. Korzenie dają nam siłę i to tym większą, im sięgają głębiej. Korzenie jednak są ukryte i nie zastąpią tego, czemu służą, czyli przepięknej  korony drzewa, która winna bujnie się krzewić, a której szata, czyli liście - uwaga! - zmieniają się co roku. Bez tych korzeni drzewo jest słabe i szybko traci swoją moc. Kto ich nie ma, ten rozkwitnie na chwilę, by potem przestać się rozwijać. Nie wierzycie? Popatrzcie, jak skamieniała jest muzyka różnych gwiazd popu czy rocka. Ich korzenie często są bardzo płytkie. A taki Wayne Shorter czy Archie Shepp im są starsi, tym zdają się mieć więcej do powiedzenia. Taka jest siła muzyki, którą kochamy, która stanowi o jej unikalnym charakterze i która odróżnia "prawdziwy" jazz od... o mój Boże, chyba się w tym momencie zagalopowałem!!!

Autor: Maciej Nowotny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz