Pages

sobota, 15 listopada 2014

Jesienna kochanka

Jej oczy rozbłysły jak dwa niebieskie topazy, gdy pojawiła się w głębi alejki Parku Saskiego od strony ulicy Marszałkowskiej. Brązowe włosy targał wiatr, wplatając w nie złote i purpurowe liście opadające z pochylających się nad ścieżką klonów i kasztanowców. Szła ku mnie chmurna, pełna gniewu i chłodu, lecz fascynująca: moja jesienna kochanka. “Jak masz na imię?” zapytałem. “Trio” - odpowiedziała.

Zawładnęła moim sercem, gdyż przypomniała mi jak to jest dać się porwać emocjom, które by je odczuć nie potrzebują krzyczeć i epatować ekstrawertyzmem. Zjawiła się wieczorem, gdy słońce zawisło nad horyzontem, w kieliszku perlił się szampan, a wygodna kanapa kołysała mnie w swoich ramionach. Czegoś jednak brakowało! Czegoś, co szum wiatru, lot spadających liści, odgłos kroków ukochanej osoby ułoży w jeden wzór i nada mu harmonię. 


I wtedy pojawiło się trio Billa Evansa ze Scottem LaFaro i Paulem Motianem. Równie blisko mu było do rozbuchanego nowojorskiego bopu, co do postromantyzmu Rachmaninowa, Skriabina czy Ravela, tworząc coś, czego w muzyce jazzowej jeszcze nie było i dając początek dynastii królów jazzowego trio, która z wszystkich jazzowych arystokracji ma być może najlepszy rodowód! Zatem patrząc w przepełnione bluesem oczy mojej kochanki, przypominałem sobie wszystkie nasze spotkania: od “Portrait In Jazz” począwszy, a potem niezliczone inne, w tym tak namiętne jak te z trio Keitha Jarretta  czy Brada Mehldaua. Było na tych płytach wszystko: wielkie indywidualności, nadzwyczajny poziom wykonania, jednocześnie nowatorstwo i kontynuacja wielkich tradycji sięgających Chopina i Lista, wspaniałe kompozycje i swoboda improwizacji otwierająca nieznane dotąd perspektywy. 


Naprawdę z muzyką jest jak z kobietami, bo jeśli wpadniemy w ich objęcia, pragnienie potęguje się im bardziej próbujemy je zaspokoić. Stąd kolejne nasze spotkania tylko zaostrzały mój apetyt: trio Oscara Petersona, Ahmada Jamala, Herbiego Hancocka, Chicka Corea, Kenny Wernera, Freda Herscha, The Bad Plus czy liczne i wyśmienite skandynawskie trio, wśród nich niezrównane E.S.T. To właśnie nimi inspirowały się dwa najlepsze polskie trio - Marcina Wasilewskiego i RGG (Raminiak, Garbowski, Gradziuk), którego debiutancka płyta nosiła tytuł po prostu “Scandinavia”. 


Przez ponad dekadę ich płyty należały do najbardziej przez mnie oczekiwanych w polskim jazzie. To chyba Marek Dusza nazwał je słusznie “dumą polskiego jazzu”, a szczególnie istotne było to, że takie krążki jak na przykład nagrany przez RGG w 2007 roku “Unfinished Story” poświęcony legendarnemu pianiście Mieczysławowi Koszowi wprawiały w zgodny zachwyt nie tylko krytyków, lecz także publiczność. “Sunrise” z tej płyty polecam każdemu, kto nie wierzy w cuda! Przekona się wtedy, że opisujące rzeczywistość wymiary nie wystarczą, by oddać to, co dzieje się w naszych sercach, gdy dociera do nich tworzona w natchnieniu muzyka.


Minęły lata, mamy rok 2014 i spotykamy się znowu. Na koncercie RGG z muzyką z nowej płyty “Aura”, w której nie ma śladu… RGG jakie znałem (zmienił się nawet pianista, gdyż Przemysława Raminiaka zastąpił młody Łukasz Ojdana) i którego granie bardziej teraz przypomina eksperymenty na słuchaczu znane z Warszawskiej Jesieni. Trio Marcina Wasilewskiego z kolei w niezmienionym składzie z Michałem Miśkiewiczem i Sławomirem Kurkiewiczem nagrało w krótkim odstępie dwa krążki dla ECM, jeden z Jacobem Youngiem, a drugi autorski z Joakimem Mildnerem, które są równie słodziutkie co pozbawione koncepcji. 

“Co się z Tobą dzieje, Trio?” - zapytałem z pretensją - “kiedyś tak bliska, stałaś mi się teraz obca. Mówisz do mnie językiem, którego nie rozumiem albo wydajesz się banalna i przewidywalna, jakbyśmy byli starym małżeństwem." “A może to Ty się zmieniłeś?” - odpowiedziała na to, wyprostowała się, poprawiła szalik, który szarpał nieprzyjemny jesienny wiatr i odeszła na zawsze, pozostawiając trudną do zapełnienia pustkę w moim sercu. 

Autor: Maciej Nowotny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz