Pages

środa, 14 stycznia 2015

Oleś Brothers & Christopher Dell - Komeda Ahead (2014)


Oleś Brothers & Christopher Dell

Marcin Oleś - double bass
Bartłomiej Oleś - drums
Christopher Dell - vibraphone

Komeda Ahead

FSR 01



By Maciej Nowotny

Po czym może człowiek poznać, że żyje? Mianowicie po tym, że wnerwia innych ludzi. Bo jedną z najważniejszych cech wszelkich działań kreatywnych jest, iż w nas - odbiorcach - wywołują dysonans poznawczy. Innymi słowy: irytują, drażnią, szarpią nerwy, złoszczą, gniewają, a przede wszystkim wyprowadzają z równowagi. Jeśli zatem człowiek żyje, czyli tworzy, mówiąc górnolotnie, przeciwdziała naturalnej dla Wszechświata skłonności do wzrostu entropii, to ten akt wywołuje sprzeciw otoczenia. Nie inaczej jest z muzyką, która jeśli chce być sztuką, a nie produktem użytkowym w rodzaju higienicznej podpaski, musi w pierwszym odbiorze budzić dyskomfort, sprzeciw, a nawet bunt.

I nie dziwiłbym się wcale, gdyby takie właśnie emocje wywołała najnowsza płyta braci Olesiów - Marcina i Bartłomieja - nagrana z niemieckim wibrafonistą Christopherem Dellem. Przypomina mi ona bowiem tę słynną Venus z Milo: perfekcyjną, nieskończenie piękną i... nieskończenie zimną. To tak jakby Einstein rzeczywiście był kobietą i jeszcze do tego dostał ciało Moniki Bellucci. Cały czar w postaci perfekcyjnych piersi, niezrównanych bioder, olśniewających pośladków jest rozpraszany przez spojrzenie, w którym jest zbyt wiele samoświadomości, patosu i jednocześnie kpiny. Na tej płycie spoglądamy na Komedę przez chwyconą odwrotną stroną lunetę, która zamiast nas do dzieła przybliżać, pozwala nam na to, co tak dobrze znamy, spojrzeć z oddali, wyrabiając sobie dystans. Doświadczamy tej muzyki orbitując z dala od siebie, od Ziemi, a przede wszystkim od... jazzu.


Jeśli bowiem coś zawdzięczamy Komedzie poza zgraną do nieprzytomności "Kołysanką" z "Rosemary's Baby" Polańskiego, której wykonanie powinno być obecnie surowo zabronione, to jest tym odwaga eksperymentowania, traktowanie muzyki jako swego rodzaju epifanii, w której już nie o rozrywkę chodzi, o miejsce na liście przebojów czy ilość sprzedanych singli, lecz o nas samych, naszą egzystencję, o jej sens w tym świecie, jak to nazwał pięknie Stańko - który zresztą wydanym w 1997 roku albumem "Litania" rozpoczął renesans zainteresowania Komedą - chodzi o "soul of things".

Przyjemnie jest pisać (a mam nadzieję, że też czytać), gdy trafia się na muzykę, która potrafi wzbudzić w słuchaczu taki rezonans. Dlatego zabraknie w tym tekście zwykłych w wielu recenzjach informacji o biografiach muzyków, o tym, jak kto zagrał na takim czy innym instrumencie, jakie utwory na warsztat wzięli muzycy, a nawet kto płytę wydał (chociaż o tym akurat warto wspomnieć, bo to pierwszy album - miejmy nadzieję, że będzie ich więcej - wydany przez powołaną przez Macieja Karłowskiego i Kajtka Prochyrę Fundację Słucham), ile minut trwa czy gdzie można ją kupić (nie wiem). Niekiedy bowiem najważniejsze jest po prostu dzieło sztuki i dlatego być może kiedyś ludzie nie dbali o podpisywanie swoich rzeźb, fresków czy wierszy, czuli bowiem, że są jedynie narzędziem, za pomocą którego wypowiada coś ważnego, coś nieodzownego, ktoś o wiele ważniejszy i sensowniejszy niż oni sami...

2 komentarze:

  1. Kupić można tutaj: http://sluchaj.bandcamp.com/releases

    OdpowiedzUsuń
  2. Ładna refleksja w recenzji o relacjach twórczości i entropii:)

    OdpowiedzUsuń