Pages

czwartek, 5 marca 2015

Slalom gigant

Wasz Uniżenie miał ostatnio okazję nieco powłóczyć się po koncertach w Warszawie. Ze względu na trajektorię, jaką się poruszałem, był to slalom (dziękuję producentom śliwkowej Soplicy), ale już z punktu widzenia artystycznego: gigant. Dlatego postanowiłem chwycić za pióro, klawiaturę komputera, cycek małolatki (niepotrzebne skreślić) i dać się ponieść recenzenckiej wenie!

Studio Lutosławskiego to moja ulubiona sala koncertowa w Warszawie. Głównie z powodu legendarnej akustyki, ale także dlatego, że mieszkam rzut beretem od Woronicza i idąc na koncert i z niego wracając, mogę sobie zrobić długi spacer. Przyjmuję zatem zaproszenia na wszystkie odbywające się tam wydarzenia i nawet raz wylądowałem na poranku symfonicznym dla dzieci. Tym razem było lepiej i zamiast seksownej przedszkolanki skupiłem swoją uwagę na muzyce. 


Najpierw na scenie pojawił się Marcin Masecki. "Masa" podobnie jak Zimmerman "podróżuje" z własnymi instrumentami. Są to dwa dwa pianina - jedno z nich elektryczne - wyglądające jak wyciągnięte z piwnicy i odpowiednio przerobione przez artystę. Nawet pod względem imażu Marcin coraz bardziej "klasycznieje", bo zamiast dobrze znanego enerdowskiego dresu założył tym razem ciemniejsze i bardziej eleganckie gatki. I chociaż dalej wywija podczas grania śmiesznie lewą nóżką, ostatnio repertuar także jakby ma poważniejszy, "zimmermannowski": Bach, Scarlatti, a teraz Mazurki.

Na tym koniec złośliwości, bo za całą resztę, czyli muzykę - tylko czy to akurat jest dzisiaj w ogóle ważne? - artyście należą się słowa uznania. Na samym początku siedziałem nabzdyczony jak indyk swoim krytycznym potencjałem, gotowy zmiażdżyć Masę za "kolejny rozczarowujący i pozbawiony koncepcji projekt, w którym jałowy dekonstruktywizm mylony jest z kreatywnością" (taką ładną frazę przygotowałem sobie bowiem już z góry). Ale po pół godzinie zacząłem się po prostu śmiać jak przedszkolak, bo trudno było nie dać się ponieść dziecięcemu entuzjazmowi, z którym artysta - niczym bobas eksperymentujący z zestawem klocków Lego - rozkładał na części pierwsze dobrze znane mazurki, a potem układał z nich na nowo, nigdy wcześniej nie słyszane i zaskakujące konstrukcje.


Masecki słusznie został nagrodzony owacją, a na scenę wszedł Mariusz Adamiak (Buster Keaton polskiej konferansjerki jazzowej), aby zapowiedzieć trio braci Olesiów z niemieckim wibrafonistą Christopherem Dellem. Tym koncertem delektowałem się jak dobrym deserem lodowym polanym rumem lub wódką. Charakterystyczny dla gry Olesiów intelektualizm (wg niektórych przesadny) i chłód (z drugiej strony bezcenny na tej trapionym efektem cieplarnianym planecie) sprawia, że słuchając ich muzyki człowiek czuje emocje podobne do tych, jakich mógłby doświadczyć obserwując parę sprawnych chirurgów dokonujących skomplikowanej operacji neurologicznej. Na całe szczęście był Dell, który w pełnych ekspresji konwulsjach wił się wokół swojego wibrafonu, sprawiając, że muzyka Komedy, której interpretacji podjęli się artyści, uderzyła mi do głowy jakbym słuchał jej po raz pierwszy. Wielkie to osiągnięcie, zważywszy że "Ballad for Bernt" słuchałem może już z milion razy i nie sądziłem, że obcując z nią po raz kolejny i enty uronię jeszcze łzę wzruszenia. Za to artystom (co przyznaję niechętnie, znacie mnie!) należą się brawa.

Minęło kilka dni, w trakcie których Wasz Szczerze Oddany zarabiał pieniądze, oferując swoje szare komórki do wynajęcia, aż jego kręta, rzadziej wędrowana, lecz swoja własna ścieżka zaprowadziła go wczoraj do klubu Pardon ToTu, o którym co więcej rzec można poza tym, że jest Ach! Właściwie tym razem powinienem dodać jeszcze co najmniej trzy wykrzykniki, bo koncert Tomasza Stańki (chyba pierwszy w tym kultowym już miejscu) i Alexandra von Schlippenbacha był wydarzeniem towarzyskim i artystycznym o oszałamiającej wadze. Muzycznie jednak było tak sobie (chociaż weźcie pod uwagę, że ja zawsze narzekam i gdyby Miles Davis przyjechał znowu do Kongresowej, byłbym zapewne jedynym krytykiem, który zdołałby się do czegoś się przyczepić). Tak czy owak w moim odczuciu było to typowe dla Stańki muzyczne eksperymentowanie, w trakcie którego były momenty uniesienia, ale i chwile o których śmiało można zapomnieć.

Ja jednak tym razem chciałem zapomnieć o moim wewnętrznym krytyku, bo czułem po prostu jakbym uczestniczył w Mszy Świętej w intencji Jazzu, Sztuki i Kulturalnego Życia w Ogóle. Jak na mszy nogi wchodziły mi w dupę, bo jak zwykle w tym klubie nie było gdzie usiąść, a jeszcze do tego wszystkiego duchota panowała straszna, jednak pomimo przeraźliwie bolącego kręgosłupa przetrwałem cały długi (tylko subiektywnie) koncert, dwa bisy (młodszy ode mnie o 100 lat redaktor Roch Siciński jak i Maciek Karłowski pękli wcześniej i wyszli na fajkę), a nawet końcową owację, podczas której końca nie było wiwatom i podziękowaniom. Wyszedłem uniesiony, rozpromieniony, oczyszczony, z głębokim wewnętrznym przekonaniem, że ofiara została spełniona. Za co dziękuję Panu Bogu, ale także Danielowi Radtke, szefowi klubu Pardon ToTu, który jeśli zarobił na tym koncercie, to jest nie mniejszym cudotwórcą, jak pewien cieśla, który na weselu w Kanie Galilejskiej, jak wieść niesie, był w stanie zamienić wodę na wino.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz