Pages

sobota, 19 maja 2018

Carrier/Lambert/Mazur - The Joy Of Being (2016)

Carrier/Lambert/Mazur

François Carrier - alto saxophone, chinese oboe
Rafał Mazur - bass guitar
Michel Lambert - drums

The Joy Of Being

NBCD 97



By Andrzej Nowak

Jeśli pamiętacie album "Oneness" tego samego tria, wydaną w roku ubiegłym przez FMR Records, to wiedzieć winniście, że płyta, która w tej właśnie chwili krąży w naszym odtwarzaczu, została nagrana w tej samej krakowskiej Alchemii dokładnie … 24 godziny wcześniej! Koncert zaczyna się w obecności delikatnego tembru saksofonu altowego, niezwykle precyzyjnej marszruty akustycznej gitary basowej i zmienno-okrężnego bębnienia. Płyta "Radość Istnienia" to jakby kolejna pocztówka z wiecznej podróży Carriera i Lamberta po świecie muzyki improwizowanej. Dwóch dzielnych kanadyjskich muzyków, którzy zgodnie z zapisami swojego czarownego, zapewne czerwonego kajeciku, w każdej destynacji mają swojego człowieka do wspólnego grania. W Polsce tym kimś jest Rafał Mazur.

Muzyka tria to swobodna, luźna, ale wyważona i jakże konsekwentna improwizacja. Płynny flow basu akustycznego Mazura dobrze robi kanadyjskiemu duetowi – spaja, podpowiada, gwarantuje ciągłość narracji na wypadek zawieszenia opowieści bez podania jasnej przyczyny, co temu akurat saksofoniście zdarza się raz po raz. Tu dzieje się tak choćby w trakcie 6 minuty pieśni otwarcia. Z drugiej strony wszelkie próby eskalacji napięcia dramaturgicznego, generowania dodatkowych porcji emocji na scenie świetnie budują jakość całego nagrania. Carrier większość czasu operuje na alcie, ale gdy okazjonalnie sięga po obój w dynamicznych pasażach (z ciekawym, matowym brzmieniem), dodaje błysku swej muzyce. A Mazur, niczym precyzyjna maszyna, która napędza drummera, stymulując kolejne galopady całego tria.

Drugi odcinek zaczyna się stosunkowo spokojnie, z odrobiną cytatów z hymnicznego Aylera. Kunszt i wyobraźnia są bez wątpienia zaletami saksofonisty, ale bodaj największym jego atutem jest poziom dobrze rozumianego rzemiosła artystycznego. Lambert goni za jego pomysłami, a Mazur jakby tkał pajęczynę powiązań między Kanadyjczykami – gęstą, soczystą, wielobarwną sieć. Z drugiej strony każdy podmuch w tubie saksofonu dodatkowo napędza poszczególne fazy improwizacji, choć ona sama nie zawsze jest jakoś szczególnie ognista. Dużo w niej przestrzeni, swoistego, artystycznego stoicyzmu, ogłady i wyrafinowania. Free improv z dużą dawką rozwagi. Na finał szczypta dynamizmu na werblach i tomach. 

Trzeci epizod tryska dynamizmem, ekspresją, ogniem wysoko zawieszonego altu. Choć amplituda emocji na scenie zdaje się być nieco przewidywalna. Po każdym ataku niezwłocznie przechodzi czas na tłumienie emocji i gojenie ran. Tu świetnie odnajdujemy – po raz kolejny – robotę Mazura. Jakby ustawiał partnerów po kątach. Regularne zawieszanie opowieści przez Carriera stwarza polskiemu muzykowi dodatkową przestrzeń na śmiałe popisy instrumentalne i dodajmy – ani jeden centymetr sześcienny tejże nie jest tu trwoniony. 

Czwarty, na zasadzie kontrastu, znów płynie na starcie spokojnym altem. Spirala narracji nakręca się dość ślamazarnie, jakkolwiek wszystko dzieje się w aurze świetnej komunikacji pomiędzy muzykami. Sama muzyka płynie bowiem na tyle wartkim strumieniem, że recenzent nie potrafiłby wskazać fragmentów koncertu, które na etapie produkcji można byłoby pominąć bez szwanku dla obrazu całości. Ten akurat odcinek nagrania ewidentnie ciągnie do przodu para Mazur-Lambert, która wytycza cel i nie spuszcza z tonu ani na moment. Alt biegnie za nimi w podskokach.

Muzycy wciąż opowiadają nam jakby tę samą historię (właśnie wystartował odcinek piąty). Poszczególne epizody różnią się detalami, poziomem intensywności czy też rozkładem akcentów solowych, proporcjami natężenia altowego zaśpiewu i chwilami zmysłowej gry sekcji rytmicznej. Niedopowiedzenia Carriera, często w estetyce późnego Joe McPhee, z jednej strony czasami burzą ład improwizacji, z drugiej zaś prowokują sekcję do ciekawych wycieczek. Suma plusów dodatnich i ujemnych czyni jednak całość w pełni akceptowalną dla recenzenta. Tu, w okolicach 8 minuty dzieją się wyłącznie dobre rzeczy. Choćby doskonała ekspozycja oboju, czyniona na bazie solowych popisów Mazura. 

Wreszcie sam finał koncertu. Powraca blask Aylera, także trochę zbyt mocno tłumionych emocji w tubie altu. Szczęśliwie sekcja nie jest w nastroju do marudzenia. Drobne zaczyny transu na gryfie basu, celny drumming, wreszcie wykwintne pasaże saksofonu sprawiają, iż to właśnie finał koncertu uznać należy za jego najlepszy fragment. Na ostatniej prostej balladowe, kołyszące niemal wybrzmiewanie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz