Pages

wtorek, 20 października 2020

Malediwy - Dolce Tsunami (2020)

Malediwy

Marek Pospieszalski - saxophone
Qba Janicki - drums, percussion

Dolce Tsunami

CNC 003





By Andrzej Nowak

Perkusista Qba Janicki i saksofonista Marek Pospieszalski powracają pod pięknym, egzotycznym szyldem Malediwy. Po koncertowej rejestracji "Afroaleatoryzm", pełnej błyskającego ogniem piekielnym free jazzu, zapraszają nas w tajemniczą, naszpikowaną akustycznymi niespodziankami, podróż studyjną o równie ekscentrycznej nazwie "Dolce Tsunami". Muzycy wyposażeni w instrumenty akustyczne i całą armię urządzeń piezoelektrycznych i amplifikujących, proponują nam dźwięki, które na pierwszy rzut oka i ucha można by zaliczyć do kategorii improwizowanych, elektroakustycznych preparacji. Kierunek ów niechybnie przynosi skojarzenia recenzenta z solową płytą Janickiego "Intuitive Mathematics", która pod względem estetycznym zdaje się być usadowiona bliżej nowego albumu Malediwów, niż sam debiut rzeczonego duetu. 

Taka, a nie inna decyzja artystyczna sprawia, iż płyta jest zdominowana przez rytm. To on zdaje się być przyczyną, jak i celem każdej decyzji dramaturgicznej. Wszystko dzieje się tu wokół niego, także wszelkie dęte pasaże, niezależnie od stopnia dekonstrukcji żywego dźwięku saksofonu, trzymają konwencję, tańczą według rytmicznych wskazówek i podpowiedzi, czy też wbrew nim, ale zawsze w stanie pełnej inspiracji. Muzycy proponują na niedługiej płycie (około 42 minuty) aż jedenaście różnych pomysłów na bystrą improwizację, zatem na ogół śpiewają krótko, na temat i nie mają jakichkolwiek problemów ze stylowym domknięciem każdego z wątków. 

Album startuje intrygującą strukturą dynamiczną, czymś na kształt post-synkopy. Po tym mocnym początku artyści bardziej skupiają się na preparowaniu dźwięków - ich instrumenty drżą i szeleszczą, a amplifikatory pracują rytmicznie. Posmak elektroakustyki nie będzie już opuszczał muzyków do samego końca. W kolejnych kilku utworach akceptują oni dyktat rytmu, często stosując repetycję, a całość chwilami nabiera na poły rockowej ekspresji. Samo dobro zaczyna się od siódmej części. Tu procesowi dekonstrukcji poddana zostaje ściśle idea rytmu. Narracja pętli się, skwierczy amplifikacjami, rzęzi i pulsuje, niczym zepsuty agregat prądotwórczy. Dobre czasy Mouse On Mars mogą tu być nieco prowokacyjnym tropem recenzenta. 

Ósma i dziewiąta część pogłębiają proces syntetycznej dewastacji akustycznych dźwięków. Wszystko grzmi głuchym, post-elektronicznym rezonansem, nabiera dubowego posmaku, a echo wydaje się kreować sytuację dramaturgiczną na równi z instrumentami. W kolejnej części powraca, znany z pierwszej płyty, duch free jazzu, czyniąc tę część morzem ekspresji i zdrowych emocji. W ostatnich dwóch częściach warto zwrócić uwagę na całkowicie pozbawiony rytmu wstęp utworu przedostatniego, a także na posmak etno w kompozycji finałowej, gdy instrumentom i amplifikatorom przychodzi z odsieczą głos męski.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz