Pages

piątek, 5 stycznia 2024

Robert Świstelnicki - „Piosenki miłosne wczesnej postkomuny i późnego kapitalizmu”

Robert Świstelnicki

Grażyna Auguścik – wokal
Jorgos Skolias – wokal
Wojciech Myrczek – wokal
Natalia Kordiak – wokal
Klara Cloud – wokal
Marcin Pater – wibrafon, glockenspiel
Paweł Palcowski – trąbka, flugelhorn
Maciej Kitajewski – kontrabas
Paweł Urbański – gitara elektryczna
Robert Świstelnicki – fortepian, gitara akustyczna
Adam Bławicki (gościnnie) – saksofon tenorowy
Monika Szemelak (gościnnie) – skrzypce
Alicja Guściora (gościnnie) – altówka
Palina Horbach (gościnnie) – wiolonczela

„Piosenki miłosne wczesnej postkomuny i późnego kapitalizmu” (2023)

Tekst: Maciej Nowotny

Wydawca: SJ Records

Podobno można znaleźć u Ciorana taką anegdotę, że kiedy szykowano dla Sokratesa cykutę, ten uczył się arii na flet. "Do czego ma Ci to służyć?" zapytano. "Do tego, żebym umiał zagrać tę arię, nim umrę". Ta anegdota przypomniała mi się w tę Wigilię roku 2023, gdy miałem okazję rozmawiać chwilę z Robertem Świstelnickim, który sam jest filozofem, a pracę doktorską pisze z Kanta. I podobne jak uczniowie Sokratesa miałem ochotę wyrazić zdziwienie po co akademikowi, filozofowi wykładającemu na amerykańskim uniwersytecie Northwestern, zajmujacemu się poza tym historią polityki i germanistyką, pisanie piosenek i muzyki? Ale jeszcze wrócimy do Ciorana.

Najpierw przyjrzyjmy się bliżej płycie, która zdaniem piszącego te słowa, jest być może największą muzyczną sensacją w polskim jazzie w tym roku 2023. Ciężko czym innym niż metafizyką wytłumaczyć, że ledwie zauważony debiutant, który w 2022 roku wydał swój pierwszy album "Piosenki", już następnego roku zdołał zaprosić do nagrania swojego kolejnego materiału plejadę najlepszych polskich wokalistów i równie wyśmienitych muzyków. Bo o ile pierwsza płytę wypełniały melorecytacje Roberta, o tyle na drugiej użył swoich tekstów, lecz poprosił o ich zaśpiewanie innych wokalistów, co okazało się strzałem w dziesiąstkę. Nie byłoby to zapewne możliwe gdyby nie łut szczęścia czyli spotkanie po jednym z koncertów na Śląsku z Wojciechem Myrczkiem.

To, że tych dwóch artystów - Świstelnicki i Myrczek - przypadło sobie do gustu jest dla mnie zdumiewające. Myrczek to jeden z najciekawszych głosów w młodym polskim jazzie, ale do dzisiaj kojarzyłem go raczej z polską wersją Sintary czy śpiewaniem w neoswingowym stylu a la Michael Buble czy Kurt Elling. Nie żeby było w tym coś złego, ale nie było to nic specjalnie oryginalnego. Natomiast tutaj okazało się, że swingujący perfekcyjnie wokal Myrczka idealnie wręcz pasuje do nieco absurdalnego poczucia humoru tekstów Świstelnickiego i nowocześnie zagranego jazzu służącego jako akompaniement.

Jak każdy genialny pomysł idea Świstelnickiego jest bowiem prosta: do charyzmy wokalisty posiadającego silną indywidualność i swój własny język wypowiedzi, dodać mocny, ważny społecznie tekst, jak to czynili Okudżawa, Leonard Cohen, Jacques Brel, Jonni Mitchell czy Bob Dylan, a następnie pozolić tym słowom wybrzmieć z towarzyszeniem nowoczesnego, najwyższej jakości jazzowego grania z jego wolnością. W rezultacie powstała mieszanka mająca wybuchową siłę dynamitu. O Myrczku już pisałem, a niedowiarkom rekomenduję go posłuchać na przykład w znajdującej się na albumie podzielonej na trzy cześci "Klaudii", którą z oszałamiającą dezynwolturą zaczyna jako swingujący szlagier, a kończy w atonalnym odjeździe.

Równie fascynujące jak spotkanie z Myrczkiem były teksty piosenek napisane przez Świstelnickiego dla pozostałych wokalistów. Szczególnie głos Jorgosa Skoliasa - brudny, korzenny, jaby ze środka środka ziemi - idealnie wręcz pasuje do niepokojących, nieszablonowych, pełnych skojarzeniowych gierek, tekstów Świstelnickiego. Ale także Grażyna Auguścik i Natalia Kordiak, obie posiadaczki ogromnej charyzmy, dysponujace przy tym potężnymi głosami (nie taka częsta sprawa u naszych wokalistek jazzowych) i pełnym zestawem środków sonorystycznych, sprawiły że dosłownie każdej piosenki na tej płycie słucha się z tym bezcennym dla jazzu uczuciem odkrywania czegoś nowego, świeżego i niespotykanego.

Wiele można by pisać jeszcze o wokalnym i literackim aspekcie tego nagrania, ale skromne ramy tego teskstu na blogu wymagają by nie zwlekając wspomnieć zaangażowanych w projekt muzyków. Zwłaszcza, że jak wyznaje Świstelnicki, geneza płyty zaczęła sie na kanapie u gitarzysty Pawła Urbańskiego. Ze wspólnych wielogodzinnych sesji grania ad libitum zrodził się oryginalny język muzyczny łączący pewną naiwność z wirtuozerią, co w rezultacie zaowocowało rzadko spotykaną jednością słowa i muzyki. Zasługuje to na zauważenie, bo pomysły muzyczne Świstelnickiego nie są banalne, a ich diapazon sięga od wspomnianego już Sinatry aż po... Stockhausena. Podkreślmy zatem, że bez wibrafonu Marcina Patera, kontrabasu Macieja Kitajewskiego, trąbki Pawła Palcowskiego i wsparcia pozostałych muzyków, sukces tak ambitnego projektu byłby niemożliwy.

Podsumowując, jak w rozmowie ze mną zauważył Świstelnicki, "płyta miała być jak wspólny sen". Odważnie postawiony cel, który w mojej ocenie zrealizowali nagrywając jedną z najciekawszych płyt jazzowych ostatnich lat. Co szczególnie ciekawe, udało się tu liderowi i współpracującym z nim wokalistom i muzykom  znaleźć rzadko spotykaną równowagę między tym co osobiste, natchnione, eskstatyczne, a tym co spoleczne, aktualne, a zatem ciekawe i ważne nie tylko dla samego artysty. Powstało coś unikalnego, w czym od strony jazzowej pobrzmiewa "magiczny realizm" Billa Frisella, do którego języka udało się dodać teksty, których nie powstydzili by się tacy luminarze polskiego tekściarstwa jak Wojtek Młynarski, Agnieszka Osiecka czy Jan Wołek. Zatem wracając do Ciorana, mam nadzieję, że czytelnicy tego tekstu nie muszą już tracić czasu na pytanie dlaczego warto się zapoznać z tą muzyką.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz