Pages

sobota, 30 października 2021

Paweł Szamburski - Uroboros (2021)

Paweł Szamburski

Uroboros (2021)










Tekst: Jędrzej Janicki

Swego czasu poczytny magazyn Disc & Music Echo wydanie z 20 marca 1971 roku przyozdobił nagłówkiem krzyczącym: Good Heavens, Now Ian Anderson Wants Us to Think! Dziennikarzom tego magazynu chodziło oczywiście o wydany dosłownie kilkanaście godzin wcześniej genialny album Aqualung grupy Jethro Tull. Slogan ten ponad pięćdziesiąt lat później kołatał mi się po głowie, gdy z coraz większym zaciekawieniem przysłuchiwałem się płycie Uroboros Pawła Szamburskiego. Mój Boże, tym razem Szamburski chce żebyśmy naprawdę coś poczuli…

Napisać, że Uroboros to solowa płyta Szamburskiego to tak naprawdę nic nie napisać. Wszak to raczej samotny, zgoła egzystencjalny skok na głęboką wodę i to zarówno z perspektywy muzycznej, jak i filozoficznej. Nasz eksportowy klarnecista za duchowego przywódcę płyty obrał tajemniczego Uroborosa. Symbolika tego zjadającego samego siebie węża wielokrotnie w dziejach kultury była reinterpretowana, jednak dla Szamburskiego ten jakże niepokojący gad staje się adekwatną ilustracją cyklu życiowego. Narodziny, Życie, Śmierć – pozornie banalne tytuły poszczególnych kompozycji układają się jednak w nieznośnie brutalny i bezwzględny schemat życia. Ot, tylko tyle i aż tyle…

Całą płytę otwiera wbijające się w mózg tykanie zegara. Być może znany to motyw wszystkim miłośnikom starego rocka, lecz jak stwierdziłby tytułem swojej płyty pewien wesolutki zespół punkowy z Gdańska To nie jest k**** Pink Floyd. Skończmy jednak z durnowatym kabotyństwem przeze mnie uprawianym, wszak wsłuchując się przepotężne brzmienie klarnetu basowego z utworu Narodziny na pewno przesadnie do śmiechu nam być nie powinno. Szamburski operuje pojedynczymi plamami dźwiękowymi, tak odległymi od tradycyjnie pojmowanej melodii, lecz współtworzącymi jednak pełen napięcia i wyczekiwania pejzaż. Ten ilustracyjny klimat ulatnia się dopiero w finałowych partiach kompozycji. Eksperymentalny pozorny chaos przełamuje stonowana, lecz niepokojąca fraza klarnetu, przynosząca choć chwilę ukojenia. Najciekawsze jednak nadal przed nami… Codę utworu stanowi prawdziwy popis wokalny Józefy Albiniak wykonującej tradycyjny utwór Wokół dziecka. I to jest, proszę państwa, prawdziwa petarda. Przyznać muszę, że już dawno nie słyszałem w czyimkolwiek głosie tak wiele żaru, pasji i emocji, lecz również, mam wrażenie, z trudem skrywanego niepokoju. Na tle przeciągłych dźwięków generowanych przez Szamburskiego całość wybrzmiewa wręcz piorunująco. To właśnie powracający raz na jakiś czas na tej płycie głęboko osadzony w polskiej tradycji wokal stanowi o nieprawdopodobnej sile rażenia Uroborosa. W jednym tworze splata się nowoczesność i tradycja, przeszłość i teraźniejszość, słowem, muzyka dalece wykraczająca poza jakiekolwiek ramy czasowe. Ciut, ciut słabiej (co absolutnie nie znaczy, że źle!) wypada moim zdaniem utwór Życie, który jest jedną długaśną improwizacją Szamburskiego. I choć zdecydowanie słucha się jej bez krztyny nawet znużenia, to jednak na gruncie tak potężnych towarzyszek jak Narodziny i Śmierć, to właśnie Życie okazuje się najmniej atrakcyjne… A sama Śmierć nie taka straszna jakby się mogło komuś wydawać. Choć przepełniona jest ona melancholią i, co w pełni zrozumiałe, tęsknotą, to sięgnęła już tak dalece poza naszą ziemską rozpacz, że roztaczać zaczyna wokół nas pewne niezrozumiałe piękno. I jeszcze te surowe głosy w końcowej części kompozycji, które po raz kolejny wprawiają w osłupienie, tym razem, że oto już nastąpił koniec…

Panie Szamburski! Udało się Panu doskonale. Coś poczuliśmy. Nie do końca wiemy co, lecz jesteśmy pewni, że oto chwytamy czegoś dalece wykraczającego poza świat sztuki… 


środa, 27 października 2021

Mazz Boxx - Mazz Boxx (2021)

Mazz Boxx

Jerzy Mazzoll – kompozycje, klarnet basowy, klarnet metalowy, tarogatoIgor Pudło – produkcja, programowanie, miks, aranżacje

Mazz Boxx (2021)





tekst: Maciej Nowotny

Historia powstania tej płyty jest niezwykła i uświadamia mi jak bardzo technologia wpływa na rozwój muzyki, a w szczególności jazzu. Gdyby nie płyty długogrające jazz prawdopodobnie długo nie wyzwoliłby się z tyranii kilkuminutowej piosenki. Gdyby nie płyta CD i jej niewielki koszt wydanie płyty, debiut, muzyka awangardowa i niszowa nigdy nie stałyby się czymś tak powszechnym jak są obecnie. Muzyka w formie plików i streaming zaś umożliwiły posiadanie niemalże całej płytoteki jazzowej kiedykolwiek nagranej i wydanej w trzymanym w kieszeni telefonie. Nie mniej rewolucyjne zmiany zaszły w dziedzinie produkcji muzyki. Domowe narzędzia do miksowania osiągnęły poziom profesjonalny, a producenci stali się tak wpływowi i kreatywni, że zyskali status równy muzykom grającym na instrumentach czy posługującym się swoim głosem. Najdziwniejsze jednak było to, że udało sie im także wkroczyć na terytorium kompozycji dzięki wykorzystaniu narzędzi do kopiowania fragmentów nagranej muzyki, ich elektronicznego przetwarzania, miksowania, zapętlania i tak dalej. Ta rewolucja trwa i całkowicie zmienia nie tylko nasze doświadczenie muzyki, ale i nasze muzyczne potrzeby.

Igor Pudło znany pod pseudonimem "Boxx" jest jedną z czołowych postaci tego nurtu w Polsce. Współtworzy z Marcinem Cichym słynny nu-jazowy duet "Skalpel", który zasłynął innowacyjnymi miksami opartymi o motywy polskiej muzyki jazzowej, które wydała kultowa wytwórnia Ninja Tune. Takie ich krążki jak np. "Breslau" wywołały zachwyt nie tylko w Polsce i były słuchane przez tysięce słuchaczy na całym świecie. Z kolei Jerzy Mazzoll to kontrowersyjna legenda polskiego yassu, którego zespoły takie jak Arhytmic Perfection tworzyły historię  polskiej alternatywy. Od tamtej pory stale kroczy swoją własną drogą nie przestając w kolejnych swoich projektach zaskakiwać swoich słuchaczy stylistycznymi zmianami, a także poszukiwaniem czegoś nowego i aktualnego.

Z takiej perspektywy spotkanie tych muzyków wydaje się czymś naturalnym. I stało się tak, że około dekadę temu w czasie serii koncertów z różnymi muzykami Mazzoll nagrał materiał akustyczny i przekazał go Igorowi do zmiksowania. Ten wykonał miksy, poddając bardzo daleko posuniętemu przetworzeniu materiał akustyczny. Zatem ci, którzy uwielbiają styl Skalpela odnajdą tu znaną sobie transowość, taneczność i ambientowy charakter. Z kolei ci, którzy cenią styl Mazzolla też nie będą zawiedzeni. Nagranie bowiem ma ten pazur charakterystyczny dla muzyki alternatywnej, a dodatkowo pewną oniryczność i chropawaść tak charakterystyczną dla Mazzolla, która sprawia że słuchając jego muzyki mamy wrażenie obcowania z czymś autentycznym i duchowym, a nie tylko kolejnym nagraniem muzyki rozrywkowej.

Tym bardziej zaskakujące jest, że mimo tak wysokiego poziomu tego nagrania, które - moim skromnym zdaniem - jeśli chodzi o polski ambient jazz z miejsca wjeżdza do czołówki tego typu albumów w polskim jazzie w całej jego historii, artyści czekali 10 lat z jego wydaniem! Gotowa w 2011 zostaje zatem wydana w tym 2021 roku i jaki nie byłby powód tej zwłoki, to że mimo upływu czasu album dalej brzmi niezwykle atrakcyjnie, swieżo i aktualnie, stanowi kolejny dowód jak znaczącym jest osiągnieciem dla obu muzyków. Szczególnie, że w tym nurcie jazzu - transowego, progresywnego i zawierającego element taneczny -  tak popularnym na całym świecie i kochanym przez słuchaczy, nie mamy niestety w Polsce specjalnie wiele ciekawego do zaoferowania. Szczerze zatem polecam ten krążek uwadze tak słuchaczy jak i młodych muzyków, a także DJów, bo szkoda że muzyki w tym gatunku i tej klasy powstaje w naszym kraju tak niewiele.

niedziela, 24 października 2021

Zostań naszym recenzentem / Be our reviewer


Important! We are looking for reviewers writing in Polish and/or English languages as well as translators.

Szanowni czytelnicy!

Przyszła chwila na to, aby rozszerzyć zespół naszych recenzentów. Z każdym rokiem rośnie liczba wydawanych albumów z udziałem polskich artystów. Nie ma niemalże dnia, abyśmy nie otrzymali informacji o nowej płycie, o nowym projekcie, festiwalu, koncercie! To bardzo cieszy, ale też szkoda, aby te inicjatywy nie zostały odnotowane i opisane. Tak widzimy swoją misję. Zatem jeśli ktoś z Was kocha muzykę, lubi się dzielić swoimi wrażeniami i "świerzbi" go pióro to zapraszamy do współpracy!

Ponieważ naszym skarbem jest niezależność, będziecie mieć całkowitą swobodę wyrażania swoich opinii. Z góry jednak uprzedzamy, że jedyną nagrodą za Wasz wysiłek będzie satysfakcja z docierania z Waszą opinią do tysięcy słuchaczy tak w Polsce jak i za granicą. 

Chętne osoby prosimy o kontakt na adres: polish.jazz.blog@gmail.com


Dear Readers!

The time has come for our reviewers' team to expand. The number of new Polish jazz recordings is increasing every year and we need more reviewers to be able to record this renaissance. If you love the music, if you like to share your thoughts and  to write we invite you to our team.

Our treasure is our independence so you can count on being able to express freely what you think about the music. On the other hand we cannot offer you any other reward than just being read by thousands of our readers in Poland and abroad.

If that sounds attractive to you please contact as at: polish.jazz.blog@gmail.com


sobota, 23 października 2021

Łukasz Pawlik - Long-distance Connection (2021)

Łukasz Pawlik

Łukasz Pawlik – piano (1, 2, 5, 6), cello (6), keyboards, synthesizers, sample programming 
Randy Brecker – trumpet, fluegelhorn (4, 7)
Dawid Główczewski – alto & soprano saxophone (1, 2, 7, 8)
Szymon Kamykowski – tenor saxophone (3, 4)
Tom Kennedy – electric bass (1, 2, 6, 8)
Michał Kapczuk – electric bass (4, 7)
Cezary Konrad – drums (4, 8)
Gary Novak – drums (3, 5, 6, 7)
Phil South – percussion (1)
Mike Stern – electric guitar (1, 3, 7)
Dave Weckl – drums (1, 2)

Long-distance Connection (2021)

Tekst: Maciej Nowotny

Ta płyta dostała jakby drugie życie. Oryginalnie wydana w Polsce 2019 została doceniona, ale nic ponadto. Stało się tak, mimo że Łukasz Pawlik do nagrania zaprosił oprócz wyśmienitych polskich muzyków, także gwiazdy sceny światowej w osobach szczególnie Randy Breckera grającego na trąbce, Mike Sterna na gitarze elektrycznej czy Dave'a Weckla na perskusji. Oczywiście jest to stary trick muzyków z mniej znanych krajów, aby zaprosić gwiazdę - w tym przypadku to są rzeczywiście muzycy wybitni - i próbować na tym zbić jakiś promocyjny kapitał. Nie zawsze, a właściwie częściej niż rzadziej, to się kończy raczej smutno. Owszem nazwiska przyciągają uwagę, ale jak się słucha muzyki, to się okazuje, że nic nadzwyczajnego się nie wydarza. W przypadku tej płyty jest jednak na szczęście inaczej.

I co ciekawe nie jest to specjalnie zasługą wyżej wymienionych gwiazd. Owszem grają one na poziomie światowym, jakiego byśmy od nich oczekiwali, ale trzęsienia ziemi nie ma. Nie jest to też projekt, w który by wkładali jakoś nadzwyczajnie wiele uwagi czy serca. Mimo to ich obecność jest bardzo udana i ważna, a jest to zasługą głównie samego Łukasza Pawlika. Skomponował on bowiem cały materiał na płytę i tak to zaprojektował, że wspaniali muzycy zaproszeni do nagrania albumu - tak zagraniczni jak i polscy - mogli pokazać pełnię swoich możliwości. Powstała muzyka przemyślana, zagrana na wirtuozerskim poziome i bardzo spójna; komunikatywna, ale jednocześnie na tyle złożona, że kolejne odsłuchy odsłaniają kolejne coraz głębsze poziomu przekazu.

Dobrze się zatem stalo, że ten materiał dostał drugie życie. Bo wydało go w tym 2021 roku wydawnictwo Summit Records i płyta mogła dotrzeć do międzynarodowego słuchacza, w tym amerykańskiego. Jeden z nich - Jim Worsley z allabotjazz.com - dał w rezultacie płycie 5 gwiazdek i napisał entuzjastyczną recenzję, w której padają takie między innymi określenia jak: "arcydzieło" czy "epickie osiagnięcie". To utwierdza nas w przekonaniu, że polscy recenzenci nie pomylili się co do oceny tej płyty (chociaż raczej nie używali tak wzniosłych fraz), a muzyka tworzona przez polskich artystów jest często na światowym poziomie i zasługuje by dotrzeć do większej liczby słuchaczy. 

Zatem brawa dla Łukasza Pawlika i wspierających go w tym zbożnym dziele kolegów-muzyków, recenzentów, tak zagranicznych jak i polskich, bo dzisiaj nagrać wyśmienitą płytę to niestety często dopiero połowa sukcesu. Trzeba jeszcze dotrzeć do słuchaczy, a to w tej epoce nadmiaru wrażeń coraz trudniejsze. A jednak czasem się udaje. To zresztą jeszcze jeden wymiar tego "drugiego życia" tej muzyki. Pamiętamy przecież jak kilka lat temu, w roku 2014, edycja amerykańska krążka "Night In Calisia" ojca Łukasza, znanego polskiego jazzowego pianisty Włodimierza Pawlika, kompletnie z zaskoczenia dostała Nagrodę Grammy wprawiając w osłupienie polskich krytyków i słuchaczy. Na wypadek takiego rozwoju wydarzeń pozwalam sobie napisać ten tekst właśnie, a i Wy drodzy czytelnicy, szczególnie którzy kochacie fusion i jazz rock, też nie musicie wcale czekać na kolejne Grammy...

 

sobota, 16 października 2021

The Intuition Orchestra - Summa Intuitiva (2021)

The Intuition Orchestra

Ryszard Wojciul – soprano & alto saxophones, clarinet, bass clarinet, EWI, voice

Bolesław Błaszczyk – piano, synthesizer, cello, electric cello, voice

Jacek Alka - percussion

Gościnnie: Olga Szwajgier (vocals, track: 2, 9), Maria Pomianowska (bilgoray suka, plock fiddle, voice), Justyna Rekść-Raubo (viola da gamba - soprano & bass), Wojciech Błażejczyk (guitar, electronics, objectophones), Krzysztof Knittel (electronics), Krzysztof Majchrzak (bass guitar, fretless bass, electronics), Krzysztof Szmańda (drums)

Summa Intuitiva (2021) 

Wydawca: AudioCave

Tekst: Maciej Nowotny

Ryszard Wojciul - znany warszawski promotor muzyczny, dziennikarz radiowy prowadzący mi.in. przez lata audycję w Radio Tok.fm, a także menedżer kultury związany niegdyś m.in. ze znaną polską wytwórnią ForTune, jest też muzykiem. Obecnie nie jest to jego źródło utrzymania, a raczej miłość całego życia, ale koncertuje bardzo rzadko i właściwie jest związany głównie jeśli nie wyłącznie z jednym zespołem - Intuition Orchestra, którą tworzy wraz Bolesławem Błaszczykiem (klawisze, wiolonczela) i Jackiem Alką (perkusja). Do tego projektu regularnie powraca i raz na jakiś czas wydaje nowy materiał, chociaż ten po sporej, bo aż 6-letniej przerwie.

Możecie Państwo wyrazić zdziwienie, że trzy osoby to trochę skromnie jak na zawarte w nazwie określenie "orkiestra"? Ale formuła zespołu zakładała (przynajmniej na albumach, które miałem okazję słuchać), że do tego podstawowego składu dopraszani są goście za każdym razem odświeżając w ten sposób doświadczenie spotkania. I tak na wydanym w 2012 świetnym "Frommie" pojawili się znakomita wokalistka Grażyna Auguścik i charyzmatyczny tubista Zdzisław Piernik, na "To The Inside" (2014) m.in. kreatywny gitarzysta Marcin Olak, a na "Case Of Surprise" (2015) m.in. energetyczny improwizator Dominik Strycharski. Najnowszy album nie stanowi tu wyjątku, chyba tylko pod tym względem, że gości jest jeszcze więcej i wszyscy bez wyjatku są wybitnymi twórcami, a nazwiska Marii Pomianowskiej, Olgi Szwajgier, Krzysztofów Majchrzaka i Szmańdy są świetnie znane, szczególnie w świecie polskiego jazzu.

Jak sugeruje tytuł i czego nie ukrywa lider, płyta jaką dostajemy do rąk stanowi podsumowanie 35-letniej pracy zespołu. Ja w tej podróży miałem okazję brać udział przez nieco ponad dekadę i należałem do osób wytrwale zwracających uwagę na ten projekt, bo w obrębie tzw. "trzeciej drogi" czyli projektów łączących jazz, muzykę improwizowaną i współczesną był moim zdaniem naprawdę wart uwagi. Dzisiaj to się wydaje truizmem, ale podkreślanie spontanicznego charakteru procesu tworzenia muzyki, otwartość na różne prądy i gatunki muzyczne, gotowość do eksperymentowania nie były czymś równie oczywistym dekadę czy dwie temu jak są dzisiaj. 

Trzeba jednak uczciwie napisać, że dzisiaj trudno określać muzykę Intuition Orchestra jako awangardową. Ciągle napominam siebie (i zachęcam do tego kolegów po piórze), aby nie szermować etykietką "awangardowy" wobec muzyki, która ma swoje korzenie w dokonaniach artystów nagrywających 50 lat temu. "Summa Intuitiva" nie jest awangardowa, ona jest tylko i aż zapisem kolejnego etapu podróży muzycznej i życiowej artystów, którzy mają miłość i pasję do muzyki i chcą się nią z nami, słuchaczami, dzielić. W takich momentach ta płyta jest najlepsza bardzo na plus wyróżniając się z wydawanych dziesiątkami, lecz dość sztampowych płyt jazzowych. 

Każdy utwór jest inny, każdy brzmi świeżo, na każdym artyści dają z siebie coś nowego, zaskakującego i muszę schylić przed nimi głowę, a szczególnie przed Ryszardem Wojciulem, bo mimo upłuwu lat w tej muzyce słychać młodzieńczą wręcz pasję, miłość, radość, a nawet ekstazę z grania i spotkania z innymi bratnimi duszami. Tak, ta płyta potrafi czarować, ale pod kilkoma warunkami. Potrzeba cierpliwości, by się dać muzyce otworzyć. Nie są to bowiem pioseneczki typu pitu pitu, ale granie z trzewi, z korzeni, z ducha. Trzeba znaleźć odpowiedni moment wewnętrznej ciszy, może nawet kilka razy podejść do tego materiału, dać sobie szansę na wsłuchanie się głębiej, szczerzej, z większym zaangażowaniem. Aby to się udało niezbędny jest też dobry sprzęt muzyczny. Ja zachwyciłem się tą muzyką dopiero słuchając jej na bardzo dobrych, analitycznych, audiofilskich słuchawkach. Na średniej klasy kolumnach czy słuchawkach ta muzyka miała zbyt wąską średnicę i nie mogłem przebić się do detali. A w tej muzyce nie diabeł, ale anioł, a może i sam Pan Bóg tkwi właśnie w detalach... Gratulacje dla artystów!

wtorek, 12 października 2021

Artur Tuznik/Simon Olderskog Albertsen/Flavia Huarachi - The Space Above (2021)

Artur Tuznik/Simon Olderskog Albertsen/Flavia Huarachi

Artur Tuznik – piano, compositions 
Flavia Huarachi – flute
Simon Olderskog Albertsen – drums, percussion

The Space Above (2021)

Tekst: Maciej Nowotny

W jakich my dziwnych czasach żyjemy! W Nowej Gwinei albo Ekwadorze autobus wypadnie z drogi, a chwilę później dzięki mediom wie o tym cała planeta. Żyjemy w coraz ciaśniejszej globalnej wiosce, a z drugiej strony zalewani jesteśmy morzem, ba, oceanem informacji do niczego nam nieprzydatnych. A tych istotnych nieraz ciężko się doszukać! Ta sytuacja dotyczy także muzyki, bez której piszący te słowa nie może się obyć. Wszakże coraz trudniej śledzić mu pojawiające się nowości. Nie tylko dlatego, że jest ich dużo, ale dlatego, że media osłabły, coraz rzadziej pełnią fukcję selekcyjną i oceniającą, pomagając w wyborze. Coraz częściej same walczą o przetrwanie, a nagłówki służą im raczej do nabijanie clicków niż do tego, żeby informować o tym co najcenniejsze.

I w ten sposób zdarza się często, że wiadomości o dobrej muzyce do nas nie dochodzą, a te o chłamie - ale wsparte pieniędzmi - wciskają się nam choć ich nie chcemy. Taką właśnie "cichą" płytą, wydaną bez zgiełku, nie wspartą niczym, o której cicho sza, a szkoda, jest ten właśnie krążek. A jest w nim wszystko to, co najlepsze wziąć się da z tej naszej globalnej wioski czyli trójka młodych, utalentowanych artystów z różnych stron nie tylko Europy i nawet świata, którzy komunikują się dzięki muzyce, jakby byli z jednego kraju, z jednego miasta, z jednego domu. Na flecie gra pochodząca z Boliwii Flavia Huarachi, na perkusji Duńczyk Simon Olderskog Albertsen, a na fortepianie nasz Artur Tuźnik. Artura śledzimy na naszym blogu od ponad dekady i od początku wróżyliśmy mu interesującą karierę. Łatwo znajdziecie na blogu teksty opisujące kolejne projekty, w których brał udział, bez wyjątku inspirujące, a do tego odważne, poszukujące swojej drogi. Tak, Artur wraz z Tomkiem Licakiem, Tomaszem Dąbrowskim, Maciejem Kądzielą, Markiem Kądzielą i innymi stanowią śmietankę muzyków z tzw. "duńskiego zaciągu" (studiujących i absolwentów Akdaemi Muzycznej w tym kraju), którzy tyle w ostatniej dekadzie dobrego wnieśli do naszej muzyki improwizowanej i jazzu.

A wracając do tej płyty to jest ona mniej jazzowa, a bardziej klasyczna, a może nawet po prostu akustyczna. Taka etykietka jest dość popularna na zachodzie i ma wielu wielbicieli, ale u nas jakby mniej. U nas taka muzyka kojarzy się bardziej z Klasyką przez duże K, filharmonią i tak dalej, a mniej z czymś nowym, świeżym jak jazz. Ale na świecie jest inaczej i element rozrywkowy, żywy, nowatorski w obrębie tego języka jest bardzo żywotny i ma dużą klientelę wśród słuchaczy. Dla nich ta płyta może być prawdziwym odkryciem, a jej odsłuch dać dużo satysfakcji. Program zaczyna się od bachowskich "Wariacji Golbergowskich", tak na przetarcie, świetnie zagranych, a potem słuchamy 3-częściowej suity "The Spring", która czaruje delikatnością, wrażliwością, możemy się cieszyć dźwiękami poszczególnych instrumentów i czujemy się jakbyśmy spacerowali w pełnym odprężeniu na rozkwitającej wiosennymi kwiatami łące. Wszakże tytułowa suita "The Space Above" to już zupełnie inna para kaloszy. Dochodzi dw niej do głosu jazzowy pazur, ale taki spod znaku muzyki improwizowanej i artyści pokazują tu to co mają najlepszego: wybitne umiejętności muzyczne, kreatywność w obszarze melodii jak i rytmu, umiejętność słuchania się nawzajem, wreszcie stworzenia muzyki poruszającej emocje, duchowej.

Naprawdę ciekawy debiut trio, które od czysto muzycznej strony powinno mieć przed soba świetlaną przyszłość. Czy jednak uda im się wybić spośród ogólnego hałasu? Mam nadzieję, że ten tekst chociaż minimalnie w tym pomoże...


niedziela, 10 października 2021

Wywiad z Danielem Nosewiczem - część II


II część rozmowy jaką Alek Jastrzębski przeprowadził z Danielem Nosewiczem zaczyna się od pytania o najnowszy debiutancki krążek artysty. Warto oczywiście zapoznać się także z I częścią tej rozmowy, także opublikowanej na naszym blogu: 

8. Jakie znaczenie kryje się za tytułem „The Shining”? Ma jakiś związek z książką Kinga lub filmem Kubricka?

Film ani książka nie mają żadnego związku z płytą. Chodziło mi bardziej o to, by wyrazić sposób, w jaki finalnie powstały kompozycje. Starałem się całą muzykę zmieścić w głowie, zwizualizować ją i przenieść na papier, a nie usilnie siedzieć nad klawiaturą czy gryfem i czekać w nadziei: „a może coś wyjdzie?”. Ten sposób okazał się bardzo rozwojowy w kwestii instrumentacji czy też pojmowania formy. Myślę, że w przyszłości będę rozwijał w sobie tę umiejętność, jest ona niezwykle trudna.

9. Co w takim razie ze znaczeniami poszczególnych utworów? Szczególnie nurtuje mnie „Gulliver's Travels”.

Miałem taki jeden dzień, podczas którego siadłem na sofie i starałem sobie wyobrazić, z czym te kompozycje mi się kojarzą, co odzwierciedlają. Co do kilku miałem wątpliwości, ale miały one tytuły robocze. Ciekawe jest to, że nucąc temat z „Gulliver’s Travels”, w głowie pojawił mi się obraz bohatera powieści Swifta oraz jego przygody, te morskie także. Sama kompozycja jest nieco baśniowa, utrzymana w metrum trójdzielnym, a więc lekko „buja”. Uznałem, że to chyba dobry pomysł nazwać właśnie tak ten utwór. I tak też zostało. Weźmy np. „Kaleidoscope” - wystarczy posłuchać riffu otwierającego ten utwór, by stwierdzić, że jest on lekko przesunięty, a z początku wydaje się symetryczny. Mamy tu więc czystą analogię do tego urządzenia optycznego. Z kolei „Something’s Coming” to utwór, który przez cały przebieg rozwija się, dąży do jakiegoś punktu. Jakby coś miało nadejść. Mamy tu dwie kluczowe kulminacje, świetnie zresztą poprowadzone przez Michała Ciesielskiego i Szymona Łukowskiego, po których następuje rozładowanie napięcia.

10. Co było największym wyzwaniem podczas prac nad płytą? Oczywiście poza dostaniem się do Budapesztu w czasie pandemii.

Cały ten projekt był jednym wielkim wyzwaniem. Każdy etap spoczywał na moich barkach. Po raz pierwszy oprócz kompozycji, prowadzenia prób, dyrygowania - czyli tej strony czysto muzycznej - musiałem zmierzyć się także z logistyką, produkcją, organizacją, nadzorem nad miksem, okładką czy samym wydaniem płyty. Pracy było rzeczywiście mnóstwo, trzeba było zmieścić się jeszcze między różnymi zleceniami. Kilka osób pomogło i doradziło, co przyspieszyło nieco moje działania. Wiedziałem na co się piszę, ale w głowie miałem jeden cel w postaci tej płyty. Cieszę się, że udało się to wszystko złożyć w całość.

11. Coś Cię zaskoczyło? A może miałeś jakieś obawy?

Przygotowując się do tego projektu rozpisałem każdy etap i w miarę trzymałem się planu, zaburzonego nieco przez pandemię. Miałem zaplanowaną sesję z orkiestrą w Budapeszcie na kwiecień 2020, a więc na sam początek pandemii. Musiałem ją przebookować na lipiec. Po otwarciu granic udałem się na Węgry. Na miejscu pojawiła się obawa, a w zasadzie impuls. Przy wejściu do radia, ochroniarz na bramce „strzelał” termometrem w głowy i wtedy pomyślałem, że gdybym miał gorączkę lub stan podgorączkowy, to przecież nie wszedłbym do studia i nie zadyrygował orkiestrą. Byłby to duży kłopot. Na szczęście wszystko udało się bez problemów i cała sesja przebiegła bardzo dobrze. Orkiestra zaskoczyła mnie bardzo pozytywnie - sposób w jaki pracują, jak grają. Wielkie doświadczenie. Sesja z kwintetem też należała do bardzo udanych. Patrząc już z perspektywy czasu, to miałem same pozytywne zaskoczenia.

12. W jednym z wywiadów wspomniałeś, że praca nad płytą poza satysfakcją, przyniosła też zmęczenie. Co męczyło Cię najbardziej?

Jak już wspomniałem - każdy etap był na mojej głowie. Siłą rzeczy musiał dostarczyć zmęczenia, ale nie frustracji! I to było bardzo ważne w całym procesie. Ani przez chwilę nie pomyślałem, że może coś jest nie tak, albo że coś mnie przerasta. Z wieloma rzeczami mierzyłem się po raz pierwszy, np. praca z orkiestrą w obcym języku, miksy korespondencyjne z Dave’em Darlington’em, współpraca z grafikiem. W każdym momencie czułem się komfortowo i pewnie. Dokładnie wiedziałem, w którą stronę zmierzam i jaki jest mój cel, ale też bez zbędnego ciśnienia. Pewne rzeczy same pięknie się toczyły i niespecjalnie wtrącałem się w ten bieg zdarzeń. Na pewno doba mogłaby być dłuższa.

13. Czy któryś z dziesięciu utworów mógłbyś nazwać ulubionym? Jeśli tak, to dlaczego akurat ten konkretny?

Chyba nie mam tego jedynego, ulubionego. Kompozycje są różne pod względem aparatu wykonawczego, ale już słyszałem głosy: „że wyszły spod jednego pióra” i to mnie bardzo cieszy. Praca nad własnym językiem jest niezwykle trudna i wymaga czasu, mogę śmiało rzec, że jest to praca czysto intelektualna. Myślę, że interesujące są dwa Kaprysy. W pierwszym użyłem trochę współczesnych technik kompozytorskich, klasterów. W zderzeniu z kwintetem, uzyskałem dość oryginalny efekt. Ciekawy jest też Nokturn na orkiestrę smyczkową i flugelhorn. Do jego wykonania zaprosiłem Jurka Małka, który idealnie wpasował się i poczuł klimat tej kompozycji.

14. Jakie są Twoje dalsze plany twórcze? Zamierzasz pogłębiać symbiozę orkiestry symfonicznej i kwintetu jazzowego czy może kuszą Cię jakieś inne wyzwania i nowe światy warte odkrycia?

Moje plany twórcze są często narzucane przez zlecających, co mnie oczywiście bardzo cieszy. Aranżacja też jest przecież aktem twórczym, w Polsce nieco niedocenianym. Każdy projekt, który przyjmuję, traktuję z taką samą dokładnością. Co ważne, musi być interesujący i wartościowy. Jeśli chodzi o autorską muzykę, mam kilka pomysłów na płyty. Jednym z nich jest płyta big-bandowa. Podczas studiów dużo pracowałem nad tym aparatem wykonawczym. Udało mi się nawet dostać do finałowej piątki konkursu kompozytorskiego w Kopenhadze, gdzie premierowo tamtejszy big-band wykonał moją kompozycję. Na tę chwilę nie jestem jednak w stanie powiedzieć, jaki kształt będzie miała kolejna płyta i co mi w duszy zagra.

sobota, 9 października 2021

Wywiad z Danielem Nosewiczem - część I

Daniel Nosewicz nagrał niedawno swój debiutancki album "Shining". Sylwetkę tego utalentowanego muzyka przybliża nam w wywiadzie Alek Jastrzębski:

1. Twoja edukacja muzyczna zaczęła się od gitary klasycznej i fortepianu. Ostatecznie zostałeś jednak przy gitarze. Dlaczego?

Rodzice zaprowadzili mnie i brata na egzaminy wstępne do Szkoły Muzycznej I st. w Lidzbarku Warmińskim. Wybór instrumentu głównego był bardzo duży - od perkusji po flet, ale ostatecznie padło na fortepian. Wynikało to chyba z jakiejś mody na ten instrument. Dodatkowo mieliśmy w domu pianino, na którym już jako kilkuletnie dzieci graliśmy, a raczej wygłupialiśmy się. Ukończyłem I stopień na fortepianie, ale pod koniec edukacji zastanawiałem się, co dalej. We wrześniu zreflektowałem się, że dalej chcę uczyć się w szkole muzycznej, ale było już po egzaminach wstępnych i żadnych miejsc na gitarę. Dyrektor poszedł mi na rękę i bez egzaminów przyjął mnie na... klarnet w cyklu młodzieżowym. Pograłem na „kiju” półtora roku i w trakcie nauki zwolniło się miejsce na gitarze. Wskoczyłem więc do klasy gitary i tak już zostało. Granie na klarnecie, jak się później okazało, bardzo przydaje się w aranżowaniu i komponowaniu muzyki. W końcu to „dęciak”. Dobrze się stało, że choć trochę na tym instrumencie pograłem.

2. Chciałeś grać klasykę czy już wtedy w głowie dźwięczał Ci jazz? A może jeszcze inna muzyka?

W ogóle muzyka dźwięczy mi w głowie. Ta dobra. Muzyka klasyczna w pewnym stopniu jest ograniczona przez zapis. Można ją wykonywać i interpretować na wiele sposobów – są wybitni wykonawcy, którzy to czują i świetnie robią, ja jestem ulepiony z nieco innej gliny, stoję bliżej swobody i wolności w muzyce. Jako dziecko z wielką chęcią dodawałem różne składniki do akordów w utworach wielkich mistrzów - septymy, nony - albo grałem ze słuchu zasłyszane w radiu piosenki. To mi sprawiało najwięcej radości i już na początku edukacji wiedziałem, że nie będę specem od klasyki. Z pewnością jednak, gruntowne wykształcenie i osłuchanie się z muzyką klasyczną jest nie do przecenienia i z perspektywy czasu cieszę się, że przez te wszystkie szczeble edukacji przeszedłem. Pamiętam sytuacje w II st. szkoły muzycznej, gdzie zawsze na początku roku migałem się od grania suit Bacha i proponowałem mojemu nauczycielowi repertuar współczesny, w którym lepiej się czułem.

3. Kiedy poczułeś potrzebę komponowania/aranżowania? Coś Cię do tego zainspirowało?

Przyszło to w momencie, gdy zacząłem czerpać radość z grania i muzyki w ogóle, czyli pod koniec I st. szkoły muzycznej. Pierwsze kompozycje zapisane w nutach pojawiły się w II. stopniu. W drugiej klasie liceum organizowaliśmy spektakl w 150 rocznicę śmierci Adama Mickiewicza, podczas którego wykonaliśmy moje utwory na kwartet i orkiestrę smyczkową. W tym samym roku z grupą muzyków ze szkoły muzycznej w Olsztynie stworzyliśmy spektakl „Metro”, który był niejako repliką hitu teatru Buffo i tu aranżowałem na orkiestrę z sekcją rytmiczną. To była moja pierwsza, duża „robota” aranżacyjna. Miałem z tego wiele radości i chyba wtedy, jako siedemnastolatek, po raz pierwszy poczułem, że chcę także pisać aranżacje. W „Metrze” grałem w sekcji na gitarze, ale już wtedy wiedziałem, że przy kolejnych projektach powinienem stanąć za pulpitem dyrygenckim.

4. Czy chciałeś łączyć świat muzyki symfonicznej z jazzem zanim Leszek Kułakowski zapoznał Cię ze zjawiskiem trzeciego nurtu?

Myślę, że tak, choć było to nieświadome. To profesor uświadomił mnie w wielu kwestiach, głównie ideowych. Pokazał na przykładzie swoich partytur i innych, że tak można. Otworzył przede mną bramy, których przekroczenie okazało się bardzo fascynujące. Muzyka symfoniczna i jazzowa były obecne w moim życiu od zawsze, za sprawą rodziców, którzy słuchali dobrej muzyki. Można powiedzieć, że dzięki nim mam wyrobiony gust muzyczny. Chciałbym tu też wspomnieć o moim drugim nauczycielu - Macieju Grzywaczu, u którego kończyłem równolegle gitarę jazzową, a który jest także świetnym kompozytorem. Namówił mnie, by na dyplomie magisterskim z gitary zagrać tylko swoje kompozycje. To było bardzo cenne doświadczenie. Z wielu utworów do dziś jestem zadowolony.

5. Co zafascynowało Cię w trzecim nurcie? Opowiedz też o swoich mistrzach.

Świat trzeciego nurtu jest bardzo rozległy i dużo wymaga od kompozytora. Trzeba przede wszystkim panować nad formą, która w jakimś stopniu musi być zamknięta ze względu na zapisane partie orkiestrowe. I tu muzycy jazzowi muszą także dostosować się do nut i przebiegu całej kompozycji. Jest to ciekawe, bo uruchamia w nich inne pokłady energii, zmusza do większej samokontroli i w ogóle kontroli formy. Trzeci nurt wymaga także od kompozytora odpowiedniego warsztatu symfonicznego. Przystępując do kompozycji i orkiestracji tych utworów, czułem, że jest to właściwy moment, że jestem w dobrym punkcie, by zacząć pokazywać szerzej swoją muzykę. Samo opanowanie orkiestry symfonicznej zajmuje wiele lat. Mistrzów wskazał mi, wspomniany już Leszek Kułakowski - Marię Schneider, Boba Brookmeyera czy wreszcie Gunthera Schullera. Przy pierwszym zderzeniu z ich muzyką poczułem, że jest jeszcze wiele do odkrycia. To zawsze inspiruje.

6. Zdaje się, że od jakiegoś czasu aranżujesz głównie dla telewizji i najczęściej są to aranże pod wokal. Skąd więc potrzeba nagrania płyty instrumentalnej?

Aranżacje do programów telewizyjnych czy koncertów z orkiestrą są na pewno sporym wyzwaniem, bo mamy tu zderzenie kilku podmiotów: reżysera, który trzyma pieczę nad całością, wokalistę/kę, który/a musi dobrze czuć się w aranżacji i gdzieś z tyłu jestem jeszcze ja, który stara się przemycić swoje pomysły aranżacyjne, ciekawe harmonie, instrumentacje. I w takiej sytuacji, to linia wokalna oraz tekst są najważniejsze. Percepcja rozkłada się wtedy zupełnie inaczej, warstwa instrumentalna schodzi nieco na dalszy plan i nie może zagłuszać, ani przytłaczać wokalu, a go wspierać. O swojej muzyce często myślałem jako instrumentalnej. Akurat przy okazji tej płyty nie usłyszałem w głowie wokalu, ale nie wykluczam w przyszłości wykorzystania także śpiewu.

7. W notce biograficznej w zapowiedzi pewnego festiwalu z 2014 roku jest informacja, że udzielasz się jako sideman i muzyk sesyjny. W aktualnej notce na Twojej oficjalnej stronie tej informacji już nie ma i raczej sugeruje ona, że obecnie jesteś bardziej kompozytorem, aranżerem i dyrygentem niż gitarzystą. Jednak na debiutanckiej płycie zdecydowałeś się wystąpić również jako gitarzysta. Dlaczego?

To znak czasu (śmiech). Na przykład w 2013 roku wraz z kolegami (Tomasz Chyła, Konrad Żołnierek, Sławek Koryzno, Andrzej Józefów) zagraliśmy koncert „Tribute to Rage Against The Machine”, byliśmy jeszcze na studiach czy w końcówce toku nauczania. Był to zupełnie inny etap dla każdego z nas. Minęło siedem, osiem lat, teraz podążamy już własną ścieżką kariery i każdy z nas ma na siebie inny pomysł. Gitarę traktuję jako mój instrument główny, na którym ćwiczę cały czas. W przypadku tej płyty poczułem silną potrzebę uczestniczenia także jako instrumentalista. Uznałem to za coś naturalnego i niczym niewymuszonego. Czy jestem bardziej kompozytorem, aranżerem, dyrygentem niż gitarzystą? Po prostu jestem muzykiem. Pisanie aranżacji, prowadzenie orkiestry czy granie na gitarze, dostarcza trochę innych emocji. Wiem na pewno, że nie mógłbym być tylko gitarzystą.

czwartek, 7 października 2021

24. Festiwal Jazz Jantar / jesień 2021 / Gdańsk / Klub Żak

Jesienią tego roku, dokładnie w listopadzie minie 20 lat od pierwszej edycji Festiwalu Jazz Jantar zrealizowanej w nowej, pachnącej jeszcze farbą siedzibie Klubu Żak we Wrzeszczu. Na potrzeby Klubu adaptowano starą zajezdnię tramwajową.

I dwadzieścia lat później nie może być inaczej: 24. Festiwal Jazz Jantar wyraźnie powędruje w stronę norweskich weteranów tamtejszej sceny rozciągniętej od jazzu i po daleki horyzont eksperymentu. Do Sali Suwnicowej po raz piąty wkroczy norweski trębacz Nils Petter Molvær w towarzystwie wyśmienitych muzyków (Jo Berger Myhre, Juhani Silvola, Erland Dahlen). Zagrają muzykę z nowego albumu „Stitches”. Pojawi się również wyjątkowy duet Jan Bang i Eivind Aarset. Norweski free jazzowy kwartet Cortex z kolei zaprezentuje materiał ze swojej najnowszej płyty „Legal Tender”.

Jesienną odsłonę Festiwalu Jazz Jantar wypełni bardzo bogaty program nasycony rozmaitymi odcieniami scen jazzowych nie tylko z Norwegii, ale także z Holandii, Stanów Zjednoczonych, Niemiec i oczywiście z Polski. Nie zabraknie dobrze nam znanych kierunkowskazów (All That Jazz, Avant Days, Młoda Polska, wspomniana już Scena Norweska, Polska Scena Jazzowa), jak i zaskakujących premier.

Nowojorska scena jazzowa będzie miały mocną reprezentację w postaci tak znakomitych artystów jak Vijay Iyer Trio featuring Linda May Han Oh and Tyshawn Sorey, Mary Halvorson’s Code Girl czy Chris Pitsiokos.

W Żaku od dekady mamy okazję regularnie poznawać i na własnej skórze doświadczać kolejnych muzycznych inkarnacji Vijaya Iyera. Od recitalu solo, przez duety – z saksofonistą altowym, Rudreshem Mahanthappą, pianistą Craigiem Tabornem czy legendarnym trębaczem Wadadą Leo Smithem – w trio z Stephanem Crumpem i Marcusem Gilmorem czy z sekstetem, znanym z ECMowskiej płyty Far From Over.

„Koncepcja zespołu Iyera prezentowana na płycie Uneasy oparta jest na zbiorowej improwizacji. To dość oczywista formuła dla współczesnego fortepianowego tria. Wyróżnikiem zespołu, dzięki któremu powstał album jest jednak prawdziwa zbiorowość. Nie znajdziecie na tej płycie żadnych wyścigów w konkurencji kto zagra szybciej, głośniej albo ciekawiej. Nie znajdziecie też żadnej muzycznej awangardy. Nie przez przypadek nazwiska wszystkich członków zespołu na okładce są graficznie równie ważne. W odróżnieniu od poprzedniego zespołu Iyera ze Stephanem Crumpem na basie i Marcusem Gilmorem na bębnach, który był zbudowany według koncepcji fortepian plus sekcja, nowy odpowiedzialny za „Uneasy” jest triem z liderem, który daje nieco bardziej nośne nazwisko i kompozycje.” – pisze Rafał Garszczyński w jazzpress.pl.

Polskie rozdanie podczas jesiennego 24. Festiwalu Jazz Jantar będzie należeć do niezwykłego tria Shofar (Mikołaj Trzaska, Raphael Rogiński, Macio Moretti), Jerry & The Pelican System
i trio_io (Zofia Ilnicka, Łukasz Marciniak, Jakub Wosik), które zagra premierowy materiał. Pod szyldem Młodej Polski zagrają: Pietrzyk/Świątek/Waszkiewicz, JAH Trio i USO 9001. Ze swoim kwartetem w Święto Niepodległości wystąpi również wyśmienity trębacz Jerzy Małek, zaś w międzynarodowym składzie pojawi się Marek Pospieszalski z projektem XIXth/XXth c.

Przed polską publicznością zaprezentuje się wielce utalentowany niemiecki perkusista z polskimi korzeniami Max Andrzejewski w duecie z Johannesem Schleiermacherem jako Training i u boku wspomnianego Marka Pospieszalskiego.

Program dopełnia monachijski kolektyw Ark Noir wymykający się najbardziej typowym klasyfikacjom gatunkowym – łączący niemal klubową basową elektronikę z pędzącą improwizacją, doprawiając ambientową harmonią dźwięków oraz filmową aurą rodem z obrazów science-fiction.

Holenderska saksofonistka Tineke Postma przyjedzie z materiałem pochodzącym z ubiegłorocznego i bardzo dobrze ocenianego albumu „Freya” wydanego nakładem brytyjskiej wytwórni Edition Record. Dla niej i Ralpha Alessi, który zagra w jej kwartecie będzie to druga wizyta na Festiwalu. Ten koncert zamknie jesienną odsłonę 24. Festiwalu Jazz Jantar.

Festiwal Jazz Jantar jest realizowany ze środków Miasta Gdańska oraz dzięki dofinansowaniu ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury w ramach programu „Muzyka”, realizowanego przez Instytut Muzyki i Tańca, a także przy wsparciu GIWK, Grupy Żywiec, Firmy Ziaja i Toyota Carter Gdańsk. Nasza strona: jazzjantar.pl, aktualności i relacje z koncertów pisane przez dziennikarzy muzycznych publikujemy na Facebook.com/JazzJantar. Także w naszych mediach społecznościowych publikujemy fotorelacje z koncertów, które dokumentuje ekipa fotografów z kolektywu Testigo Documentary.

Szczególowy program z datami: link.

źródło: materiały dostarczone

wtorek, 5 października 2021

Koman Band - Continuation (2021)

Koman Band

Janusz Koman – ep
Wojciech Michalczyk – g (1–4, 7)
Bogdan Krajewski – g (5, 6, 8)
Andrzej Diering – tp
Władysław Dobrowolski – tp
Marian Maślanka – tp (1–4, 7)
Zbigniew Wójcik – tp (1–4, 7)
Tadeusz Janik – tp (5, 6, 8)
Bernard Kondracki – ts, viol (5, 6, 8)
Wojciech Tarczyński – cga, voc
Jerzy Śnigurowicz – bg
Maciej Czaj – dr (1–4, 7)
Marian Śnigurowicz – dr (5, 6, 8)
Mateusz Święcicki – synth (1)

Continuation (2021)

GAD Records

Tekst: Jędrzej Janicki

Pamiętam jak moja serdeczna koleżanka na faktycznie dość nudnawe pytanie „Jak tam w pracy?” zblazowanym głosem odpowiedziała „A jak niby ma być? Nic się nie dzieje, przecież pracuję w archiwum”. Gdyby jednak pracowała w archiwum Polskiego Radia, to jej praca okazałaby się niewątpliwie o wiele bardziej fascynująca. Wszak natknąć mogłaby się wtedy na taśmy, które posłużyły za podstawę dla wydania znakomitej kompilacji utworów zespołu Koman Band zatytułowanej Continuation.

Janusz Koman, jak nietrudno się domyślić niekwestionowany lider Koman Bandu, ze względu na swoją pracowitość i muzyczną wyobraźnię występował z całą polską śmietanką muzyczną lat siedemdziesiątych. By wspomnieć tylko niektóre z jego osiągnięć - współpracował z Czerwono-Czarnymi, prowadził Grupę Land, a także towarzyszył (nie tylko muzycznie) Krystynie Prońko. Jak czytamy jednak w książeczce dołączonej do płyty Continuation, jego prawdziwym oczkiem w głowie był autorski projekt nazwany właśnie Koman Band. Ambitne plany zespołu (nagranie płyty, trasy koncertowe) z przeróżnych przyczyn legły niestety w gruzach. Szczęśliwie jednak dzięki Continuation doświadczyć możemy prawdziwej potęgi brzmienia wykreowanego przez Janusza Komana i jego muzycznych towarzyszy.

Stylistyka Koman Bandu oscyluje wokół funku i soulu doprawionych spektakularnymi rozwiązaniami zaczerpniętymi wprost z muzyki fusion czy progrockowej. Za opus magnum zespołu uznać chyba należy rozbudowaną suitę Continuation, która bogactwem swoich struktur zawstydzić mogłaby samych gigantów z SBB. Koman Band, dzięki swojemu jazzowo-funkowemu rodowodowi unikał jednak pułapki, w którą zdarzało się wpadać zespołowi dowodzonemu przez Józefa Skrzeka. Chodzi mi o pewną pompatyczność, która choć sama w sobie wadą może nie jest, to jednak przeciągnięta po prostu męczy i nudzi. Koman te orkiestrowe, typowo „suitowe” rozwiązania doskonale kontruje chociażby stricte jazzowymi frazami saksofonu. No właśnie, nie róbmy z Koman Bandu tylko posągowych progrockowców! Zespół ten dysponował również nieprawdopodobnym wręcz potencjałem estradowo-radiowym – dzisiaj powiedzielibyśmy wprost: HITOWYM! W tym kontekście być może najmocniej prezentuje się utwór Dom złej dziewczyny. Smyki rodem z Blood, Sweat & Tears (a może bardziej nawet The Temptations?), dudniący groovem bas, a nad wszystkim górujący natchniony wokal Wojciech Tarczyńskiego powodują, że utwór ten po prostu zachwyca. Tarczyński nie śpiewa perfekcyjnie, lecz toruje głosem niczym taranem drogę całej kompozycji, cały czas ją napędza i ciśnie jak szalony do przodu. Tak pozytywnego wrażenia nie psują nawet teksty, które stanowią zdecydowanie najsłabszy punkt tych kompozycji. Choć są stylowe i nieco tajemnicze, to jednak rażą swoją pretensjonalnością – cóż to jednak za problem, przecież Koman Band to jednak przede wszystkim zespół instrumentalny.

Najlepsza nawet recenzja (tak, wiem, ta na pewno do takich nie należy) nie odda jednak sprawiedliwości pozytywnej brawurze i pasji, które wyczuwane są w niemal każdym dźwięku tworzonym przez Koman Band. Po czterdziestu latach nadal brzmią świeżo i porywająco – jakie to szczęście, że ta muzyka ocalała. Po prostu petarda!

piątek, 1 października 2021

Daniel Nosewicz - The Shining (2021)

Daniel Nosewicz

Daniel Nosewicz - kompozycje, orkiestracje, gitara
Szymon Łukowski - tenorowy, saksofon sopranowy, flet altowy
Michał Ciesielski - fortepian
Konrad Żołnierek - kontrabas
Sławek Koryzno - perkusja
Jerzy Małek - trąbka, flugelhorn
Budapest Scoring Orchestra
conductor: Daniel Nosewicz


The Shining (2021)


Tekst: Maciej Nowotny

Jazz zawsze był związany i to mocno z muzyką klasyczną, w szczególności symfoniczną. Śledzenie ich różnych związków samo w sobie byłoby rzeczą fascynującą. Temat na pewno na książkę, a nie krótki tekst, ale tu wystarczy powiedzieć, że ta dwa elementy - jazz i muzyka klasyczna - mogą jak dwie chemiczne substancje wchodzić w różnego typu reakcje, przekształcać się nawzajem, tworząc coś nowego, udowadniając tym samym, że cały czas są żywe i potrafią się aktualizować. To nagranie spokojnie można zaliczyć do tej właśnie kategorii, przy czym jego charakterystyka jest taka, że jazz i muzyka klasyczna istnieją tu obok siebie, zachowując swoją odrębną tożsamość. Z jednej bowiem strony mamy Budapest Scoring Orchestra, a z drugiej kwintet jazzowy w składzie: Daniel Nosewicz grający na gitarze, Szymon Łukowski na saksofonie i flecie, Michał Cisielski na fortepianie, Konrad Żołnierek na kontrabasie, Sławek Koryzno na perskusji i - gościnnie - Jerzy Małek na trąbce. 

Ale głównymi aktorami - poza muzykami grającymi bez wyjątku na fantastycznym poziomie - są kompozycje i orkiestracje Daniela Nosewicza. Ich poziom jest po prostu kosmiczny! Aż głupio jest pisać, że ta płyta jest jego debiutem. Ponieważ w tej trudnej sztuce aranżacji, uwzględniającej specyfikę brzmienia orkiestry symfonicznej i jazzowego kombo, Nosewicz reprezentuje poziom po prostu mistrzowski, nie do uwierzenia wręcz jak na tak młodego człowieka, w sumie nieznanego szerokiej publiczności, a nawet niektórym tzw. "znawcom" (jak np. piszącemu te słowa).

Ok, wszystko dobrze, ale jak brzmi sama muzyka? Najłatwiej mi określić ją jako ścieżkę dżwiękową do nieistniejącego filmu. Przy czym byłby to film nakręcony z iście hollywoodzkim rozmachem. Byłoby w nim wszystko: radość życia, odkrywania nowych lądów, ludzi, dzika zabawa, miłość, ale i nostalgia, smutek, wzruszenie, nawet patos. Byłby to film niesłychanie atrakcyjny wizualnie, ale mądry, humanistyczny, trzymający w napięciu, a jednocześnie taki który zastanawia, nie pozostawia obojętnym, sprawia że po wyjściu z kina wracamy do pewnych wątków, nie przestajemy stawiać sobie pytań. Słuchając tej muzyki nie trzeba wielkiej wyobraźni by to wszystko ujrzeć, muzyka jest tak komunikatywna i sugestywna, że obrazy same stają przed oczami.

A zatem na polskiej scenie mamy nowy wielki talent orkiestracyjny i aranżatorski. My słuchacze wiele możemy jeszcze dobrego od Nosewicza oczekiwać. Zdecydowanie tym albumem udało mu się zabłysnąć, co też być może było jego intencją, tak przynajmniej sugeruje jedno z możliwych odczytań tytułu tej płyty. Ale jest to debiut tej jakości, że samo ciśnie się na usta pytanie: co dalej? Co nas czeka po tym oszałamiającym pokazie kompozytorskiej i orkiestracyjnej biegłości? Co Nosewicz będzie chciał zakomunikować, powiedzieć nam od siebie, co bedzie czymś jego własnym i jednOcześnie będzie ważne dla nas? Życzę mu z całego serca, żeby tę własną ideę, przekaz znalazł, ale co to będzie to się dopiero okaże i doswiadczenie uczy, że jest to kto wie czy nie najtrudniejsza do odkrycia część rzeczywistości jaką jest bycie artystą. Powodzenia.