Pages

środa, 29 czerwca 2022

Wandering the Sound Quintet - What is...? (2021)

Wandering the Sound Quintet

Satoko Fujii – piano
Guillermo Gregorio – clarinet
Natsuki Tamura – trumpet
Rafal Mazur – acoustic bass guitar
Ramon Lopez – drums

What is...? (2021)

Wydawca: NotTwo

Tekst: Mateusz Chorążewicz

Album What Is...? to dzieło zespołu Wandering the Sound Quintet w składzie Guillermo Gregorio (klarnet), Ramón López (perkusja), Rafał Mazur (akustyczna gitara basowa), Satoko Fujii (fortepian) oraz Natsuki Tamura (trąbka, głos). Nagrań dokonano w 2019 roku podczas Krakowskiej Jesieni Jazzowej w klubie Alchemia.

To co od razu przyciągnęło moje ucho to ponadprzeciętna jakość audio jak na nagranie live z koncertu. Rzadko się zdarza, aby albumy realizowane w takich warunkach osiągały tak wysoki poziom pod tym kątem. Wszystkie instrumenty są bardzo dobrze słyszalne, całość jest świetnie zbalansowana. Na uznanie zasługuje tu Rafał Drewniany, który odpowiadał za nagranie materiału oraz mix i mastering.

Zespół z całą pewnością wyróżnia się na tle innych projektów tego typu. W głównej mierze jest to zasługa obecności klarnetu oraz akustycznej gitary basowej. Brzmienie tych dwóch instrumentów sprawia, że muzyka brzmi niezwykle świeżo. Słyszane tu współbrzmienia są raczej rzadko spotykane. Na uwagę zasługuje na pewno świetna współpraca muzyków. Wyraźnie słychać, że dobrze się rozumieją w trakcie tworzenia dzieła, wszyscy doskonale wiedzą dokąd zmierzają.

Muzyka jest od początku do końca improwizowana na bazie poematu mistrza Zen z XV wieku, Ikkyu Sojuna. Zespół (czy w zasadzie Rafał Mazur) określił tę formę twórczą jako komprowizację, czyli kompozycję dla improwizatorów. Muzyk ten znany jest ze stałego eksperymentowania w dziedzinie improwizacji. Dźwięki obecne w naszym codziennym życiu są stałym elementem twórczości Rafała Mazura, który zwraca uwagę na to, aby nie różnicować dźwięków w muzyce. Zamiast tego, na dzieło muzyczne powinniśmy patrzeć jako na całość i za tą całością podążać.

Idąc tym tropem, nazwa zespołu dobrze oddaje charakter całego albumu. Słuchając, odnosi się wrażenie wędrówki, ciągłej eksploracji muzycznej. Podskórnie odczuwa się obecność w tym wszystkim jakiejś większej myśli przewodniej, za którą wszyscy muzycy podążają.

Teoretycznie można powiedzieć, że muzyka improwizowana to niczym nieograniczona wolność. Jest to oczywiście prawda, jednak pomimo tego, wiele projektów tworzonych w tym nurcie jest do siebie podobna brzmieniowo i koncepcyjnie. Z pełną odpowiedzialnością mogę jednak powiedzieć, że album What Is...? jest pozycją obowiązkową dla każdego, kto poszukuje w muzyce improwizowanej powiewu świeżości i wyjścia z pewnych ram. Nie da się tu nudzić nawet przez sekundę.


sobota, 25 czerwca 2022

Polski Piach - Północ (2022)

Polski Piach

Patryk Zakrocki - gitary
Piotr Mełech - klarnet basowy
Piotr Domagalski - basetla.

Północ (2022)

Tekst: Jędrek Janicki



Krzysztof Cugowski w tyleż legendarnym, co tak naprawdę tandetnym tekście utworu "Jest taki samotny dom" brawurowo wyśpiewywał, że „po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój”. Do tej błyskotliwej obserwacji dodać jeszcze można, że po południu przychodzi północ. Wie o tym doskonale zespół Polski Piach, dla którego wydana niedawno płyta Północ jest następczynią debiutanckiego nagrania Południe.

Polski Piach to twór na polskiej scenie muzycznej doprawdy zdumiewający. Muzycy w pełen wyobraźni sposób łączą przeróżne światy muzyczne w jedną jakże spójną całość. Dominantą ich muzyki moim zdaniem było jednak zawsze nawiązanie do bluesowej tradycji – zarówna tej z delty rzeki Missisipi, jak i tej z piasków Sahary. Z jednej strony R. L. Burnside, a z drugiej Ali Farka Touré czy legendarny już zespół Tinariwen. W ten hipnotyczny i transowy puls korzennego bluesa muzycy wplatają rozwiązania jazzowe, folkowe czy nawiązujące do tradycji muzyki etno. Wszystkie te etykiety nie maja jednak większego znaczenia, wszak istotny jest tylko ten bluesowy vibe, który nieraz oznacza głębokie pogodzenie się ze światem, a nieraz wyraża rozdzierający ból i rozpacz, które pozornie dalece wykraczają poza doświadczenia znane człowiekowi…

Trzon zespołu stanowi gitarzysta Patryk Zakrocki rozkochany w specyficznym brzmieniu typowo bluesowych strojeń i typowo bluesowych gitar (ach ten parlor od Framusa z płyty Południe). Gitarowe dźwięki znajdują swoje dopełnienie w pomysłowym wykorzystaniu klarnetu basowego, na którym gra zaprawiony i „zatwardziały” awangardzista co się zowie, czyli Piotr Mełech. Jakby nieoczywistych instrumentów było mało, to na płycie Północ wybrzmiewa również basetla, z której dźwięki wydobywa Piotr Domagalski, znany chociażby ze współpracy z Marcinem Maseckim.

Choć płyta Północ podąża podobną ścieżką, co Południe, to jednak same kompozycje są o wiele mroczniejsze i bardziej niejednoznaczne. Cóż, wakacyjny luz i spokój polskich wydm prawdopodobnie zastąpiło jesienne błoto i tzw. bebeluga (czymkolwiek miałaby ona być). Choć nadal tu i ówdzie pobrzmiewa tak charakterystycznie tuareskie frazowanie (chociażby w utworze Gwiazda), to jednak większość utworów niesie w sobie pewną nową bluesową jakość. Chodzi o elegancką powagę, która intryguje, hipnotyzuje i niejednokrotnie przyprawia o bliżej niesprecyzowany dreszcz. Ten zaskakujący jak na tego typu stylistykę rys bardzo wyraźnie słychać w chyba najlepszej kompozycji z płyty, czyli w balladzie Kochankowie. Sama melodia, choć oszczędnie, lapidarnie wręcz zagrana, niesie w sobie potężną dawkę melancholii, tak bliską tej, która obecna jest chociażby w klasycznych już kompozycjach Jerzego Petersburskiego.

Jest jeszcze jedna rzecz, która powoduje, że Polski Piach to zespół wyjątkowy, który mimo swojej skromnej popularności zasługuje jednak na wymienianie go jednym tchem wśród liderów polskiej sceny (około)jazzowej. Oni mają swój styl, składający się z bardzo wielu przeróżnych i zaskakujących inspiracji, których w najdrobniejszym nawet fragmencie nie imitują czy kopiują. I choć dobrej muzyki w Polsce naprawdę niemało (zwłaszcza jeżeli chodzi o poziom instrumentalny), to czegoś tak świeżego i skrajnie wyrazistego dawno nie słyszałem. Słuchajcie bluesa, w nim naprawdę tkwi o wiele więcej, niż niektórym mogłoby się wydawać…


środa, 22 czerwca 2022

Krzysztof Herdzin - Jazz z MACV (2021)

Krzysztof Herdzin

Krzysztof Herdzin - fortepian

Orkiestra instrumentów dawnych Musicae Antiquae Collegium Varsoviense

Wydawca: Warszawska Opera Kameralna

Jazz z MACV (2021)

Tekst: Maciej Nowotny

Tzw. Trzeci Nurt czyli flirt jazzu z muzyką klasyczną stanowi silny wyróżniający element polskiej odmiany muzyki jazzowej w stosunku do innych krajów. Patrząc z tej perspektywy Krzysztof Herdzin jest jednym z najważniejszych eksponentów tego - mówiąc brzydko - podgatunku. Zatem kiedy dotarła w moje ręce jego płyta "Jazz z MACV"  nagrana ze znakomitą orkiestrą Musicae Antiquae Collegium Varsovienese było to coś czego mogłem oczekiwać od tego artysty. Dopiero kiedy spojrzałem na repertuar to po prostu mnie... zatkało. Po pierwsze decyzję Herdzina, by się zmierzyć z tak legendarnym repertuarem jak XVII koncert fortepianowy Mozarta (G-dur KV 453) nie można inaczej określić jak... czystym szaleństwem. Nawet taki średnio osłuchany meloman jak ja, słuchał tego w ponad setce różnych wykonań, a niektóre z nich jak wykonania Murraya Perahii, Mitsuko Uchidy, Alfreda Brendela czy Maurizio Polliniego po prostu znam na pamięć, nawet nie muszę wkładać płyty do odtwarzacza.

Także druga część repertuaru na płycie czyli "Chopiniana con delizia" stanowiąca rodzaj swobodnych wariacji na tematy napisane przez tego słynnego kompozytora wydawała mi się bardzo ryzykowną biorąc pod uwagę przesycenie słuchaczy Chopinem na jazzowo, w ostatnich latach nadmiernie i bez szczególnej kreatywności eksploatowanym. Tak - pomyślałem sobie - Herdzin chce popełnić zawodowe "sepuku przez wakantankę", to będzie - mówiąc słowami Greka Zorby - "piękna katastrofa".

I tak się dokładnie zaczęło! Otwierające koncert Mozarta Allegro zupełnie nie przypadło mi do gustu, chociaż znając styl Herdzina powinno być mu najbliższe w klimacie. Wszakże w moim odczuciu było zagrane zbyt radośnie, pośpiesznie, optymistycznie. Tę część utworu porównałbym do słońca, ukazuje ona świat w jego promieniach, ale nie powinniśmy zapominać, że im większe słońce tym głębsze okazują się cienie. Tego cienia w tym wykonaniu mi zabrakło. Zbyt to było powierzchowne. Już chciałem płytę odłożyć na półkę, ale ciekaw byłem jak zawsze uśmiechnięty Krzysztof zagra następne Andante. I nagle szok! Jak pięknie oddał nostalgię, smutek, a jednocześnie wdzięk muzyki w tej części koncertu. Jednak najlepiej w moich uszach zabrzmiało Allegretto. Poziom światowy orkiestry jak i solisty - brawo! Lekko, tanecznie, muzyka przypominała wiosenny wietrzyk brykający nad ukwieconymi łąkami, co tym bardziej miłe było memu sercu, że usianymi też kwiatami jazzowych improwizacji. To i ówdzie, nienachalnie, w sam raz.

Tych ostatnich jeszcze więcej było w Chopinianach i brzmiały jeszcze lepiej. Tym razem Herdzin w ogóle nie trzymał się klasycznych ram, lecz bardziej improwizował na chopinowskie formy. Bardzo to było swobodne, indywidualne, a co ciekawe świetnie się w tym odnajdowała orkiestra, przecież przyzwyczajona do nieco odmiennego na co dzień traktowania muzycznej materii. Ale właśnie uzupełnianie się orkiestry i solisty największą może satysfakcję sprawiło mi w odsłuchu tego materiału: orkiestra była jak wzbierająca, głęboka, oceaniczna fala, olbrzymia, piękna, mieniąca się podwodnymi skarbami, a solista fikał na niej jak surfer czy delfin, radosny, umiejący wykorzystać potęgę żywiołu, cieszący się każdą chwilą, gdy pozostaje ona do jego dyspozycji. Podsumowując, ciekawy punkt w dyskografii Herdzina nawet jeśli płytę kupić zapewne niełatwo, a koncerty pewno już się odbyły i trwają tylko w pamięci wdzięcznych - jak piszący te słowa - słuchaczy.

poniedziałek, 20 czerwca 2022

Leszek Kułakowski - Witkacy, Narkotyki (2022)

Leszek Kułakowski

Konrad Żołnierek - kontrabas, gitara basowa
Sebastian Frankiewicz - perkusja
Marcin Wądołowski - giatara
Leszek Kułakowski - kompozycja, instrumenty klawiszowe
Jerzy Karnicki - narrator
Tomasz Dąbrowski - trąbka
Jorgos Skolias - wokal

Witkacy, Narkotyki (2022)


Wydawca: Soliton

Tekst: Dominik Konieczny

Z narkotykami sprawa jest prosta: zdepenalizować! Towar przesłany mi przez Naczelnego jest w pełni legit, ma np. logo Jazzpressu i Województa Pomorskiego. Powstał w ramach XXVII Komeda Jazz Festival’u w Słupsku. Leszek Kułakowski złożył bardzo mocny skład, z którym przyrządził (z braku lepszych słów) spektakl muzyczny do esejów Witkacego o narkotykach. Do takich projektów podchodzę z dużą rezerwą - często się zdarza, że są mocno przegadane, a muzyka jest tylko tłem i całość, co tu dużo mówić, nie kopie. Są wyjątki, jak na przykład rewelacyjny Kornet Olemana. Takim wyjątkiem są też Narkotyki.

Z narkotykami sprawa jest prosta: towar musi być uczciwy i kropka (i kreska, a potem możemy wchodzić w dowolne inne figury płaskie jak i wielowymiarowe). Wróćmy do kropki - ten towar zdecydowanie jest uczciwy. Po pierwsze, ma kto grać, wokalizować i mówić/recytować. Po drugie, cały materiał jest spójny: kompozycje z tekstami, kompozycje między sobą, zespół z kompozycjami. Bierzemy Narkotyki i jest trochę noir, ale głównie jest psychodelicznie - muzycznie lądujemy gdzieś na początku lat 70’, w czasach elektrycznej rewolucji w jazzie, ale efekt podbity jest demonicznymi wokalizami Jorgosa Skoliasa i rewelacyjnie mówionymi przez Jerzego Kanickiego tekstami.

Głową całej tej operacji jest Leszek Kułakowski, lider oraz autor wszystkich komopozycji. Jego narzędziem, co jest dość nietypowe, są klawisze elektryczne. Razem z Tomaszem Dąbrowskim na trąbce, są głównymi substancjami aktywnymi, główne wątki i dialogi idą pomiędzy nimi lub nimi i tekstem. Ale NAWET najlepsze substancje aktywnne nie zadziałają bez dobrej bazy - sekcja, składająca się z Marcina Wądołowskiego na gitarze, Konrada Żołnierka na basie i Sebastiana Frankiewicza na perkusji jest wyśmienita, ba! momentami zachwyca.

Na liście mamy sześć substancji, od powszechnych jak nikotyna czy alkohol, dostępnych na receptę (morfina), nieustająco nielegalnych (kokaina) i tych, które raczej wyszły z użycia (peyotl i eter). Muzyka próbuje oddać klimat emocjonalny głównych efektów działania tych środków, więc przy nikotynie mamy lekki chill, a przy alkoholu szybko przechodzimy do ostrej jazdy zakończonej urwaniem się filmu.

W tym zestawieniu, największym faworytem Witkacego był niewątpliwie Peyotl i z Peyotl’u zespół uplótł 17 minutową suitę, w której oprócz wskazówek czysto technicznych, Witkacy głosem Kanickiego zabiera nas na swojego grubo psychodelicznego tripa. Wraz z rozwojem sytuacji pulsuje tu wszystko, zmieniają się tempa i rytmy, rwą się i łamią, a sekcja, która mnie tak zachwyciła świetnie to wszystko oddaje i spina.

Przy kokainie i morfinie, mamy zdecydowanie więcej haju, ale też więcej przychodzącego po nim cierpienia. A z Eterem sięgamy absolutu - absolut okazuje się niestety oszustwem, ale tak sugestywnym, szczególnie w interpretacji Skoliosa, że w ten absolut byłbym skłonny uwierzyć.

Z narkotykami sprawa jest prosta - zdemitologizować!

Uważam, że teksty Witkacego o narkotykach zestarzały się dużo bardziej niż jego obrazy, malowane pod wpływem narkotyków. Dyskurs nt narkotyków i uzależnień, szczególnie w krajach “cywilizacji śmierci”, mocno nam się przesunął w kierunku demitologizacji, poznania zasad działania i skutków, uznania wszelkich uzależnień za choroby. Witkacy bardzo głośno mówi narkotykom “nie”, mówi że to wcielone zło i w ogóle otchłań, ale zaraz dodaje całą masę wyjątków, że to jego drastyczne “nie” jest jak reklamy piw bezalkoholowych w latach 90’ (no buja).

Z “Narkotykami”, albumem Leszka Kułakowskiego sprawa jest najprostsza: sięgać! U dilerów cyfrowych jak i analogowych, słuchać, cieszyć się (bardziej dźwiękami, tekstami trochę przez palce), oddać się emocjom! Muzyka jest dobrym pluszowy dragiem - uzależnia, a jakże, ale jak już się trzeba od czegoś uzależnić, to to będzie zdecydowanie moim wyborem.


wtorek, 14 czerwca 2022

Paulina Owczarek / Aleksander Wnuk - Komentarz eufemistyczny (2021)

Paulina Owczarek / Aleksander Wnuk

Paulina Owczarek – saksofon barytonowy
Aleksander Wnuk – obiekty perkusyjne, przetwarzanie

Komentarz eufemistyczny (2021)

Wydawca: Antenna Non Grata

Tekst: Mateusz Chorążewicz

Album „Komentarz eufemistyczny” w wykonaniu Pauliny Owczarek (saksofon barytonowy) oraz Aleksandra Wnuka (instrumenty perkusyjne) to jedno z najcięższych muzycznych doświadczeń, które mnie dotknęło w 2022 roku. Nie żartuję!

Odpalam płytę, słucham i myślę sobie, że coś tu jest nie tak, ciężko mi się tego słucha. Dodać przy tym należy, że nie stronię od muzyki improwizowanej, a taki właśnie jest ten album. Zatapiając się w tym gatunku muzycznym trzeba uważać na artystów-grafomanów, dla których jest to ciepły zakątek, w którym teoretycznie nie trzeba wiele umieć, by próbować przekonać słuchacza, że ma do czynienia z wielką sztuką podczas, gdy w rzeczywistości wartość artystyczna jest niska.

Tak jednak nie było w tym przypadku. Po chwili odsłuchu wiedziałem już, że muzycy wiedzą co robią i nie próbują oszukiwać słuchacza. Problem leżał gdzie indziej.

Po krótkim przeszukaniu internetu okazało się, że zarejestrowana na płycie muzyka to według samych artystów próba „zobrazowania toksycznych, miejskich przestrzeni, ich klaustrofobicznej duchoty”.

I tu mnie olśniło – dokładnie! To właśnie dlatego album od pierwszych dźwięków mnie odpychał! Nie dlatego, że muzyka jest zła. Nie dlatego, że artyści próbują mnie oszukać. Zadziałał na mnie ten okropny miejski klimat, którego tak bardzo nie znoszę (i z powodu którego przeprowadzam się na wieś), a który muzycy tak dobrze odzwierciedlili w swoich nagraniach.

Mamy tu do czynienia z bardzo dużą ilości sonorystyki (nawet jak na muzykę improwizowaną). Głównie za sprawą saksofonu barytonowego, którego klasyczne, znane nam brzmienie praktycznie tu nie występuje. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że mniej tu chodzi o trudne alternatywne techniki gry na tym instrumencie (choćby jak u Colina Stetsona), a bardziej o poszukiwanie łatwiejszych do wydobycia brzmień saksofonu (szumy, uderzenia językiem, cmoknięcia itp.).

Muzyka jest na tyle indywidualna, że nie ma co dużo o niej pisać pod kątem jakości samej w sobie. Na pewno nie jest to album dla każdego, ale artyści uczestniczący w tym projekcie dobrze się rozumieją pod kątem muzycznym, z pewnością wiedzą co chcieli osiągnąć i wygląda na to, że im się to udało. Brzmienia poszczególnych utworów są dość zróżnicowane – słyszymy tu fragmenty brzmiące ciemno z przeważającymi niskimi częstotliwościami, mamy również fragmenty jaskrawe.

Na co warto zwrócić uwagę, to fakt, że jest to nagranie live z Klubu Alchemia z dnia 15.07.2021. Jakościowo udało się je zrealizować niemal perfekcyjnie. Odpowiedzialny za to Rafał Drewniany ponownie zrobił świetną robotę. Nie jest to pierwsza recenzowana przeze mnie płyta, w której za nagranie, mix oraz mastering odpowiada DTS Studio.

Jeśli zastanawiasz się, czy warto po tę płytę sięgnąć, to musisz wiedzieć, że po jej odsłuchu musiałem przez godzinę siedzieć w kompletnej ciszy. Czułem się zmęczony jakbym wrócił do domu z centrum Warszawy. Czy będę wracał do tej płyty? Jeśli zatęsknię na mojej wiosce do miejskiego szumu, to możliwe, że tak.


sobota, 11 czerwca 2022

Wojciech Jachna Squad - Earth (2022)

Wojciech Jachna Squad

Wojciech Jachna - trąbka, skrzydłówka
Marek Malinowski - gitara elektryczna
Jacek Cichocki - fortepian, Vermona, Moog, Crumar
Paweł Urowski - kontrabas
Mateusz Krawczyk - perkusja, perkusjonalia

Earth (2022)

Wydawca: AUDIO CAVE 2022

Tekst: Piotr B.

Druga płyta flagowego w moim mniemaniu okrętu pośród potężnej armady projektów i dokonań Pana Jachny, zwanego w Polskim Radiu "Naszym Znakomitym Trębaczem". Album obrazujący niepokoje Artystów co do przyszłości naszej Matki Ziemi. Pora działać. Żeby nie marnować tuszu w klawiaturze i nieco oszczędzić nasze naturalne zasoby, w dalszej części pozwolę sobie nazywać Naszego Znakomitego Trębacza skrótowo: NZT.

A zatem analizujemy "Earth", którą dzieli dwa lata od poprzedniczki: "Elements". Od razu zaznaczam, ani mi się śni pisać, że "Earth" jest płytą lepszą czy też dojrzalszą od debiutu. Natomiast oświadczam - ta płyta jest INNA i w moim przekonaniu, choć niekoniecznie zgodnie z zamiarem NZT i Jego Kompanów - JAŚNIEJSZA. Rozwińmy to.

Postaci NZT nie ma potrzeby przybliżać, warto natomiast wspomnieć, że "liderowanie" NZT jest iście Davisowskie, Ja bym je raczej nazwał impresariatem. NZT daje pograć kolegom a przede wszystkim pokomponować. Krążą nawet plotki, że koledzy NZT aktywnie - o zgrozo! - partycypowali w trakcie miksowania materiału! Jaki mamy efekt? Różnorodną, wielobarwną, a zarazem niezwykle zbalansowaną i STYLOWĄ płytę pięciu lubiących się facetów. No to cóż? Herbata, ciacho, CD do kieszeni odtwarzacza i jedziemy.

"Antonietta" - małe arcydzieło Pana Malinowskiego, pięknie osadzone w klasycznej formie: temat - wariacje - temat, ale wzbogacone ciekawym zawieszeniem tempa, kiedy po zespołowym początku następuje zawieszenie akcji oraz impresyjne przebudzenie gitary. Następnie od 02min 30sek słuchamy, co Pan Malinowski chce nam opowiedzieć swoimi sześcioma strunami, najpierw tylko z rozkołysaną sekcją, później zdawkowo podkreślany przez Pana Cichockiego, na końcu w dialogu z NZT oraz zostawiając pole liderowi. Moje prywatne najpiękniejsze kilka minut polskiego grania tej wiosny! A wszystko bazujące na miłej dla ucha, finezyjnej, bardzo naturalnej progresji akordów. Aż korci, żeby się przyłączyć i "popikać" sobie na czymś ze Squadem. Jeśli ktoś z Szanownych Zaglądających ma ochotę, służę uprzejmie, spisane ze słuchu: Gmoll, Hmoll, Ddur, Fdur, Bdur, Adur... oczywiście, wszystkie akordy jakieś tam septymowe zmniejszone, zwiększone, powykręcane... no w końcu to jest dżez!

Po tak wspaniałym, rozmarzonym początku znienacka zostajemy poczęstowani smutna przypowieścią o ludzkiej głupocie i chciwości - "The Last White Rhino". Wyraźny rockowy puls, niepokojące dźwięki syntezatorów, pełna złości gitara i motoryczny, rozpychający się w miksie kontrabas autora tego utworu, Pana Urowskiego. Dwie ciekawostki. Modulowane (DCO/VCF?) brzmienie syntezatora powoduje, że irracjonalnie cofam się do nowofalowej końcówki lat 70tych by miło wspomnieć, co wyczyniał Dave Formula w Magazine. Zaś energiczne uderzenia Pana Urowskiego (z resztą nie tylko w tym utworze) powodują, iż zastanawiam się, czy kontrabasista nie miał rockowej "przeszłości". Albo czy za młodu nie chciał grać w Rage Against The Machine :)

Nadchodzi pora na improwizowaną opowieść zespołową. "The Forest" - na początku spokój i ład oraz trąbka NZT jak świergot ptactwa. Ale z wolna klimat zaczyna się zmieniać, pojawiają się dźwięki coraz bardziej niepokojące, pojawia się podskórny puls. To w lesie pojawiają się ludzie. Z siekierami. I to słychać. Dynamika narasta, perkusja i kontrabas tworzą już jednostajnie pracującą maszynę. Niczym w tartaku. Epilogiem tego dramatu jest łkanie gitary i krzyk trąbki - jak wrzask ptaków pozbawionych gniazd. Tak to słyszę. Bardzo sugestywne.

I ponownie zmiana nastroju. "Sigmunt Freud's Last Nightmare" zaczyna się faktycznie koszmarnie. Koszmarną, katarynkową barwą wyczarowaną przez Pana Cichockiego. Pamiętam podobny dźwięk bodajże w "Checkers" z poprzedniej płyty. Też mnie wtedy drażnił. W końcówce "Sigmunta" katarynkowy koszmar znów powraca. Na szczęście pomiędzy tymi momentami mamy kilka minut ciekawej, dynamicznej muzyki, znamiennej różnorodną rytmiką, zmianami dramaturgii, swobodnymi improwizacjami osadzonymi na groovie sekcji. Chwilami atmosfera utworu zaczyna mi się kojarzyć z "The Talking Drum" Crimsonów. Podsumowując - garnek miodu zaprawiony katarynkowym dziegciem.

Dla odpoczynku po Zygmuntowych Koszmarach NZT i koledzy serwują nam... wielkie rozczarowanie. Jestem rozczarowany faktem, że zwiewny, eteryczny, choć pięknie perkusyjnie unerwiony "Earth" jest tak krótki. Na początku było mi bardzo przykro, że NZT "zmarnował" szansę na pełnokrwisty drum'n'basowy improambient. Później dodatkowo dowiedziałem się, że na koncertach Squad gra "Earth" w długiej, jak mi doniesiono "pełnej" wersji! I teraz jestem na NZT po prostu zły! Jak wiadomo, flagowy okręt w Jachnowej armadzie nie często wypływa na koncertowe wody. U nas w Pomiechówku nie byli już ho, ho...w zasadzie nigdy u nas nie byli. Czyli "Earth" w pełnej krasie mogę sobie tylko wyobrazić...

I cóż dalej? Dalej mamy muzykę do czarno białego filmu ze szkoły polskiej. Intymnego dramatu psychologicznego opisującego atrofię uczuć, rozpad związku i pełnego niedopowiedzeń. Trąbka NZT, szerokoskalowe pasaże fortepianu i swingujace miotełki Pana Krawczyka zabierają nas w lata 60te. Na ekranie Ona wsiada do autobusu Jelcz "ogórek", a On w czarnych rogowych okularach paląc papierosa patrzy za nią, stopniowo zakrywany przez napisy końcowe... O tym, że piękny Jachnowy "All Around" powstał w trzeciej dekadzie XXIw. przypomina jednak orzeźwiająca Malinowska gitara.

Fantastycznym, zwieńczeniem albumu jest kojący "Steps To The West" Pana Cichockiego. Kolejny niespieszny, hipnotyzujący, zadymiono-knajpiany obrazek gdzieś hen, z Amerykańskiego Południa. Bagienno-bluesowa gitara, swobodna, nieco magiczna trąbka, fortepian jak krople porannego deszczu wiszące na pajęczynie. Wszystko nieco rozmazane, odrealnione. A na początku utworu świetna, wyrachowana pułapka zastawiona na słuchacza: Najpierw 4 takty rozbiegu, później 4 takty gitary monologujacej jak zaspany kowboj... i nagle wszystko zwalnia, a trąbka i gitara grają uwodzicielskie melodie.... ale nie przez kolejne 4, tylko przez 3 takty. Trąbka pięknie wybrzmiewa, a w tle wszystko wraca do pierwotnego rytmu. Ta delikatna operacja na chwilkę dezorientuje słuchacza, przyzwyczajonego do równych podziałów, Proste, wytrawne zagranie profesjonalistów - a jaki wspaniały efekt, jak w pijackim tańcu. Na końcu utwór rozrzedza się, rozpływa.. jak myśli ukojone burbonem...

Płyta ma piękne, selektywne brzmienie. Tak jak napisałem, moim zdaniem "jaśniejsze" niż poprzedniczka. Na tę "jaśniejszą" aurę wpływa też większy odsetek akordów durowych ( choćby "Steps To The West" ) oraz nieobecność utworów wybitnie szorstko-niepokojących, takich jak "Porcupine" na debiucie. Występują pewne podobieństwa w konstrukcji utworów np. "Antonietta" versus "Elements" i absolutnie mi to nie przeszkadza. Trochę elektroniki, ale z umiarem. Mnóstwo wysublimowanych, wysmakowanych motywów, zagrywek i melodii. Wspaniały, wciągający, naturalny puls "Antonietty" oraz utworów zamykających album. Krótko - piękna, stylowa, wytrawna, wyrafinowana muzyka. Drogi Słuchaczu - istnieje wielkie prawdopodobieństwo, że po wybrzmieniu ostatnich dźwięków "Steps To The West" zapragniesz od razu ponownie wcisnąć "PLAY ALL". Zaś sobie życzę, żebym jednak w końcu miał okazję usłyszeć "Earth" na żywo!


czwartek, 9 czerwca 2022

Reykjanes - Water Wanderings (2022)

Reykjanes

Hania Stoszek - fortepian
Jan Gałosz - gitara

Gościnnie: Jerzy Mączyński - saksofon

Water Wanderings (2022)

Wydawca: Piano and Cofee

Tekst: Maciej Nowotny

Reykyanes to półwysep gdzieś, hen, na dalekiej Islandii. Smagany wiatrami jest sceną, na której odbywa się wieczny pojedynek wody, wiatru, skał i ognia z pobliskich wulkanów. Łatwo sobie wyobrazić, na którejś z tych wysokich skał człowieka, stojącego samotnie wobec potęgi i ogromu walczących żywiołów. Ale w jakiś magiczny sposób te zmagania natury potrafią zamiast lęku i przerażenia budzić zachwyt, a nawet sprawiać, że naturalnie, sama z siebie, płynąć zaczyna muzyka, wartka jak strumień, jak woda zimna i dzięki temu przenikająca do głębi.

Taki jest ten album, wspomnienie przywiane przez chłodny wiatr z Północy, z dalekiej Islandii, minimalistyczny, medytacyjny, introwertyczny. Jeszcze jeden dowód na to jak silne są związki polskiej sceny, polskich muzyków, ze skandynawskim kręgiem cywilizacyjnym, a szczególnie z kwitnącą tam kulturą muzyczną. Świat dźwięków powołują do istnienia (wybaczcie patos, ale muzyka na tym krążku też go nie unika, jest on częścią konwencji) pianistka Hania Stoszek i gitarzysta Jan Gałos. W nagraniu poza wymienionym wyżej duetem uczestniczył także znany z jazzowej sceny saksofonista Jerzy Mączyński. Pianino jak i gitara brzmią niekonwencjonalnie, dużo tu dźwiękowych płaszczyzn i wibrujących sonorystycznych eksperymentów. Okazjonalnie dialogom tych instrumentów towarzyszą wokalizy. Tradycyjnie pojmowane rytm i melodia, chociaż obecne, nie pełnią kluczowej roli. Dominują nastroje, emocje, aluzje.

Uwagę przykuwa także wysmakowana oprawa wizualna projektu, za którą odpowiedzialna jest Ola Bylica. Kontrastuje ona z poziomem realizacji nagrania, który - uczciwie mówiąc - mógłby być wyższy. Szczególnie w tym rodzaju muzyki jakość dźwięku, jego przestrzenność ma ogromne znaczenie. Doceniając koncepcję, autentyczność tej muzyki, jej emocjonalność, nie mogłem cieszyć się wszystkimi walorami tej muzyki w jakości oferowanej w soundcloudzie. Naprawdę muzyka warta grzechu i inwestycji paru groszy na nagranie w dobrym studiu, profesjonalną realizację i wydanie w formacie CD.


poniedziałek, 6 czerwca 2022

Otwieramy nową rekrutację!!! - 3000 postów na Polish Jazz Blog


Nie do wiary! Ten tekst, który właśnie czytacie jest tekstem numer - uwaga! - 3000 na naszym blogu. Wszystko zaczęło się tuż przed Bożym Narodzeniem 2009 roku. Piszący te słowa - Maciej Nowotny - postanowił sobie zrobić prezent na Mikołaja i kupił w Empiku w Domach Centrum w Warszawie kilka jazzowych płyt. Były to krążki Tomasza Stańki, Mieczysława Kosza, Macieja Tubisa, Jerzego Małka i wspaniałe RGG. Płyty były tak dobre, że pomyślał sobie dlaczego by ich nie opisać. I tak to się wszystko zaczęło. Wkrótce dołączyli Adam Baruch i Tomek Łuczak, a następnie kolejne osoby, tak z kraju jak i zza granicy. Powstawały teksty tak po angielsku jak i po polsku. Szerokim strumieniem zaczeły płynąć do nas płyty od artystów, pięły sie w górę liczby odwiedzin na blogu (dzisiaj zbliżają się do 2,500,000!), a pewnego razu nawet odezwało się do nas BBC Radio i mialiśmy okazję uczestniczyć w prezentacji polskiej muzyki na scenie międzynarodowej.

Tak, mieliśmy mnóstwo szczęścia, bo założenie bloga zbiegło się z renesansem polskiego jazzu i szerzej muzyki improwizowanej. Przyszły generacje, których talent i praca pozwoliły dorównać osiągnięciem takich legend jak Stańko, Trzaskowski, Kurylewicz, Komeda i inni. Zresztą dawni mistrzowie wcale nie złożyli broni, cały czas pojawiała się nowa ciekawa muzyka, my staraliśmy i staramy by znalazła w tekstach odpowiednią dla siebie oprawę. Za to wszystko podziękowania należą się wszystkim autorom publikującym w ciągu tej ponad dekady na naszych łamach. 

I jak co roku otwieramy nową rekutację! Jeśli kochasz muzykę i chcesz się podzielić tym co o niej myślisz, dołączyć do naszego zespołu, to zapraszamy. Napisz do nas, podeślij próbki swoich tekstów, spróbuj, a my pomożemy. Kontakt na: polish.jazz.blog@gmail.com

Lista autorów publikujących na naszym blogu (bold orange - aktywni teraz):

B. Piotr
Baruch Adam
Blasejezak Dirk
Chorążewicz Mateusz
Gijssels Stef
Janicki Jędrzej
Jastrzębski Alek
Komorek Krzysztof
Konieczny Dominik
Krawiec Maciej
Łuczak Tomasz
Magierowski Mateusz
Nowak Andrzej
Nowicki Bartosz
Nowotny Maciej
Pudło Michał
Ratajczak Robert
Sołkiewicz Jacek  
Stępnik Szymon
Wojdat Piotr
Ziemba Paweł

sobota, 4 czerwca 2022

O.N.E. – Entoloma (2022)

O.N.E.

Monika Muc – saksofon
Paulina Atmańska – fortepian
Kamila Drabek – kontrabas
Patrycja Wybrańczyk – perkusja

Entoloma (2022)

Wydawca: Audiocave.pl

Tekst: Mateusz Chorążewicz

Dzwonkówka szarofioletowa – gatunek grzybów z rodziny dzwonkówkowatych. Po raz pierwszy takson ten zdiagnozowali w 1854 r. M.J. Berkeley i Ch.E. Broome nadając mu nazwę Agaricus bloxamii. Obecną, uznaną przez Index Fungorum nazwę nadał mu w 1887 r. P.A. Saccardo, przenosząc go do rodzaju Entoloma [Źródło].

Co to ma wspólnego z jazzem?

„Entoloma” to drugi album kwartetu O.N.E. (wcześniej zespół funkcjonował pod nazwą O.N.E. Quintet). Nazwa płyty nawiązuje oczywiście do grzybów z rodziny dzwonkówkowatych. Choć muzycznie nie widzę tego odzwierciedlenia, to jest to nawiązanie do pasji Patrycji Wybrańczyk (perkusja). Jak mówi sama autorka pomysłu na tytuł albumu, „słowo „entoloma” brzmi bardzo melodyjnie, tajemniczo i dźwięcznie, co zgrabnie wpasowuje się klimat nowej płyty. Warto uciec od dosłowności i wsłuchać się w melodię tego słowa.”

W stosunku do debiutanckiego albumu sprzed dwóch lat, nie usłyszymy tu Dominiki Rusinowskiej na skrzypcach. Pozostałe członkinie to Pola Atamańska (fortepian), Monia Muc (saksofon altowy), Kamila Drabek (kontrabas) oraz wcześniej już wspomniana Patrycja Wybrańczyk (perkusja).

Za kompozycje odpowiadają wszystkie cztery artystki. To co się rzuca w ucho, to fakt, że wyraźnie słychać różnice w podejściu do kwestii kompozycyjnych. Osobiście stałem się wielkim fanem utworów skomponowanych przez Polę Atamańską. Słychać w nich dużo Aarona Parksa. Jej utwory często opierają się na charakterystycznych ostinatach i obudowywaniu ich akordami. Charakteryzują się dużą lirycznością i pięknie wybrzmiewającymi harmoniami. Widzę tu jednak małe niebezpieczeństwo, ponieważ w utworach tych Pola Atamańska stosuje te same zabiegi (np. przyspieszenie w środku utworu). Nie jest to na szczęście coś, co odbiera przyjemność z odsłuchu albumu.

Nie usłyszymy tu wybitnych indywidualnych popisów. Artystki postawiły na współbrzmienie, dobre wspólne zrozumienie, a nie na wyścigi kto zagra lepsze solo. Z mojego punktu widzenia to bardzo dobrze, ponieważ świadczy o muzycznej dojrzałości.

Na uwagę zasługuje fakt, że jest to bardzo zróżnicowana płyta. Słychać, że za kompozycje odpowiadają różne osoby, ale jednocześnie całość jest mimo tego spójna. Znajdziemy tu momenty bardzo liryczne, fragmenty pełne dysonansów, części ad libitum czy niezwykle energetyczne. Właściwie nieustannie odbijamy się od klimatów zbliżonych do Aarona Parksa, by po chwili znaleźć się w brzmieniu nieco bliższym zespołowi The Bad Plus.

Choć pierwsza płyta została dobrze przyjęta, osobiście nie byłem nią zachwycony. Miała ona swój charakter i była w miarę solidna, ale czegoś jej brakowało. Po odsłuchu drugiego albumu mogę stwierdzić, że debiutowi brakowało doświadczenia, wspólnego ogrania na koncertach. W ciągu dwóch ostatnich lat zespół zrobił bardzo duży postęp w tym zakresie. „Entoloma” jest dużo lepiej ukształtowanym i dojrzałym dziełem. Choć premiera albumu miała miejsce niedawno, ja z zaciekawieniem czekam na kolejny.


środa, 1 czerwca 2022

Szymon Mika - Attempts (2021)

Szymon Mika

Szymon Mika - gitara

Attempts (2021)








Zdanie odrębne: Maciej Nowotny

Ostatnie kilka lat to eksplozja talentu Szymona Miki, jego dyskografia obejmuje już kilkanaście płyt, przy czym bardzo często są to projekty niebanalne, nietuzinkowe czy nawet odkrywcze. Niemal wszystkie opisaliśmy na naszym blogu i możecie się z nimi zapoznać kilkając na ten link. Ale chociaż przez te ostatnie kilka lat nauczyłem się cenić Szymona, spodziewać się się po nim świetnej gry, artystycznego wkładu na najwyższym poziomie, to dopiero ostatnia jego płyta sprawiła, że naprawdę zdobył nie tylko mój umysł, ale... i serce. "Attemps" to zaledwie szkice, nieraz zwodniczo proste, często dziecięco szczere, całkowicie bezpretensjonalne. Przypominają trochę impresjonistyczne obrazy, gdzie brak wyraźnej kreski, kształty są rozmyte, jakby niewyraźne, ale dzięki temu oddają jak rzeczywiście pracuje ludzkie oko/czytaj ucho. To Pizarro, Manet, Cezanne i inni pierwsi zaczęli malować krajobrazy z natury. Ten album jakby przyjmuje tę samą metodę. Obserwujemy muzykę w trakcie tworzenia. Utwory przypominają ćwiczebne wprawki, ale chociaż myśli, które za nimi stoją są ulotne, emocje są prawdziwe i bardzo, bardzo intensywne. Obcowanie z tą muzyką przypomina stan medytacji, nie sposób się od niej oderwać, odświeża, wprawia w trans, nie nudzi się, wręcz przeciwnie, nie chce mi się z nią rozstawać mimo, że płyta dawno dokręciła się do końca. Jedna z najbliższych mi płyt wydanych w tym roku.

Tekst recenzji: Szymon Stępnik

Szymon Mika jest obecnie jednym z najbardziej znanych polskich gitarzystów jazzowych. Już zaledwie w wieku 24 lat zdobył pierwszą nagrodę na Międzynarodowym Jazzowym Konkursie Gitarowym im. Jarka Śmietany (2015). W latach 2017-2018 z kolei brał udział w szwajcarskim projekcie Focusyear, gdzie występował u boku choćby Dave’a Hollanda oraz Avishaia Cohena. Na naszym rodzimym podwórku zasłynął raczej z kolaboracji z innymi artystami, aniżeli ze swoich solowych projektów. Ma na koncie uroczą, ocierającą się o geniusz, nagraną płytę wspólnie z Yumi Ito płytę “Ekual” oraz ciekawą, choć nie bez mankamentów “Unseen” z Maxem Muchą i Ziv Ravitzem. Wraz z krążkiem “Attempts” Szymon pojawia się wyjątkowo sam, bez innych artystów. Towarzyszy mu jedynie sama gitara. Z jakim skutkiem? Cóż…

Jan Ptaszyn Wróblewski zwykł mawiać, że zarówno koncerty, jak i nagrania jazzowe, gdzie występuje tylko jeden instrumentalista, należą do najcięższych. Nie chodzi bynajmniej o to, że przy jednym instrumencie łatwiej o pomyłkę, ale dlatego, że bardzo trudno utrzymać stałą uwagę słuchacza. Muzyk musi dwoić się i troić, aby przebić przez naturalnie pojawiającą się w pewnym momencie monotonię. Czasem robi to zachwycając wybitnymi zdolnościami technicznymi (jak choćby robi to Leszek Możdżer), a niekiedy wykorzystując ku temu niesamowitą wyobraźnię i kreatywność (tu należy wspomnieć Chicka Coreę ze swoją preparacją fortepianu) Niektórzy z kolei kładą nacisk na poczucie humoru z którego słynął legendarny Erroll Garner. Niestety, na albumie “Attempts” zabrakło któregokolwiek z powyższych aspektów, przez co jest on po prostu… nudny.

Uwielbiam grę Szymona Miki. To wrażliwy gitarzysta, grający w sposób intrygująco minimalistyczny, idealnie akcentujący i podbijający umiejętności artystów, z którymi występuje. Doskonale wie, że gra na gitarze nie polega na trzaskaniu szybkich solówek, gdzie w ciągu sekundy usłyszeć można kilkanaście różnych dźwięków. Delikatnie wędruje po skali, wracając czasem z powrotem do pierwotnej nuty będącej tematem utworu. Fajnie słucha się go w kontekście albumów, gdzie nie jest liderem. Kiedy jednak pojawia się sam ze swoją gitarą, magia gry pryska i zostaje utracona we wszechobecnie panującej nudzie. Rozumiem, że Szymon świadomie nie epatuje popisami technicznymi, co jednak w połączeniu z prostymi rytmami i mocno podobnymi do siebie harmonicznie partyturami, zlewa się niestety w nieprzyjemną masę.

Nie chcąc, by tak jednoznacznie negatywnie ocenić recenzowany krążek, wypada wspomnieć o instrumencie tutaj dominującym. Na moje ucho nie jest to gitara akustyczna, ale nie jest to też gitara klasyczna i szczerze… nie mam pojęcia na czym gra artysta. Niewątpliwie największym plusem płyty jest jej brzmienie, jakże unikalnie i niecodzienne. Dawno nikt nie sprawił, bym przez trzy kwadranse trwania muzyki myślał tylko o nim.

Bardzo fajne momentami są też niektóre utwory. Najbardziej wpada w ucho chyba “Playing the game”, który swoją chwytliwością przypomina niemal muzykę z jakiegoś hiszpańskiego filmu. Przyznam, że słuchałem go w samochodzie z kobietą u boku, patrząc w deszczu na odjeżdżające pociągi. Wspomniane nagranie podrywało nas i budziło z letargu, cudownie umilając czas. Słuchając go w domu, na nieco lepszym sprzęcie, usłyszałem, jak w tle sam gitarzysta nucił sobie i powtarzał melodię. Panie Szymonie, czy nie można było tak częściej? Ta jedna pozycja, pełna pasji, namiętności oraz pomysłu to jednak za mało, aby uznać ten longplay za dobry.

Boli też nieco prosta, jak na jazz, rytmika. Ścieżki momentami zdają się być zbyt proste, zbyt mało szalone i w ten sposób - usypiające. Owszem, jestem świadom, że to celowy zabieg Szymona Miki, który zresztą tak bardzo doceniam w jego innych dokonaniach, aczkolwiek tutaj po prostu się nie sprawdził. Niekiedy aż korci, aby dany utwór powędrował w jakiś inny rejon, zgłębił emocję, którą wydaje dana nuta i przerwał nieco te proste rytmy i melodie.

Reasumując, “Attempts” jest płytą raczej słabą. Jeżeli kochacie Szymona Mikę właśnie za minimalizm i prostotę, którą osobiście lubię określać ładnie “nieśmiałością w dźwiękach” - znajdziecie je tutaj w 100%. Niestety, to co sprawdza się w kontekście grania z zespołem lub innymi artystami, w solowym albumie nudzi i nie sprawdza się. Uważam, że gitarzysta ten w istocie jest wybitny i ma przed sobą jeszcze najlepsze lata, aczkolwiek krążek “Attempts” (jak sama nazwa wskazuje - “podejścia, próby”) to tylko nieudany eksperyment.