Pages

poniedziałek, 23 maja 2011

Obywatel "Płaszczak" w Eterze...

W roku 1884 Edwin Abbott wydał książkę „Flatlandia”, w której po raz pierwszy użył pojęcia „płaszczak”. Ów płaszczak to stwór znający jedynie dwa wymiary (szerokość, długość) i niepotrafiący sobie wyobrazić trzeciego (wysokość): na przykład dla płaszczaka powierzchnia kuli będzie nieskończoną płaszczyzną, po której poruszając się będzie czuł się wolny i niczym nieograniczony.

Śmieszne? Nie bardzo. Fizycy tworzą teorie, które postulują istnienie większej ilości wymiarów niż cztery, które znamy (plus czas) i twierdzą, że bez nich nie da się zrozumieć tego jak zbudowany jest wszechświat.. Jednak kiedy mój umysł dyletanta stara się zmierzyć z ideą pięcio, sześcio czy nawet jedenastowymiarowej przestrzeni, to mimo szczerych i wielkich wysiłków nie potrafi jej uchwycić.

Nie inaczej było podczas środowego koncertu Music In Movement Electronic Orchestra, w przepięknym wrocławskim klubie Eter, który odbył się 18 maja 2011 w ramach trwającego od 13 do 21 maja festiwalu Musica Electronica Nova. Jak to wyglądało? Dziewięciu muzyków (Ch. Fennesz, P. Durrant, T. Lehn, K. Matthews, G-J. Prins, P. Rahberg, K. Rowe, M. Schmickler, R. Toral), których nazwiska nic mi nie mówią, ale podobno to wszystko premier league, siedzieli dookoła sceny przy małych stoliczkach, na których mieli porozkładane różnego rodzaju urządzenia napędzane prądem elektrycznym. Dominowały laptopy i rozmaite przetworniki dźwięku, ale zauważyłem także szczoteczkę do zębów, wiatraczek, a nawet ucięty kawałek gryfu gitary ze strunami, na który patrzyłem niemal ze łzami w oczach jak na rozciągnięty na krzyżu symbol minionych czasów.

Koncert polegał na tym, że artyści katowali swoje dziwaczne elektroinstrumenty, przetwarzając następnie tak uzyskane fale dźwiękowe, by otrzymaną w ten sposób ścianą dźwięku atakować trąbki Eustachiusza przybyłych na te tortury słuchaczy. Wytrzymałem około pół godziny, aż w końcu pokonany, niczym ranne zwierzę, zmuszony byłem zaszyć się w najdalszym zakątku klubu, aby ocalić moje uszy od kompletnego zniszczenia. Mylilibyście się wszakże sądząc, że mam generalną niechęć do eksperymentów elektroakustycznych. Znam i cenię bardzo dokonania jazzmanów wykorzystuących elementy tej estetyki takich jak Rob Mazurek czy Evan Parker, nie wspominając o Autechre. Ale chociaż mam wiele grzechów na sumieniu, nie uważam jednak, że zasłużyłem na tak okrutną karę jak zbyt długie słuchanie tej kakofonii!

Po koncercie, rozmawialiśmy z Marcinem Kicińskim z Impropozycji o tym wydarzeniu i przyszło mi do głowy, że tą ciekawą dla mnie dyskusję bardziej zapamiętam niż muzykę, która była pretekstem dla naszego spotkania. „Jak nic jesteś płaszczakiem” – pomyślałem o sobie ze smutkiem – „drobnomieszczańsko postrzegasz wyjście na koncert jako miły relaks po dniu ciężkiej pracy, który sprzyja interesującym spotkaniom towarzyskim okraszonym kuflem dobrego piwa…”. Z drugiej strony, jakiś przekorny duch bronił się przed takim potępieniem: „Jeśli obcowanie z muzyką ma być podobne do milgramowskich eksperymentów z aplikowaniem publiczności rosnących w siłę szoków elektrycznych, to ja dziękuję za taki jazz i wolę zostać w domu!”. „Który pogląd jest mi bliższy?” – łamałem sobie głowę wracając do domu pełnym rozbuchanej wiosny i zakwitających dziewcząt Wrocławiem…








Autor: Maciej Nowotn

y

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz