Pages

poniedziałek, 16 stycznia 2023

Ziemia - Ziemia Dniem (2022)

Ziemia

Jakub Wosik - double bass/violin
Oskar Tomala - guitar/carnet
Mateusz Żydek - trumpet
Alan Kapołka - drums

Ziemia Dniem (2022)

Autor tekstu: Szymon Stępnik

Są takie sytuacje, iż spóźniając się na ten jeden autobus, zaklinamy rzeczywistość i nienawidzimy całego świata. Stojąc na zimnym, nieprzyjemnie pachnącym przystanku, myślimy, że dziś już nic dobrego nie może nas spotkać. Tymczasem dosiada się osoba, która pojawia się niemal znikąd. Z każdą kolejną chwilą intryguje, wzbudza zainteresowanie, aż w przypływie emocji w końcu mówimy: zakochałem się!

Podobnie miałem z płytą “Ziemia Dniem” zespołu Ziemia.

Zespół ten wziął się znikąd i jest niemal debiutantem na jazzowym rynku (nagrali wcześniej album “Catastropha”, jednakże był to bardziej home recording). Założyć można, iż liderami są Oskar Tomala i Jakub Wosik, którzy to razem odpowiadają za wszystkie kompozycje znajdujące się na nagraniu. O ile Oskar jest dla mnie zupełnym odkryciem, to Jakuba Wosika znamy już choćby z całkiem udanej płyty “New Animals” zespołu Trio_io, gdzie udowodnił już swoje niezwykłe wyczucie do awangardy muzycznej.

Można odnaleźć jedynie szczyptę informacji o grupie Ziemia. Ich strona na Bandcampie sugeruje, że zespół pochodzi z Katowic oraz rzuca niejako światło na to, jak rozumieją oni swoją nazwę: “Przez ziemię rozumieją się w szczególności te ciała suche w wodzie się rozchodzące, jak n.p. ta jest, na której siejemy. Ziemia, dawniej za żywioł poczytywana. "Ktokolwiek w niebo patrzy a po ziemi chodzi nie masz dziwu, że często łbem w kamień ugodzi”, “Dobra ziemia nasienia nie traci, ale z pożytkiem wraca”. Wydaje się, że niejako chcą dać słuchaczom wskazówki do obcowania z albumem - dopiero wsłuchanie się w niego spowoduje, że zacznie dawać owoce, a zatopienie w jego strukturze, że kompletnie zapomnimy o rzeczywistości. Ale czy rzeczywiście tak jest?

Krążek “Ziemia Dniem” chyba najłatwiej wpisać w nurt free jazzu. Dominuje typowy dla tego podgatunku pozorny chaos, którego sens wyłania się dopiero po poświęceniu mu sporej uwagi. To nie jest łatwa płyta. Tak jak sugerowało wspomniane wyżej przysłowie, dopiero po jakimś czasie skupienia wyłania się pełen obraz tego, co chcieli przekazać członkowie Ziemi. Kiedy już zaprzyjaźnimy się i wpuścimy ich twórczość do serca, otrzymamy płytę nieprzeciętną.

To co najmocniej wyróżnia ją wśród pozostałej awangardy jazzowej, jest jej paradoksalna przystępność. Wiele fragmentów jest zaskakująco melodycznych, gdzie przynajmniej jeden instrument gra proste, niewychodzące poza typową skalę fragmenty. O ile pozostali członkowie szaleją, oddając się w wir awangardy, ten jeden muzyk trzyma w ryzach całą strukturę piosenki. Swoją drogą, czy właśnie tak nie działa nasza planeta? Gdzie przede wszystkim widzimy jej zewnętrzne piękno, nie doceniając trochę tego, jakie to skomplikowane procesy dzieją się pod jej fasadą?

Najbardziej wyróżniają się dwa instrumenty. Pierwszym jest trąbka, która kiedy tylko może, przemyca sporą dawkę humoru. Wystarczy wspomnieć utwór “Smutne kroczki”, który zawiera w sobie motyw z nieudanego gagu. Takie smaczki zresztą słychać, mniej lub bardziej, w każdym z utworów. Przełamuje to poważną, monumentalną atmosferę całości. Perkusja również robi robotę - nie brzmi jak typowe jej użycie w jazzie. Alan Kapołka dużo używa tu werbla, często trzymając dość regularny rytm, co przypomina czasami bardziej ścieżkę utworu rockowego, niż jazzowego. Taka energiczność jednakże znakomicie współgra z całością.

Trochę mniej słyszalny jest kontrabas. Owszem, brzmi bardzo fajnie w momentach rozpoczynających i kończących utwory, ale trochę ginie w miksie, gdy grają inne instrumenty. Gitara Oskara Tomali zdaje się być z kolei niewykorzystanym potencjałem. Ma swoje momenty, szczególnie w utworze Faaf, gdzie gra nieziemskim, wpadającym w ucho riffem, ale innymi miejscami brzmi zbyt pospolicie i schematycznie.

Właśnie, schemat. Zastanawiałem się, co nie pasowało mi w tym albumie. Jak na free jazz, zbyt dużo jest przewidywalności i prostoty ścieżek, którymi wędrują poszczególne utwory. Po którymś przesłuchaniu z rzędu, dostrzec można, niestety, pewną archetypiczność wywodzącą się z teorii muzyki. Od free jazzu oczekuję jej przełamania, a nie podążania wydeptanymi wcześniej szlakami. Bądź co bądź, ta prostota stanowi też o wyjątkowości tego albumu. W związku z tym, że zawsze przynajmniej jeden instrument nie wychodzi poza schemat, longplayu słucha się przyjemnie już od pierwszych chwil. Przykład? Większość utworów kończy się klamrą, mając przydługi początek, który powraca na sam koniec. Po pewnym czasie, zaczyna to irytować, ale przyznaję, że przygotowując się do tej recenzji, przesłuchałem album co najmniej dziesięć razy.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz