Pages

piątek, 1 marca 2024

Adam Bałdych / Leszek Możdżer - "Passacaglia"

Adam Bałdych / Leszek Możdżer

Adam Bałdych - violin, renaisance violin
Leszek Możdżer - piano 442HZ & 432 HZ, upright piano

Passacaglia

wyd. Imaginary Music (2024)

Teskt: Szymon Stępnik

Leszek Możdżer i Adam Bałdych wybitnymi muzykami są. Choć ten sparafrazowany cytat z „Ferdydurke” w kontekście Juliusza Słowackiego traktowany jest jako metafora bezkrytycznego podejścia do uznanych artystów, niewielu jednak zastanawiało się, co czuje osoba stawiana na piedestale sztuki. Od uznanego muzyka oczekuje się dużo, a presja fanów jest dodatkowym balastem z którym musi zmierzyć. Dodajmy do tego bogaty dorobek artystyczny wiążący się z setką skomponowanych i zagranych utworów, co nie pomaga w próbie stworzenia czegoś nowego. Sięgając po album „Passacaglia” nagrany przez przedmiotowy duet, towarzyszyło tylko jedno pytanie – czy panowie „dowieźli”?

Zanim jednak odpowiemy, warto zastanowić się, czym jest tytułowa „Passacaglia”. Oryginalnie nazwa ta pochodzi od hiszpańskich pieśni z towarzyszeniem gitary, które były wykonywane na ulicy. Od 1640 roku terminem tym określano taniec w metrum trójdzielnym, a w wieku XVII nazywano tak również krótkie utwory oparte na równomiernym rytmie i fakturze akordowej. Od pierwszej połowy wieku XVII, w operze weneckiej pojawiły się ponadto partie oparte na motywie ostinatowym (czyli powtarzającym się), które wykazywały związek z późniejszą, najbardziej znaną, naturą wariacyjną passacaglii.

Posiadając już ową wiedzę, łatwo jest zauważyć wyżej wymienione cechy podczas słuchania longplaya. Niemal każdy utwór cechuje się wstępem, rozwinięciem i zakończeniem. Często mamy też wrażenie powtarzających się motywów – coś a‘la jazz modalny w stylu Kind of Blue, ale nieco bardziej złożony i skomplikowany. Mimo wszystko, to nie nawiązanie do passacaglii stanowi tutaj główne danie.

Leszek Możdżer zastosował bardzo ciekawe rozwiązanie pokazując, że – co wydawać może się paradoksalne – w temacie brzmienia fortepianu nie powiedziano jeszcze ostatniego słowa. Do tej pory instrumenty te strojone były przez muzyków albo w częstotliwości 440 Hz albo (z rzadka) 432 Hz. Polski mistrz fortepianu jazzowego poszedł jednak o krok dalej i wykonał coś, czego do tej pory nie słyszałem w muzyce. Postanowił bowiem jednocześnie użyć dwóch fortepianów w dwóch opisanych strojeniach! Wydawać by się mogło, iż takie połączenie stworzy kakofonię i chaos, ale stało się wręcz przeciwnie. Połączenia są intrygujące i przyciągają uwagę słuchacza. Fałsz, którego można byłoby się spodziewać, jest niemal niesłyszalny. Niewątpliwie stwarza to ogromne problemy podczas organizacji koncertów (w tym konieczności zapewnienia dwóch fortepianów), ale cóż – sztuka wymaga przecież odpowiednich przygotowań.

Jeżeli chodzi o samą technikę gry, oczywiście jest najwyższym możliwym poziomie. Leszek w charakterystyczny sposób tworzy barwne pejzaże, uderzając w klawisze gęsto i precyzyjnie. Adam również brzmi wyśmienicie. Wspomnieć należy, iż korzystał nie tylko ze skrzypiec „współczesnych”, ale także tzw. „renesansowych”, które różnią się między innymi tym, że są strojone o septymę niżej, a brzmienie ich ociera się wiolonczelę. Co prawda nie są aż tak słyszalne, jak podwójny fortepian, lecz dodają płycie dodatkowego piękna. Adam nie popisuje się, gra powoli i dokładnie, a jego dźwięki zdają się być przemyślane.

Album ma właściwie tylko jedną wadę. Eksperymenty z łączeniem strojów 432 Hz i 440 Hz ograniczono niemal do minimum, przez co pojawiają się tylko gdzieniegdzie. Panowie nie zdecydowali się pójść za ciosem, by stworzyć kompozycje jeszcze bardziej odważne. Podobnie Adam również nie próbował eksperymentować z różnymi strojeniami w swoich instrumentach. Szkoda, bo mogłoby powstać dzieło naprawdę przełomowe. Z drugiej strony, dzięki zachowaniu pewnego szacunku dla harmonii, płyta jest naprawdę piękna i przystępna – nawet dla ludzi, którzy nie słuchają jazzu na co dzień. „Passacagalia” to naprawdę bardzo dobry album i najciekawsza propozycja zarówno Leszka Możdżera, jak i Adama Bałdycha od lat - szczególnie w przypadku tego pierwszego, który po nieco słabszym „Just Ignore It”, wraca w pełni glorii i chwały. Udowadnia, że jest nietuzinkowym pianistą, który wciąż nie wpadł w pułapkę własnej osoby oraz ma do zaproponowania ciekawe pomysły odnośnie instrumentu, o którym - zdawać by się mogło – powiedziano już wszystko. Adam Bałdych również nie pozostaje dłużny. Gra pięknie, zmysłowo, dając tym samym odpowiednią przestrzeń dla swojego partnera. Mając na uwadze powyższe, wniosek może być tylko jeden: ci dwaj, których nazwiska widnieją na krążku, pokazują, że nie bez powodu uważani są wirtuozów swoich instrumentów i cieszą się ogromnym szacunkiem na polskiej scenie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz