Pages

piątek, 17 maja 2024

Tercet Kamili Drabek - „Tak bym chciała kochać już"

Tercet Kamili Drabek


Marcin Konieczkowicz (saksofon),
Kamila Drabek (kontrabas),
Kacper Kaźmierski (perkusja).

„Tak bym chciała kochać już” (2024)

Wydawca: Audio Cave 

Tekst: Agnieszka Gawrych

Zdarzają się, ale bardzo rzadko, płyty do których warto nakręcić film - nie teledysk, nie krótką formę. Jedną z takich płyt jest „Tak Bym Chciała Kochać Już” Tercetu Kamili Drabek. Muzyka filmowa, przeplata z motywami ludowymi, a to interesujące połączenie uzupełnia - tuż przed finałem - niestandardowe wykonanie standardu Sonniego Rollinsa.

Płytę nagrano w październiku 2023 roku w warszawskim studio Pasterka. Zespół zdecydował się na nagranie analogowe, a konsekwencje tej decyzji, można słyszeć w ciepłym brzmieniu każdego z dziewięciu utworów.

Album otwiera „Słona róża”, kompozycja Jerzego „Dudusia” Matuszkiewicza, napisana do filmu Majewskiego o tym samym tytule. „Słoną różę” zaczyna słodkim brzmieniem Konieczkowicz, niemal natychmiast dołączają do niego Drabek i Kaźmierski. Kamila Drabek, autorka aranżacji, uzupełniła kolejne frazy niebanalnymi przejściami, słychać kontrabasowe glissando, delikatne czynele i zdecydowane brzmienie budującego napięcie werbla. Gdy werbel milknie znów powraca saksofon, i niemal każdą swoją frazę kończy subtelnym wibrato. Cała trójka - Marcin Konieczkowicz, Kamila Drabek i Kacper Kaźmierski - buduje dla nas filmowy świat. Wsłuchajmy się w niego - naprawdę warto.

Pod numerem drugim - choć to dla mnie numer jeden! - znajdziemy oryginalną kompozycję Drabek, „Last Minute”. Utwór powraca w repryzie na końcu płyty. Taka formuła daje nam złudzenie wersji live. Możemy wyobrazić sobie, że tercet przygotował performance tylko dla nas. Właśnie kończą, choć my wcale nie chcemy, żeby kończyli, i powracają repryzą. Ale zanim dotrzemy do finału przyjrzyjmy się „Last Minute”. Saksofon altowy, instrument w stroju es, zaczyna w H-dur od cis. Konieczkowicz puszcza wszystkie klapy i dołącza do Drabek i Kazimierskiego. A tych dwoje nie można sprowadzić wyłącznie do określenia „sekcja rytmiczna”. „Last minute” to pod jednym względem prawdziwie jazzowy utwór - mimo rockowych inklinacji - eksponuje każdego muzyka z tercetu. A co przeżywamy my, słuchacze? Żyjemy nieco intensywniej. Zapętlone „Last Minute” kształtowało moje ostatnie tygodnie, chwile między spotkaniami i długie trasy. A przy takiej muzyce, z taką dynamiką, wszystko może się zdarzyć, każda nieprawdopodobna, filmowa, historia.

I docieramy do „Bye”, najsłabszego utworu na tej naprawdę dobrej płycie. Można bronić go melancholią brzmienia, doskonale wprowadzanym piano, ale brakuje tu silnego motywu, brakuje puenty, czegoś co mogłoby pozostać z słuchaczem. W naszym filmie to moment dla plenerów i nudnych przejść. Czas, w którym nie dzieje się nic istotnego.

Na szczęście tercet powraca do nas „Hulanką” w świetnym stylu. Wszystko ożywa, mamy staccato, tremola, chromatyczne wejścia i zejścia, swoop notes, idealnie wymierzone pauzy. A co dzieje się z nami w trakcie hulanki? Chyba nie muszę podpowiadać.

Po „Hulance” wpadamy - z pełnym impetem - w „Opolankę”. A w niej, od głównego tematu z motywami ludowymi i brzmieniami bliskimi naturze, przechodzimy do głębokiego - jazzowego i dojrzałego - rozwinięcia, by w finale powrócić do tematu. Opolanka nas odpręża, zbliża do natury, pozwala wsłuchać się nie tylko trio, ale też w siebie. Słychać w niej ślady „Muzyki naiwnej” (2019), pierwszego albumu nagranego przez tercet. Warto docenić konsekwentny rozwój zespołu. Świadomy wybór muzycznej formy, umiejętne balansowanie między gatunkami muzycznymi z pogranicza jazzu, rocka i folku.

W „Etr”, szósty utwór tej płyty, wprowadza nas Kaźmierski. Tu muzycy pozwalają sobie na najswobodniejsze improwizacje. Konieczkowicz i Drabek momentami grają unisono. Z czasem słuchać fuzje między różnymi gatunkami. A mnie najbardziej intrygują wybory Kaźmierskiego, który łączy jazzowe czynele z rockową perkusją i werblowymi tremolami. Z takim rytmem nasz czas się odkształca, wpadamy na jego boczne ścieżki. W ciągu siedmiu minut, w trakcie których rozbrzmiewa „Etr” zyskujemy czas zamiast go tracić.

I nie wiadomo kiedy zbliżyliśmy się do tytułowego utworu płyty, „Tak Bym Chciała Kochać Już”. Wykonują go, podobnie jak „Słoną różę”, wiernie wobec oryginału, modyfikując jedynie dynamikę i sposób artykulacji. A Matuszkiewicz w interpretacji tercetu przyciąga do nas wszystko w stylu doucement - z przewagą ciepłych uczuć i pogody ducha.

Są wierni Dudusiowi, ale wobec Rollinsa się buntują. Jego standard „Pent-Up House” wykonują bardzo odważnie. Utwór z 1956 roku w ich interpretacji brzmi współcześnie, rockowo, buntowniczo. Choć nie mają przewagi liczebnej nad kwintetem Clifforda Browna & Maxa Roacha, bronią się bardzo dzielnie. Nie brakuje nam trąbki i klawiszy, a zmiana głębokiego brzmienia saksofonu tenorowego na alt nadaje utworowi nowy wymiar. Zatrzymajmy się na chwilę przy tytule. „Pent-up” (tłumić, powściągać) połączył Rollins z „penthouse”. Wyobraźcie sobie Państwo, że w naszej filmowej opowieści trio zabiera nas do penthouse’u. A my, choć byliśmy początkowo onieśmieleni przestrzenią luksusowego apartamentu, rozluźniamy się i przestajemy tłumić emocje. Właśnie to zrobi z nami przedostatni utwór na płycie „Tak Bym Chciała…”. Nim wrócę do „Last Minute” dodam jeszcze kilka słów o oryginalnej wersji „Pent-up House”. Warto pamiętać o tym, że powstała w trakcie ostatniej pełnej sesji nagraniowej, w której wzięli udział Richie Powell i Clifford Brown - trzy miesiące później zginęli w wypadku samochodowym.

Powróćmy do „Last Minute (Reprise Version)”. Ostatni utwór płyty jest dowodem świetnego wyczucia formy przez Kamilę Drabek. „Last Minute” wycisza słuchacza, daje uczucie kompletności - mimo, że płyta składa się z utworów skomponowanych przez troje bardzo różnych artystów.

Za realizację nagrań odpowiadał Piotr Zabrodzki. I Last but not least - na okładkę naniesiono obrazy Poli Dwurnik wykonane gwaszem na papierze. Na pierwszej stronie okładki umieszczono tajemniczą, kobiecą postać, okrytą połyskującą, nieprzeniknioną woalką i pióram. Obok listy utworów - spisanej odręcznie przez artystkę - widnieje kruk, a wewnątrz okładek znajdziemy jego czarne pióro. Być może to ona „tak by chciała kochać już…”.

Jak zaznaczyłam na początku - nie jest to muzyka filmowa. Nie mogłaby być rodzajem akompaniamentu do kinowej historii. To muzyka, która ma w sobie siłę tworzenia narracji, opowieści, niezwykłych zdarzeń. Warto poświęcić jej więcej niż niezbędne do wysłuchania całości 40 minut.



środa, 15 maja 2024

S.E.A. Trio - "Inflow"

S.E.A. Trio

Dominik Bukowski – wibrafon/vibraphone
Piotr Lemańczyk – kontrabas/double bass
Krzysztof Gradziuk – perkusja/drums

„Inflow” (2024)

Wydawnictwo: Music Corner Records

Tekst: Renata Rybak

S.E.A. Trio to spotkanie trzech muzycznych osobowości i, jak mówi Dominik Bukowski w wywiadzie dla radiowej Dwójki, formacja bardzo demokratyczna. Jej pomysłodawcą jest Krzysztof Gradziuk, natomiast utwory na płytę zostały skomponowane przez pozostałych członków bandu, Dominika Bukowskiego oraz Piotra Lemańczyka.

Sama nazwa formacji to pochodna pierwszych spotkań muzycznych tych trzech artystów, ich prób, rozmów i pracy z materiałem muzycznym. Ostateczne jej sformalizowanie to dzieło Krzysztofa Gradziuka. Można ją interpretować bezpośrednio, jako morze ze swoją zmiennością, nieokiełznaną naturą, czasem ciszą i spokojem, czasem dynamizmem i nieprzewidywalnością.

Jednak prawdziwy sens tej nazwy to skrót od S jak sonorism, E jak expression, A jak asceticism. I tak naprawdę właśnie ten przekaz słyszymy na tej płycie.

Ascetyzm to było zresztą słowo, które nasunęło mi się jako pierwsze w trakcie słuchania tego albumu, nawet zanim zagłębiłam się w znaczenie nazwy S.E.A. Trio. Nie chodzi tu jednak o muzykę ascetyczną, skąpą w dźwięki. Chodzi o to, że muzycy bardzo świadomie są obecni na tej płycie, precyzyjnie kontrolują ile dźwięku ma się pojawić w utworze i świadomie go dozują. To jest muzyka bardzo przemyślana, kontemplacyjna. Każdy instrument ma konkretną rolę do odegrania i tę rolę świadomie wypełnia.

Formacja jest też w pewnym sensie ascetyczna w zakresie składu, bo jest to trio, jednak mimo to w ramach tej formacji każdy instrument w pełni wykorzystuje swój potencjał i pełni różne role, w zależności od aktualnej potrzeby.

Pomimo ascezy, która jest założeniem tej formacji i muzyki, nie brak tu miejsca na kreację artystyczną, energię i ekspresję, zgodnie ze środkową literą z nazwy. Utwory, które słyszymy na płycie, mają zmienny charakter. Czasem zaczynają się w powolnym tempie, by po chwili się ono zmieniło, a rytmika się zagęściła. Ekspresja utworów realizowana jest też przez harmonię. Słyszymy dużo muzyki atonalnej, jest też duzo operowania półtonami oraz septym, które naturalnie wprowadzają klimat niepokoju i napięcia, by po chwili usłyszeć rozwiązanie na tonalne i harmoniczne akordy.

Zmienny charakter, czyli tonalność i atonalność oraz zmienny rytm, realizują założenia tej płyty jako sea czyli morza. Tak jak morze czasem jest uspokojenie i wyciszenie, a czasem nieokiełznana energia, niepokój i wręcz groza.

I wreszcie S jak sonorism. Fakt, że również ten koncept został wcielony w życie przez S.E.A. Trio, nie powinien być zaskoczeniem. Krzysztof Gradziuk to przecież mistrz poszukiwań nowych brzmień i wielki orędownik tej filozofii. Polega ona na postrzeganiu przestrzeni muzycznej w nowatorski sposób z optyką skupioną na brzmieniu. Może się to przejawiać w kreowaniu nowych, nieoczywistych brzmień, w nowatorskim zestawieniu i wykorzystaniu instrumentów.

A w jaki sposób sonoryzm ma zastosowanie na tej płycie?

Zacznijmy od wibrafonu, który czasem ma rolę wiodącą, jaką w tradycyjnych triach jazzowych pełni fortepian. Prezentuje on linię melodyczną i nakreśla myśl przewodnią kompozycji. Czasem jednak razem z kontrabasem dialogują między sobą po to, by stanowić tło dla perkusji, która w danym momencie jest instrumentem pierwszoplanowym. Podobnie kontrabas, czasem stanowi razem z perkusją sekcję, ramy dla melodycznego wibrafonu, ale często ma też improwizowane solówki lub wespół z wibrafonem tworzy tło dla perkusji. Wreszcie sama perkusja. Ci, którzy znają drogę artystyczną Krzysztofa Gradziuka, nie będą zaskoczeni faktem, że i na tej płycie Krzysztof na nowo definiuje rolę perkusji, co zresztą jest w pełni spójne z duchem sonoryzmu. Perkusja nie tylko nadaje rytm, puls utworu i nie tylko jest tłem dla innych instrumentów, ale zdecydowanie pełni rolę równoprawnego instrumentu, który może oprócz melodyki i harmonii tak samo decyduje o energii i klimacie danego utworu.

Równowaga między instrumentami jest też według mnie cechą charakterystyczną tej płyty. Instrumenty grają razem, ale jakby osobno. Nie oznacza to, że nie są zgrane, nie słuchają się, moim zdaniem wręcz przeciwnie. Oznacza to raczej, że artyści z jednej strony są odrębni i świadomi swojego stylu, ale jednocześnie udowadniają, że ta płyta to ich spotkanie, wspólne zaprezentowanie swojego spojrzenia na muzykę, kreację artystyczną i uniwersalne wartości. Stąd też częste współbrzmienie i dialogowanie między artystami, jednak bez przewagi któregokolwiek z nich. Owszem, jest sporo fragmentów improwizowanych, gdzie siłą rzeczy jeden z instrumentów wybija się na pierwszy plan, jednak ich obecność jest także bardzo demokratyczna i wyważona. Każdy ma momenty solowe, z częstymi atonalnymi i arytmicznymi przebiegami muzycznymi, a w tym czasie pozostałe instrumenty jednoczą się, aby tworzyć ramy muzyczne do tej improwizacji.

Jednym z przejawów sonoryzmu, oprócz nietypowego wykorzystania poszczególnych instumentów, jest też nowatorskie podejście do brzmienia, a w szczególności do stroju wibrafonu i wrażenie obniżenia dźwięku o ćwierć tonu. Efekt ten udało się uzyskać poprzez zastosowanie specjalnej techniki gry na wibrafonie, polegającej na użyciu dodatkowej, specjalnej pałki i takim operowaniem uderzenia nią, żeby nie wytłumić trwającego już brzmienia, a jedynie je załamać, obniżyć.

A skąd wziął się tytuł płyty i czy także ma znaczenie symboliczne? Inflow oznacza przecież, w zależności od kontekstu, przypływ, dopływ, napływ. Czyli z jednej strony kolejny związek z tytułem formacji S.E.A. Trio, ale jednocześnie w znaczeniu przenośnym przypływ nowych pomysłów muzycznych, przepływ dobrej energii między muzykami i ich świetna komunikacja. Wszystko to wysłyszałam na tym albumie.

Myślę, że te piękne zjawiska i wartości będą najlepszą rekomendacją, aby posłuchać tej płyty i osobiście przekonać się jak wszystkie te koncepcje zostały przez artystów wcielone w życie, do czego moich czytelników gorąco zachęcam.


poniedziałek, 13 maja 2024

ROKI - "Mion"

Rafał Roki

Rafał ROKI Rokicki - compositions / guitar
Michał Wojnarski - trumpet / flugelhorn / udu
Maciej Baraniak - double bass
Beniamin Przeradowski - drums

"Mion" (2023)

Tekst: Maciej Nowotny

Jest to debiutancka płyta gitarzysty Rafała "Roki" Rokickiego nagrana w kwartecie z towarzyszeniem równie młodych, debiutujących muzyków tj. Michała Wojnarskiego grającego na trąbce, Macieja Baraniaka na kontrabasie i Beniamina Przeradowskiego na perkusji. Zatytułowana jest "Mion", co jest nawiązaniem do fizyki kwantowej, tak modnej ostatnio wśród artystów, którym dostarcza inspiracji do nadawania mądrze brzmiących tytułów utworów i albumów. Ale najważniejsza jest muzyka, a ta budzi w piszącym te słowa ambiwalentne uczucia, choć przyznaję, że momentami potrafi przykuć uwagę.

Gatunkowo mamy tu do czynienia charakterystycznym dla nowoczesnej muzyki eklektyzmem, a język używany przez artystów odwołuje się tak do jazzu, jak do muzyki elektronicznej czy progresywnego rocka. Niestety nie cała muzyka na tej płycie przykuła w równym stopniu moją uwagę. Nawet  pamiętając, że jest to debiut i trudno oczekiwać, żeby był on dziełem skończonym i dojrzałym, to są na tej płycie chwile przeciętnego grania, kiedy szczególnie jeśli chodzi o współpracę między muzykami stwierdzamy, że dzieje się niewiele interesującego. Słychać to szczególnie w momentach, gdy muzyka jest medytacyjna, muzycy chcą grać ciszą, co nie od dzisiaj wiadomo że jest najtrudniejsze, wtedy niestety te braki są aż nadto słyszalne.

Ale z drugiej strony, gdy tylko tempo muzyki wzrasta jak np. w energetycznym "Tension" czy świetnym "Satori" to skrzydła rosną wszystkim grającym muzykom i dociera do nas, że mają oni spore umiejętności i autentyczny talent. Kiedy tylko złapią odpowiednia falę, zaczynąją się dziać rzeczy ciekawe, pojawiają się zaskakujące współbrzmienia czy próby sonorystycznych innowacji. To znacznie zaostrza apetyt słuchacza, który nagle musi przyznać, że niemal skreślił płytę i muzyków, którzy jednak mogą mieć - szczególnie w przyszłości - coś ciekawego do powiedzenia.

Na pewno w tym momencie najbardziej dojrzałym muzykiem w tym gronie jest sam lider. Jest on jedynym instrumentalistą, który potrafi sam udźwignąć całą kompozycję i przykuć uwagę słuchacza swą grą. Gra pewnie, ma wizję brzmienia  grupy i talent do pisania wpadających w ucho, nie nazbyt banalnych, melodii. Poza tym brzmienie jego gitary jest przyjemne, technicznie bez zarzutu, i czuć ten godny pochwały wysiłek by zabrzmieć po swojemu, dać wyraz muzyce która rozbrzmiewa w głowie, powiedzieć coś od siebie. To wszystko rokuje dobrze na przyszłość, podobnie jak u reszty muzyków grających w tym zespole, chociaż z drugej strony na ten moment mniej więcej połowa muzyki na tej płycie nie spełnia - zgadzam się - że być może nazbyt wyśrubowanych oczekiwań piszącego te słowa. A zatem niech słuchacze sięgną po tę muzykę sami i wyrobią sobie własny sąd. Młodzi artyści włożyli w ten projekt swoje serce i myślę, że będzie to dla nich najlepsza nagroda.


środa, 8 maja 2024

Janusz Skowron - "Polish Jazz Jazz Archives vol. 35"


Janusz Skowron

Wykonawcy: Tomasz Stańko – Janusz Skowron, Kwartet Tomasza Stańko, Kwartet Zbigniewa Namysłowskiego, Kwintet Piotra Wojtasika, Kwartet Kazimierza Jonkisza, String Connection, Kwintet Zbigniewa Lewandowskiego, Carte Blanche.

Tytuł płyty: "Polish Jazz Jazz Archives vol. 35"

Wydawca: Agencja Muzyczna Polskiego Radia (2022)

Tekst: Maciej Nowotny

To wydawnictwo to perełka w skądinąd wyśmienitej jako całość serii "Polish Jazz Radio Archives" (vol. 35). Perełka w tym sensie, że mamy okazję poznać lepiej muzyka, który był obecny na ponad 72 jazzowych płytach wydanych w Polsce (dużo w czasach, gdy nie nagrywało się aż tyle i tak łatwo jak dzisiaj). Przy czym nie były to byle jakie płyty byle jakich zespołów, o czym świadczy wybór muzyki na tym krążku zagranej przez tak świetne, niekiedy wręcz legendarne składy jak Kwartet Kazimierza Jonkisza, String Connection, Freelectronic Tomasza Stańki, Kwartet Zbigniewa Namysłowskiego czy Walk Away.

Wybór muzyki wydanej na tym albumie obejmuje lata 1981-1998, a zatem jest ona utrzymana w ramach dość długiej, ale jednak jednej epoki w polskim jazzie. Może dzięki temu, ale także osobowości Skowrona, który spełniał się głównie jako sideman, a jego muzyczny język, raz ukształtowany, raczej nie ewoluował dalej, mamy tu do słuchania materiał dość spójny muzycznie, mimo grających tak różnorodnych zestawów muzyków. Dzięki temu dało się uniknąć wrażenia chaosu i nie przystających do siebie muzycznych nurtów, co bywa tak częstym grzechem wszystkich składanek.

Duża w tym zapewne zasługa znanego polskiego krytyka jazzowego Tomasza Tłuczkiewicza, który dokonał wyboru muzyki na ten krążek, pracowicie przeszukując archiwa Polskiego Radia, wybrał utwory nie tylko świetnie brzmiące, które nawzajem dobrze się uzupełniają, ale prezentujące przegląd tego co w tamtej epoce polskiego jazzu było wyjątkowo ważne i udane. Osiągnięcie to niemałe i wymagające docenienia zwłaszcza, że większość nagrań, które wybrał nie była nigdy dotąd publikowana! Jeśli dodać świetne linear notes pióra Tłuczkiewicza, zawierające przy każdym utworze krótką historię danego utworu, informacje na temat zespołu i roli jaką grał w nim Janusz Skowron, a to wszystko w formie krótkich wypowiedzi uczestniczących w nagraniach muzyków, to ręce same składają się do oklasków. Wspaniała robota!

Podsumowując, płyta stanowi unikalną wizytówkę muzyka drugiego planu w złotej epoce polskiego jazzu, bez którego jednak nie sposób wyobrazić sobie niektórych z najważniejszych nagrań w historii muzyki tego gatunku w Polsce. Dodatkowo jest to przyczynek do roli jaką pełnił Zakład dla Niewidomych w Laskach, dzięki którego bezcennej misji i włączeniu muzyki do programów edukacyjnych dla niewidomych dzieci, wiele talentów mogło rozwinąć muzyczne skrzydła i wzbogacić nie tylko polski jazz (pamiętajmy w tym kontekście o Mieczysławie Koszu). 


poniedziałek, 6 maja 2024

Kołdra - "Korpo Diem"

Kołdra

Agnieszka Frączyk (wokal/skrzypce),
Piotr Gil (kontrabas/gitara basowa),
Michał Małkowicz (perkusja),
Jakub Chrobak (gitara elektryczna)
Michał Olejnik (instrumenty klawiszowe

"Korpo Diem"

Tekst: Maciej Nowotny

Założony z inicjatywywy Agnieszki Frączyk zespół Kołdra gra rodzaj gulaszu muzycznego, w którym jest wszystko: pop, R&B, reagee, fun, folk, samba, jazz, a nawet trochę szantów. Oprócz liderki, która gra na skrzypcach (nie są to najlepsze momenty na tym albumie) i śpiewa (to idzie znacznie lepiej) w zespole grają Piotr Gil na kontrabasie i gitarze basowej, Michał Małkowicz na perkusji, Jakub Chrobak na gitarze elektrycznej i Michał Olejnik na instrumentach klawiszowych. Ten skład zaskakująco dobrze wypada w partiach czysto instrumentalnych, wykazując się dużą erudycją w zakresie muzyki popularnej. Aranże są pomysłowe i wiele z nich ma potencjał na bycie przebojem. Także wokal Frączyk nie jest bynajmniej rozczarowaniem, może nie jest operowy, nie ta skala, ale wokalistka jest bardzo muzykalna, a ponadto kipi energią i potencjalnie jest to charyzmatyczne połączenie.

Niestety mimo tego potencjału odsłuch muzyki na płycie nie był dla mnie satysfakcjonujący. Problem polega na doborze tematu. W teorii pomysł był ciekawy, bo muzycy, którzy nagrali album na co dzień pracują w korporacjach (podobnie jak autor tego tekstu), a dokładniej w koporacjach IT i właśnie codzienne życie pracowników IT w korporacji wzięli za temat swoich tekstów. To, co nie zagrało - przynajmniej w moim subiektywnym odczuciu - to decyzja, by w tekstach używać korporacyjnej i co gorsza informatycznej nowomowy. Nie żartuję. Serio. Ktokolwiek pracował w korporacji i zetknął się z działem IT ten wie jakiego poziomu komunikatywności można się było spodziewać. I dokładnie taką mieszaniną kiepskiego polskiego, ułomnego angielskiego i żargonu IT posługuje się autorka tekstów i woklistka by opowiadać swoje skądinąd ciekawe historie o rekrutacjach, coachingu czy perypetiach nowego project menedżera. Poniżej przykład takiego tekstu:

Jak dobrze testować to tylko na prodzie Od wieków najlepiej, od zawsze to w modzie Nie żadne sandboxy, vm-ki, Czy klony Testuję tylko na prodzie Jak robić deploye to tylko w piąteczek Bez mrugnięcia okiem, pęknięcia żyłeczek Najlepiej astralne releasy kwartalne Już szukam last-minute wycieczek Jak puszczać update’y to tylko bez whera Od zawsze w porząsiu, ten cud nie wymiera Nie żadne transakcje, testowe atrakcje Updaty tylko bez whera Gdy delete za duży i łakniesz kariery Świadomość meduzy, a twe są serwery Nieczuła twa dusza - F5 naduszaj Congratsy, już response jest 404 Ref. Bo na produkcji prawdziwe jest życie Podnosi kortyzol, przyspiesza serca bicie Kawy nie trzeba, ordery, zaszczyty Gdy rzeźbisz na prodzie toś niesamowity jest!

Przykro mi, ale mimo dobrej gry muzyków, interesującego wokalu szansonistki i pomysłowych aranży nie jestem w stanie słuchać tego tekstu, a tym bardziej zrozumieć z czym zmaga się podmiot liryczny. Teksty pozostają dla nas często niezrozumiałe, a nawet gorzej, irytują, drażnią. Nawet kiedy staramy się w nie wczytać i zrozumieć świat, który opisują, wywołuje on nie zaciekawienie, a po prostu śmiech, a następnie przerażenie. Chociaż nie, bo czasami pojawia się też zwykłe współczucie dla tych utalentowanych młodych  ludzi, którzy muszą spędzać czas w miejscu tak nierzeczywistym, tak pełnym nic nie znaczących rytuałów, tak odhumanizowanym. Bez wątpienia artyści nagrywający tę płytę czuli odstręczającą sztuczność tego świata i w  tych momentach jak np. w nostalgicznej balladzie "Na supporcie" ta płyta jest najlepsza i odkupuje swoje grzechy. Piszę te słowa z żalem, bo młodzi muzycy mają duży potencjał i chciałbym jeszcze ich posłuchać w przyszłości w czymś naprawdę godnym ich talentu. Bowiem nie wierzę, że pracując w dziale IT traci się duszę. Trzymam za to kciuki.



piątek, 3 maja 2024

Monika Borzym - “Kołysanki Dla Dorosłych”

Monika Borzym

Krzysztof Dys - fortepian
Michał Bryndal - perkusja
Max Mucha - kontrabas

“Kołysanki Dla Dorosłych”

Wydawca: Borzym Music Polska 2024

Tekst: Paweł Ziemba


Monika Borzym to artystka wymykająca się wielu stereotypom. Z jednej strony, wokalistka o korzeniach jazzowo – soulowych; jej głosem zachwycają się zarówno krytycy jak i słuchacze. Szczera w tym co robi, nie pozostawiająca żadnych zudzeń co do posiadanych umiejętności i możliwości wokalnych. Jej głos przepełniony jest emocjami , głęboką soulową barwą i ogromną muzykalnością. Z drugiej strony - praktykująca seksuolożka, prowadząca w Radiu Nowy Świat autorską audycję „Muzyczny Gabinet Terapeutyczny". Zaskakujące zestawienie i dość nietypowa osobowość. Czy można łączyć te dwa obszary aktywności zawodowych?

Niejednokrotnie słyszałem pojęcie: “muzyka łagodzi obyczaje”; oddziaływuje na nasze emocje i psychikę. Jak się okazuje - wiara w jej płynącą z serca magiczną siłę jest jednym z elementów motywujących artystkę do tworzenia.

Od ponad 13 lat Monika Borzym nagrywa płyty, które zaskakują, a jednocześnie sprawiają, że trudno sprowadzić jej muzyczne realizacje do jednej tylko stylistyki. Od debiutanckiej pyty "Girl Talk" nagranej i zrealizwanej przy współudziale muzyków jazzowych pochodzących z USA, przez piosenki Joni Mitchell czy też utwory Radiohead zagrane na trzy waltornie, klarnet basowy i trio improwizujące, aż po najnowszy konceptualny album zatytułowany “Kołysanki dla `dorosłych”, składający się z dobrze znanych nam piosenek mających dziś określenie standardów jazzowych – Borzym stale zaskakuje!

Najnowszy krążek, w założeniach artystki, jest albumem o szczególnym przeznaczeniu - ma być muzyką na randki we dwoje, bądź wsparciem towarzystwa siebie samego. To muzyka, która ma pomóc słuchaczom w sensualnych momentach ich życia; która poprzez nasycone namiętnością aranżacje i subtelne wykonanie ma stymulować; która ma pomagać w stworzeniu nastroju i przestrzeni na bliskość.

Po pierwszych kilkunastu minutach słuchania piosenek z albumu pomyślałem, że to dość odważne i nietypowe założenie - większość artystów tworzy swoje dzieło z założeniem wyróżnienia się poprzez oryginalność w brzmieniu bądż też nowe, często własne kompozycje. Ten album zaskakuje w zupełnie inny sposób.

Przede wszystkim kto dziś nagrywa standardy? A jeśli już - to po co? Wielu uważa, że to passe. Niestety dzisiejszy świat kręci się szybko, wszyscy chcą pokonywać kolejne bariery bez względu na cenę, jaką często przychodzi za to zapłacić. “Kołysanki dla Dorosłych” to krok w inną stronę. Przede wszystkim to w karierze Moniki Borzym pierwszy album koncepcyjny, którego fundament stanowi zestaw wyselekcjonowanych i znanych piosenek określanych dziś jako standardy (nie tylko) jazzowe. (KISS – Prince’s). Dodatkowo to płyta minimalistyczna, spokojna z muzyką snującą się czasami niezauważalnie.

Na krążku znajdziemy kompozycje takie jak “Blame It on My Youth” – utwór z 1934 roku skomponowany przez Oscara Levanta do słów Edwarda Heymana, “It Amazes Me” z roku 1958, “Old Devil Moon” z 1947 oraz “Kiss” Prince’a z 1986 roku.

Wokalistce towarzyszy doskonale dobrane trio, złożone ze znakomitych muzyków: Krzysztof Dys (fortepian), Michał Bryndal (perkusja), Max Mucha (kontrabas), którzy potrafili w organiczny sposób dopasować się do założeń i oczekiwań artystki. Muzyka na płycie została zredukowana do niewielu dźwięków i wolnego tempa; brzmi bardzo zmysłowo i tworzy wyjątkowy klimat. Można tych nagrań słuchać bez obawy, że za moment zostaniemy zaskoczeni nawałnicą dźwieków, zupełną zmianą nastroju lub niespodziewanym zwrotem akcji, wytrącającym nas ze stanu relaksu i skupienia.

Kołysanki to ciekawy koncept “muzy do towarzystwa” , zrealizowany najlepiej jak można sobie wyobrazić.

Muzyka na krążku łączy intymny klimat, delikatność i pewną czułość. Przypomina nagrania Ann Burton z Luis Van Dijk Trio. Całość przepełniona jest duchowością, a zaproponowany przez artystów sposób interpretacji i rytmiki utworów sprowadza warstwę muzyczną na jeden wspólny grunt - elegancką estetykę, śpiewność oraz dbałość o każdy poszczególny dźwięk. Dużo tu POWIETRZA.

Nie byłoby możliwe osiągnięcie tego znakomitego efektu bez przekonania i wiary w umiejętności wszystkich uczestników projektu. Piosenki śpiewane są z niemal niewidocznym akompaniamentem na fortepianie Krzysztofa Dysa, który ma szczególnie delikatny dotyk - jakby zawieszał w powietrzu na dłużej poszczególne nuty. Sposób gry idealny dla eterycznej interpretacji melodii przez artystkę. Borzym jest szczera w tym co prezentuje. Śpiewa delikatnie, zmysłowo, jakby szeptała niemalże do ucha.

Fakt, że wszystkie wybrane przez wokalistkę utwory to powszechnie znane standardy sprawia, że w niemal niezauważalny sposób snują się tworząc elegancki, intymny nastrój. Bez wątpienia Monika Borzym ma duszę do takiego grania.

Jak więc traktować najnowszy album “Kołysanki dla Dorosłych”? Czy jest to płyta jazzowa? Sama artystka mówi, że nie chodziło o nagranie kolejnego albumu zamknietego w pewnej konwencji jak i grupie odbiorców. To płyta na randki, dla wszystkich. Bardzo minimalistyczna, z rodzaju mniej znaczy więcej. Zmysłowa, intymna, oszczędna w formie. Ciepła barwa głosu, melodyjność utworów, delikatność gry tworzą niezwykłą konstelację muzycznych perełek. To muzyka pozbawiona elementów destrukcji, nachalności, chaosu i napięcia. W zamian za to Borzym proponuje duchową zmysłowość, koi I pobudza wyobrażnię.

Nie ma znaczenia czy odbiorca lubi jazz czy też nie. Artystce jest też zupełnie obojetne, czy nazwiemy krążek albumem jazzowym. Nie o to w tym projekcie chodzi. Wokalistka eksponuje doznania odbiorcy, a nie swoje artystyczne ambicje.

Czy jesteśmy sami, czy w miłym towarzystwie - album staje się współtowrzyszem chwili. Borzym świadomie traktuje muzykę jako element terapii, medium, które przede wszystkim ma nam pomóc. Artystka zakłada, że muzyka po pierwsze ma nie przeszkadzać, ma być miła dla ucha. Poprzez swój minimalizm ma prowokować do zadumy, zwolnienia tempa, delikatności, odnajdywania przyjemności w celebracji chwili - wartości, które w dzisiejszych czasach jakby zanikały.

“Kołysanki dla Dorosych” to również manifest artystki dla sensualności, intymności, szacunku dla uczuć.

Płyta jest bardzo dobrze zrealizowana, pięknie zagrana z jazzowym feelingiem i świetnie zmiksowana przez samego Krisa Allena ( miksował wszystkie pierwsze trzy amerykańskie płyty artystki). To muzyczna uczta dla audiofilów.

Przyjemności !!!



środa, 1 maja 2024

Zespół Perkusyjny J. Bartza - "Ostryga Pustyni"

Zespół Perkusyjny Jerzego Bartza 

Włodzimierz Nahorny - sax, fl
Janusz Sidorenko - g
Jacek Bednarek - g
Jerzy Bartz - dr, perc
Sergiusz Perkowski - dr, perc
Józef Gawrych - dr, perc, marimba
Jerzy Woźniak - dr, perc, marimba

Tytuł albumu: Ostryga pustyni

Wydawca: GAD Records (2023)

Autor tekstu: Maciej Nowotny

Michał Wilczyński, szefujący wytwórni GAD Records, niezmordowanie przeczesuje archiwa i znajduje nagrania, które w wielu przypadkach każą przemyśleć historię polskiego jazzu na nowo. W przypadku tego pochodzacego z roku 1969 nagrania jednak... tak nie jest. Z jednej bowiem strony mamy tutaj - co jest intrygujące - kawałek rzadko granego jazzu ala exotica zagrany przez nieczęsto spotykany skład, w którym spotkało się aż czterech perkusistów czyli obok lidera Sergiusz Perkowski, Józef Gawrych i Jerzy Woźniak. Z drugiej strony nasz ewentualny zachwyt tą estetyką trwać będzie tylko do momentu, gdy przypomnimy sobie nagrania Lesa Baxtera i skonstatujemy, że polskie wersje są niemal wierną kopią oryginałów pióra tego klasyka muzyki "easy listening".

Czy zatem płyta ta jest zupełnym rozczarowaniem? Ale oczywiście nie! Po pierwsze udowadania ona jak uważnie polscy muzycy słuchali tego co się na świecie dzieje i jak eksperymentowali próbując jakoś wpleść różne wymyślone głównie za ocenanem estetyki w polską wrażliwość muzyczną. Dzięki takim próbom, tu podjętym przez Bartza i jego zespół, mozolnie i powoli przeszczepiane były na grunt polski nowe idee, szczególnie w obszarze rytmiki, oczywiście insprowane tradycją afrykańską i mające po kilku dekadach zupełnie odmienić język współczesnej polskiej muzyki improwizowanej (chociaż autor jest zdania, że ten proces ciagla trwa i mógłby postępować szybciej).

Po drugie, muzycy naprawdę świetnie się bawili grając te muzykę, której i dzisiaj słucha się przyjemnie, a horyzont kołysze się nam jakbyśmy płynęli transatlantykiem (gdzie zresztą ta muzyka też była grana) i wciagnęli już parę daiquiri. A wisienką na tym niekiedy aż za słodkim ciastku jest obecność na płycie Włodzimierza Nahornego, grającego o dziwo na flecie i saksofonie, zreszta świetnie. Nahornego, który ponadto dołożył tutaj jedną kompozycję o znamiennym tytule "Namiastka", która jest tak dobra i tak się wyróżnia spośród pozostałych na płycie, że przez chwilę można nawet ulec złudzeniu że ta muzyka to coś więcej niż dobre na wakacyjną kolację pitu pitu. Złudzenia ulegają rozwianiu szybko, ale pobłażliwy uśmiech nie znika nam z twarzy, bo muzycy włożyli w tę muzykę naprawdę sporo serca, to słychać, to cieszy i niech nam to wystarczy.

poniedziałek, 29 kwietnia 2024

Przemek Dyakowski & Take It Easy - "The Best of Przemek Dyakowski & Take it Easy / Port Gdynia od 100 lat nadaje rytm"

Przemek Dyakowski & Take It Easy

Joanna Knitter - vocal
Przemek Dyakowski - tenor saxophone
Wojciech Staroniewicz - tenor saxophone
Dominik Bukowski - vibraphone
Artur Jurek - Hammond Organ, piano
Jan Rejnowicz - piano
Janusz "Macek" Mackiewicz - double bass
Maksymilian Kreft, Tomasz Sowiński, Roman Ślefarski - drums

"The Best of Przemek Dyakowski & Take it Easy / Port Gdynia od 100 lat nadaje rytm"

Wydawca: Allegro Records (2024)

Tekst: Maciej Nowotny

"Warto czasem powiedzieć sobie wyluzuj!' - do tego jednego zdania możnaby sprowadzić recenzję tego albumu. Nagrany przez weterena trójmiejskiej sceny saksofonistę Przemka Dyakowskiego z towarzyszeniem tych samych co zawsze - wyśmienitych! - muzyków jest nienagannie zagranym hołdem dla klasycznego jazzu, a zwłaszcza jazzowej piosenki. Stąd kluczowa rola wokalistki Joanny Knitter, która z sukcesem wywiązuje się z zadania, a w której wykonaniu słyszymy garść zaśpiewanych standardów np. Duke'a Ellingtona, ale przede wszystkim polskich mistrzów, a szczególnie Jerzego Dudusia Matuszkiewicza. Poważne recenzowanie tej płyty byłyby zbrodnią, bo muzycy grają tak samo od 50 lat, nie zmieniając ani o jotę stylistyki, ale jest to przy tym tak czule, ciepło, pogodnie zagrane i zrealizowane, że po prostu nie można się na artystów gniewać, a muzyki wyłączyć. Myślę, że idealnie sprawdziłaby się ona na jakimś transatlantyku (zresztą podobny repertuar na pewno nie raz wybrzmiewał na "Batorym") i chociaż dzisiaj wszystkie te statki leżą dawno na dnie lub są pocięte na żyletki, to muzyka trwa i oby trwała jak najdłużej. Bo jest częścią historii kultury Trójmiasta, niekiedy bardzo piękną, uzmysławiającą nam, że czasami - niestety - to co najlepsze nas czeka już dawno się wydarzyło. Zresztą posłuchajcie takich piosenek z tej płyty jak na przykład wspaniałego "Szeptem" ze słowami Zbigniewa Ardjanskiego i muzyką Jerzego Abratowskiego, bardzo pięknie, bez zbędnej emfazy zaśpiewaną przez Knitter, by ze smutkiem stwierdzić, że takich piosenek się już dzisiaj (niemal) nie pisze i tak nie śpiewa. 


piątek, 26 kwietnia 2024

Grzegorz Tarwid Trio – "Flowers"

Grzegorz Tarwid Trio 

Grzegorz Tarwid – fortepian
Max Mucha – kontrabas
Albert Karch - perkusja

Tytuł płyty: "Flowers"

Wydawca: Clean Feed Records (2024)

Tekst recenzji: Mateusz Chorążewicz

Choć Grzegorz Tarwid jest już dość rozpoznawalnym muzykiem na polskiej scenie jazzowej, to dopiero teraz doczekał się debiutu wydanego pod swoim szyldem w formacie większym niż solo. Album „Flowers” ukazał się nakładem portugalskiej wytwórni Clean Feed.

Ciekawostką jest fakt, że nagrań dokonano na magnetofonie szpulowym. W jednym z wywiadów lider zespołu mówi, że to dzięki temu płyta brzmi tak niesamowicie. Szczerze mówiąc, ja się tej niesamowitości tutaj nie dosłyszałem. Płyta brzmi bardzo dobrze, nie da się jej właściwie nic zarzucić pod tym kątem, to prawda. Nie bardzo jednak wiem, na czym miałaby polegać ta niesamowitość. Może po prostu tego nie słyszę.

Album otwiera utwór „Baiao B”. Idealnie pasuje on do tego, do czego Grzegorz Tarwid zdążył nas już przyzwyczaić – dużo zabawy rytmem, zmiany nastrojów i modyfikacji ogólnego charakteru muzyki. Słyszalny jest w nim specyficzny dla Tarwida sznyt i sposób prowadzenia frazy. Utwór, choć zróżnicowany i może lekko dziwny konstrukcyjnie, brzmi na swój sposób spójnie.

Osobiście jestem fanem podejścia do kompozycji w utworach takich jak „Oberek”, czy „Barok i Barcelona”. Na sam wierzch wyciągnięto w nich jeden charakterystyczny, kojarzący się z daną stylistką element (w przypadku „Oberka” jest to rytm, a w utworze „Barok i Barcelona” fundamentem jest harmonia). Natomiast to co się dzieje wokół jest, wydawać by się mogło, kompletnie niespójne z motywem zaciągniętym z pierwowzoru. W „Oberku” mamy więc z jednej strony rytmikę charakterystyczną dla naszego tradycyjnego tańca, a z drugiej całkowicie odmienną, momentami wręcz mroczną, melodykę i harmonię, która do charakteru oberka nijak nie pasuje. Z kolei fundamentem „Baroku i Barcelony” jest harmonia kojarząca się właśnie z barokiem, a cała reszta została przetworzona przez muzyków w sposób, który z tym nurtem europejskiej kultury nie ma za wiele wspólnego.

Całe to z pozoru niespójne podejście zostało spięte w całość w tak elegancki i gustowny sposób, że nie ma możliwości, aby przejść obok tych utworów w sposób obojętny. Intrygują i zachęcają do dalszego słuchania praktycznie przez cały czas. Mimo tych teoretycznie niepasujących puzzli, kompozycje zostały ułożone w taki sposób, że nie da się tu mówić o braku koherencji.

Choć Grzegorz Tarwid Trio dopiero debiutuje albumem „Flowers”, słychać tu wysoki poziom dojrzałości muzycznej. O genialnym zgraniu muzyków nie ma co wspominać, bo jest to oczywiste – grają ze sobą nie od wczoraj. Kunszt wykonawczy również nie podlega dyskusji. Brzmienie całości, podejście kompozycyjne, wykonanie, ogólny pomysł – wszystko na swoim miejscu. Generalnie jest to album kompletny.


środa, 24 kwietnia 2024

Szymon Wójcik - "All the Wonders of Six Little Spoons"

Szymon Wójcik

Szymon Wójcik - electric guitar, compositions
Thea Soti - voice
Ferdinand Schwarz - trumpet
Jonas Engel - alto sax, clarinet
Victor Fox - bass clarinet
Emilia Gołos - piano
Zoe Argyriou - vibraphone, timpani, bass drum
Magdalena Lorenz - violin
Jonas Gerigk - double bass
Anthony Greminger - drums

Tytuł albumu: All the Wonders of Six Little Spoons

Wydawca: Gotta Let It Out, Denmark (2023)

Autor recenzji: Viačeslavas Gliožeris


Polish guitarist Szymon Wójcik played with Swede Mats Gustafsson as part of Mats Hidros 9 large-scale project, combining two 9-piece bands (Polish and Norwegian) and six renown international soloists including American bass-sax player Colin Stetson, Norwegian female guitarist Hedwig Mollestad and Austrian turntables wizard Dieb13. Still, for Polish listener Szymon is probably better known by his avant-punk band RASP Lovers.

On “All the Wonders of Six Little Spoons” Szymon (now based in Cologne, Germany) offers an ambitious work as composer. Besides of multinational band which contains reeds section, pianist, vibes player, violinist, acoustic bassist, drummer and voice artist, Szymon plays an electric guitars as well. New album's music is different from RASP Lovers and Szymon collaboration with Mats Gustafsson both. Based on Gertrude Stein poems, album's music sounds closer to Musique concrète and academic avantgarde from the second half of 20th century than to once popular free jazz and poetry mix of Amiri Baraka.

“All the Wonders...” opens with almost static aerial “Blackening” with distant anemic voice of Serbian-Hungarian, Germany-based artist Thea Soti. “Go Red Laugh White” is more energetic, more angular, but still same cold and dark song, with free jazz reeds and piano intersections. “Suppose A Collapse” offers a Dadaist surreal atmosphere with lot of sax free soloing which surprisingly develops towards quite lyrical vocalize. “Sokrates Im Supermarkt” (two parts) opens as clock-work retro-mechanic composition, which ends up as slow and dark viscous tune. The closer, ”Daffodilis”, is based on Polish artist Monika Orpik (who is responsible for album's cover art as well) poem. It contains multilayered vocalize, heavier drums and is more energetic.

It's interesting, that the album, sounding as if it is heavily based on electronics, contains no synth or electronics at all. All ambient sounds are produced by ”live” instruments what gives to the music much more “human” feel. Been inclement by its atmosphere, this album doesn't sound as non-human, machine work. It recalls me a lot some great Keith and Julie Tippets experimental works, just transferred to the Weimar Republic's and Berlin (electronic) school land.

Not really a release for entertainment, it offers some interesting ideas and aesthetics to open ears listener's head. I really like it.


poniedziałek, 22 kwietnia 2024

Bartłomiej Oleś / Mira Opalińska - "Cat's Songs"

Bartłomiej Oleś / Mira Opalińska


Bartłomiej Oleś - kompozycje, produkcja
Mira Opalińska – fortepian

"Cat's Songs"

Wydawnictwo: Audiocave (2024)

Tekst: Maciej Nowotny

Żyjemy w cywilizacji współzawodnictwa - z grecka "agonu" - gdzie wciąż pragniemy więcej, chcemy prześcignąć innych i siebie samych, zachwycać swoją inteligencją, urodą czy niepowtarzalnością. Tę postawę mamy wrodzoną, niemal jej nie zauważamy, została nam przekazana w spadku przez starożytnych Greków, a potem Rzymian z ich "citius altius fortius" (łac. szyciej, wyżej i mocniej). I choć postawa ta przynosi wspaniałe owoce w postaci dzieł sztuki, technicznych wynalazków czy naukowych odkryć, to jednocześnie ma ona swoją cenę, której mądrzy ludzie byli świadomi. Przykładów takiej krytycznej refleksji nad zachodnią mentalnością jest wiele, ale przytoczę jedną  autorstwa pisarza Gustawa Flauberta, którego jedno z ostatnich opowiadań jakie napisał życiu i zarazem jedno z najpiękniejszych zatytułowane jest "Prostota serca". Opowiada ono dzieje kobiety, która pod żadnym względem nie jest wybitna, przeciwnie, brakuje jej wykształcenia, urody, świetnego pochodzenia, ale potrafi... kochać. Znamienne jest, że choć przedstawił jej los jako tragiczny, Flaubert dał jej imię "Felicita" czyli... szczęśliwa.

Tekst ten przypomniał mi się w czasie odsłuchu najnowszej płyty pianistki Miry Opalińskiej zawierającej 17 krótkich kompozycji autorstwa znanego perkusisty jazzowego Bartłomieja Olesia. Muzyka na niej nagrana idzie cakowicie na przekór trendom pianistyki, które wszechobecnie triumfują. Nie znajdziemy tu barokowej wirtuozerii Możdżera, chłodnego intelektualnego wyrafinowania Dominika Wanii, monkowskiej dezynwoltury Maseckiego czy telepatycznej komunikacji z członkami trio jak u Marcina Wasilewskiego. A jednak dla wielu słuchaczy - w tym skromnego skryby piszącego dla Was te słowa - muzyka ta warta jest postawienia obok najlepszych nagranych przez te gwiazdy polskiej jazzowej pianistyki. Chociaż czaruje ona czymś zupełnie innym: autentycznością, bezpośredniością, niewinnością czy wspomnianą wyżej flaubertowską prostotą serca. Dzięki tym przymiotom wywołuje niezwykle silną reakcję emocjonalną, i przez chwilę czujemy się jak dzieci po raz pierwszy słyszące fascynujący dźwięk fortepianu. 

Czy taka metoda jest czymś zupełnie nowym? Na pewno nie, a pamięć podpowiada, że podobne podejście do materii muzycznej stosowali Satie w słynnych "Gymnopediach", Ravel w "Pavane pour une infante défunte" czy Enaudi w "Nuvole Bianche". Ale w naszych czasach i w muzyce inspirowanej jazzem nawiązanie do tej tradycji nie jest czymś częstym. Za to wielkie brawa dla kompozytora, którym jest perkusista jazzowy Bartłomiej Oleś. Znany z nagrań wyrafinowanej, nowocześnie brzmiącej i medytacyjnej muzyki udowodnił, że ma coś do powiedzenia nie tylko jako wybitny instrumentalista, ale i kompozytor. Jego kompozycje urzekają - jako się rzekło - prostotą i przywracają blask zapomnianej sztuce pisania melodii. A w Mirze Opalińskiej znalazł kongenialną partnerkę, która nie tylko doskonałe odczytała jego intencje, ale dodała własną wrażliwość, co razem dało muzyce niespotkaną wręcz emocjonalność.

Czytelnicy już wiedzą, że piszący te słowa zakochał się w tej muzyce od pierwszego słyszenia. Sprawiła ona, że poczułem jakbym znowu odkrywał muzykę po raz pierwszy. Jakbym odnalazł ten tak ważny w japońskim buddyzmie zen "umysł początkującego". Zresztą inspiracje kulturą japońską są jeszcze jedną warstwą znaczeniową ukrytą w tym niezwykłym dziele. A tytuł płyty nawiązujący do japońskiej formy poetyckiej haiku, upowszechnianej w Polsce m.in. przez Czesława Miłosza, jeszcze raz potwierdza wrażenia jakie słuchając tej muzyki mamy od pierwszej nuty: że jest ona próba ponownego przeżycia tej chwili, gdy muzyka wybrzmiewała dla nas po raz pierwszy. Tu i teraz. Gdy słuchaliśmy jej sercem a nie samą tylko głową. Tej chwili która dla buddyzmu jest warunkiem satori czyli przebudzenia umysłu.

piątek, 19 kwietnia 2024

Dominik Kisiel & Krzysztof Pawłocki - “Late Summer”

Dominik Kisiel & Krzysztof Pawłocki - “Late Summer”

Dominik Kisiel - fortepian, modyfikacje
Krzysztof Pawłocki - gitara, efekty

“Late Summer” (2023)

Tekst: Robert Kozubal

“Late Summer” należy do grona płyt, o których powstaniu warto wiedzieć kilka rzeczy przed pierwszym odsłuchem, ponieważ jej geneza jest istotnym kluczem-tropem do ulotnej, efemerycznej muzyki jej twórców, duetu Dominik Kisiel i Krzysztof Pawłocki i może pozwolić szerzej otworzyć się na ich muzykę oraz dać się ponieść dźwiękom tkanym przez artystów. Dla niektórych słuchaczy może być to wręcz warunek do tego konieczny.

Na początku, przed płytą, był więc koncert, choć z rąbków uchylanych przez duet wynika, że słowo koncert jest nadadekwatne, bo automatycznie skojarzone z dużą gromadą gawiedzi, a publika wydarzenia zaczynu “Późnego lata” była podobno skromniejsza, sami autorzy mówią, że był to występ kameralny, dla grona przyjaciół. To ważne określenie, albowiem właśnie ta nieliczna wspólnota, miejsce oraz atmosfera sprawiły, że panowie zagrali w pełni improwizowany występ, gdzie tylko jeden utwór, pod tytułem “Bene dicte”, miał jakąś wcześniej zaplanowaną strukturę. O taką:


Oddajmy na moment głos autorom, gruntownie wykształconym muzykom z Trójmiasta , zanim oddamy głos ich instrumentom: “Siedem utworów skomponowanych na żywo, podczas koncertu - jest to (płyta “Late Summer” - przyp. autor)  intymny i ekskluzywny zapis chwili, uczuć, emocji, myśli i energii. Dźwięk fortepianu spreparowany m.in. wytłumieniem strun, gitara lekko podbarwiona efektami tworzą pogodny i wciągający nastrój, zaś muzycznie jest to czysta improwizacja inspirowana daną chwilą, uczuciami zgromadzonych ludzi”.

Podziwiam odwagę muzyków. Po pierwsze ciężko obiektywnie ocenić własny materiał w zasadzie pozbawiony formy, zatem istniało realne ryzyko, że zapis nie pozostawi słuchaczowi nawet strzępka z magii “chwili, uczuć, emocji, myśli i energii”, jaka wypełniła przestrzeń podczas występu i będzie obcował jedynie z nagą, trudną w odbiorze muzyką improwizowaną. Po drugie przestrzeń muzyczną “Late Summer” wypełniają jedynie dwa instrumenty, nie ma tu dźwiękowych fajerwerków, gdzieś tam jedynie słychać lekkie tło elektroniki, ale przez ponad 50 minut mamy do czynienia z muzyką improwizowaną, w dodatku dość surową. Wprawdzie Dominik Kisiel i Krzysztof Pawłocki podkreślają, że dopiero gdy usłyszeli nagrany materiał uznali, że zyskuje on więcej “ciepła i szerokości” i postanowili wydać z tego płytę - mimo wszystko uchylam przez muzykami swój melonik z szacunkiem i podziwem. Bo ryzykowali. Ale moim zdaniem ryzykowali słusznie.

Rzeczywiście dwie rzeczy robią duże wrażenie. Najpierw bliskość muzyki - realizacyjnie udało się znakomicie umieścić słuchacza dosłownie “w” lub “na” koncercie, w jego centrum. Zwłaszcza odsłuch na słuchawkach robi niesamowite wrażenie “bycia” uczestnikiem występu, a ślad “magii” chwili pozostał. Druga rzecz wynika z pierwszej: rzadko mamy do czynienia z tak intymnym kontaktem z artystami. Zwłaszcza gitara jest tutaj bardzo blisko słuchacza. Na wyciągnięcie ręki, zdawałoby się. Nie ma tu podziału na sceną i widownię. Dokładność, blisko dźwięku zaciera te granice. 

Muzyka na płycie jest spokojna, płynie wolno, choć momentami jej nurt przyspiesza i przypomina rwący potok, ale nie na długo, później znów leniwie meandruje. Całość jest raczej urokliwie spokojna i fantazyjnie melancholijna. Bywa, owszem, melodyczna i rytmiczna - ale utwory są raczej pasażami, muzycznymi widokami, dźwiękowym babim latem, no i powtórzę do znudzenia: mamy do czynienia z materiałem niemal w stu procentach improwizowanym, z żywą (ale nie żywiołową czy tworzoną na żywioł) rozmową instrumentów i splotem osobowości artystów. Nie ma co spodziewać się zwartych, formalnych struktur, a skąpe instrumentarium pisze muzyczny scenariusz: słyszymy więc albo popisy instrumentalne jednego z artystów na tle akompaniamentu drugiego z nich lub wspólne lub raczej współistniejące instrumenty.

Czy to więc dobrze, że koncert zamienił się w płytę? Odpowiedź na to pytanie jest absolutnie subiektywnie indywidualna i tak samo, jak ulotna emocja koncertu będzie ona wypadkową: upodobań słuchacza, jego stanu emocjonalnego, a nawet sprzętu, na którym “Latte Sumer” będzie odsłuchiwany. 

Mnie płyta Dominik Kisiela i Krzysztofa Pawłockiego oczarowała. Nie zauważyłem, gdy się skończyła. Ale czy oczaruje innych? Sprawdźcie koniecznie


środa, 17 kwietnia 2024

Piotr Wyleżoł - „I love music”

Piotr Wyleżoł

Piotr Wyleżoł – fortepian/grand piano
Andy Middleton – saksofon/saxophone
Michał Barański – kontrabas/double bass
Ferenc Nemeth – perkusja/drums

„I love music” (2024)

Wydawnictwo: Art Evolution Records

Tekst: Renata Rybak

Muszę przyznać, że z prawdziwą przyjemnością słuchałam tej muzyki.

A miałam wyjątkową okazję posłuchać tych utworów nie tylko na płycie, ale także na żywo, na pierwszym koncercie w ramach krótkiej trasy, po której artyści mieli wejść do studia i nagrać ten materiał. Z koncertu trochę inaczej zapamiętałam tę muzykę. Było w niej więcej dynamizmu i spontaniczności, natomiast miałam wrażenie, że nieco zabrakło przestrzeni na wysłyszenie wszystkich niuansów tych wyrafinowanych utworów. Wspólna trasa zaowocowała tym, że tych czterech wspaniałych muzyków, którzy dotąd nie występowali razem jako zespół, a są wybitnymi jazzmanami i często liderami odrębnych formacji muzycznych, uformowało świetnie brzmiący muzyczny organizm, w którym jest przestrzeń dla każdego z nich.

Liderem i twórcą tego internacjonalnego bandu jest Piotr Wyleżoł, jeden z najlepszych pianistów polskiej sceny jazzowej i kompozytor. Do współpracy zaprosił on Nowojorczyka Andy’ego Middletona, mieszkającego aktualnie w Wiedniu, który jest jednym z czołowych europejskich saksofonistów jazzowych. Sekcję tworzą wybitny kontrabasista i basista, laureat wielu plebiscytów jazzowych i zdobywca Fryderyków Michał Barański oraz węgierski perkusista Ferenc Nemeth, który współpracował dotąd z takimi sławami jak Wayne Shorter, Herbie Hancock czy Terence Blanchard i jest aktywny głównie na amerykańskiej scenie jazzowej.

To, na co zwróciłam uwagę w pierwszej chwili, to niesamowita spójność i wyważenie ról między artystami. Wydawać by się mogło, że Piotr jako kompozytor większości utworów i pomysłodawca tego przedsięwzięcia przyjmie rolę lidera i będzie dominować na całej płycie. Tak się jednak nie stało. Zarówno fortepian, jak i saksofon prezentują linię melodyczną w utworach, a w niektórych utworach wykorzystana jest nawet technikę fugowaną, kiedy to temat melodyczny jest przejmowany przez kolejne instrumenty. Dotyczy to także kontrabasu, który w wielu momentach jest pierwszoplanowy i improwizuje, a fortepian i perkusja tylko mu towarzyszą. To jest jeden z atutów tej płyty, bo nie zawsze udaje się aż do tego stopnia wykorzystać jest potencjał instrumentów i wyjątkowych umiejętności każdego z muzyków. Tutaj prawie każdy instrument, może poza perkusją, jest instrumentem melodycznym, a jednocześnie każdy ma czasem rolę w pewnym sensie perkusyjną, nadaje puls i ryzy rytmiczne. Słychać, że muzycy naturalnie dają sobie nawzajem przestrzeń do zaprezentowania się, w płynny sposób dialoguja ze sobą, a jednocześnie w ustalonych momentach stanowią tło rytmiczne albo harmoniczne dla innego instrumentu, który w danej chwili ma rolę wiodącą.

Również brzmienie instrumentów jest bardzo wyważone i nieprzypadkowe. Nawet saksofon, który zwykle bywa najbardziej agresywnym i dominującym instrumentem, tutaj brzmi miękko, z klasą, jest to zdecydowanie kontrolowany dźwięk. Owszem, kiedy trzeba, jest to granie z ‘nerwem’, dynamiczne, jednak skłaniałabym się tu ku emocjonalności, a nie agresywności.

To daje odczucie, że jest to bardzo elegancka, pełna klasy muzyka. Wyjątkowe i na plus jest też to, że podczas każdego zakończenia utworu, muzycy pozwalają swoim instrumentom wybrzmieć, utwory nie są ucinane, co daje wrażenie spokoju, wzmacnia nastrój kontemplacyjny płyty i pozwala delektować się dźwiękami aż do ostatniego ich brzmienia.

Kolejny szczególny aspekt tej płyty to niesamowita precyzja i profesjonalizm artystów, dające poczucie, że wszystko jest zaplanowane, ale jednocześnie jest też przestrzeń na swobodę muzyczną. Takie połączenie jest jednak możliwe jedynie wtedy, kiedy wykonawcy reprezentują wyjątkowy poziom techniczny i dojrzałość artystyczną. Dzięki temu możliwe było zrealizowanie różnych pomysłów harmonicznych lub rytmicznych kompozytora. Nawet utwory atonalne dawały wrażenie panowania nad materią. W przypadku niektórych bandów, kiedy pojawia się atonalność, słuchacz ma wrażenie przypadkowości, bałaganu. To nie ta sytuacja. Tutaj kiedy instrument w danym momencie wiodący i prezentujący główną linię melodyczną swobodnie improwizuje, uaktywnia się sekcja rytmiczna, która wyznacza wyraźne ramy danego utworu, niejako porządkuje swobodnie biegnący nurt muzyczny. Również z perspektywy rytmicznej słychać było, że muzycy świetnie panują nad tym materiałem, wręcz się nim bawią i z entuzjazmem prezentują najbardziej karkołomne zwroty rytmiczne.

Jeśli chodzi o kompozycje, które znalazły się na tej płycie, pochodzą w większości od Piotra Wyleżoła. Jedyne wyjątki to utwór, od którego zaczerpnięty został tytuł dla całego krążka, ‘I Love Music’ oraz ‘Blame It On My Youth’, które chociaż są znanymi standardami jazzowowymi, to ich aranżacje są świeże i charakterem spójne z pozostałymi kompozycjami. Zarówno z komentarzy pianisty podczas koncertu, jak i tytułów utworów na tym krążku, można wnioskować, że inspiracją dla utworów autorskich były dla niego jego własne przeżycia, wspomnienia, wrażenia.

Taka właśnie jest otwierająca ten album kompozycja Piotra zatytułowana ‘Tatras’, kóra wywarła na mnie chyba największe wrażenie. Myślę, że dla artysty ma ona szczególne znaczenie, bo z tego co wiem, jest on nie tylko wybitnym muzykiem i kompozytorem, ale także zapalonym taternikiem. Słuchając tego utworu wręcz wizualizowałam sobie majestat, ale także nieprzewidywalność i zmienność gór. Taki efekt można było uzyskać dzięki nieoczywistej hamonii prezentowanej przez fortepian, dużym interwałom między dźwiękami, a dynamizm i nastrój niepokoju wzmacniane były przez kontrabas i perkusję, które niesamowicie dialogowały ze sobą.

Być może to właśnie tytuł tej kompozycji powinien być jednocześnie tytułem całej płyty, podkreślając przez to jej osobisty charakter. Moim zdaniem deklaracja Piotra Wyleżoła, wyartykułowana poprzez znamienny tytuł tej płyty, ‘I love music’, chyba nie jest już potrzebna. Słuchając tej wyjątkowej muzyki, nie można pomyśleć inaczej.

poniedziałek, 15 kwietnia 2024

Staniecki/Jachna - "Complementary Colors"

Staniecki / Jachna

Maciej Staniecki - gitara, elektronika

Wojciech Jachna - trąbka, efekty

Tytuł płyty: "Complementary Colors"

Wydawca: Requiem Records (2023)

Autor tekstu: Mateusz Chorążewicz


„Complementary Colors” to drugi album duetu Maciej Staniecki (gitara, elektronika) i Wojciech Jachna (trąbka, efekty). Najnowsze dzieło jest dalszym ciągiem eksploracji, które zapoczątkowała płyta „Two Souls” z 2020 roku.

Zarejestrowany materiał jest dość specyficzny – unikalny i przewidywalny zarazem. Z jednej strony, słyszmy tu dźwięki, które są efektem bardzo indywidualnego i nieszablonowego u obu artystów podejścia do muzyki. Z drugiej jednak strony, po każdej zagranej frazie myślimy sobie „no tak, oczywiście że tak, nie można tego było zagrać inaczej”. W czasie odsłuchu doświadczyłem zatem bardzo specyficznego zaburzenia poznawczego – każdy dźwięk pasował mniej więcej do tego, czego się spodziewałem, ale mimo wszystko słuchało się tego w ciągłym napięciu i zainteresowaniu.

Myślę, że to co powyżej nakreśliłem, jest efektem bardzo dojrzałego i świadomego podejścia Stanieckiego i Jachny do tworzonej muzyki. Artyści świetnie zdawali sobie sprawę co chcą stworzyć i udało im się coś, co w przypadku wielu projektów jest nieosiągalne – nieprzewidywalność w swojej oczywistości.

Zachodzi tu jeszcze jedno specyficzne zjawisko. Mianowicie, kreowana przestrzeń muzyczna sprawia jednocześnie wrażenie surowej i bogatej. Jest to coś niezwykle intrygującego i trudnego do osiągnięcia. Za to kłaniam się artystom w pas.

Cechą charakterystyczną jest tu właściwie kompletny brak popisów indywidualnych. Muzycy bardzo dużo wzajemnie się słuchają. Skupieni są na celu jakim jest tworzenie muzyki samej w sobie, a nie na błyśnięciu szybkim i trudnym technicznie solo.

Osobiście staję się coraz większym fanem aksamitnego brzmienia trąbki Wojciecha Jachny. Sound ten niemal idealnie pasuje do charakteru albumu – spokojnego, w pełni skupionego „malowania” dźwiękami (do czego zresztą bardzo dobrze pasuje tytuł albumu). Warto zwrócić uwagę, że na „Complementary Colors” raczej nie uświadczymy harmonii w klasycznym tego słowa znaczeniu. Akordy właściwie tu nie występują. Na ogół kręcimy się wokół jakiegoś centrum tonalnego, ale poza nielicznymi wyjątkami, typowych progresji akordowych tu nie spotkamy. 

Za taki wyjątek można uznać utwór „Fearless”, który został także singlem promującym płytę. Swoim charakterem wyraźnie odbiega on od całej reszty muzyki. Jeśli już miałbym się do czegoś przyczepić, to właściwie tylko do tego jednego elementu – brak spójności singla promującego z resztą albumu.

Na ten moment płyty nie znajdziemy na znanych platformach streamingowych. Wprawdzie można jej posłuchać na Bandcampie, ale rekomenduję każdemu zaopatrzenie się w fizyczny egzemplarz. Okładka może nie jest najpiękniejsza, ale muzyka zawarta na krążku absolutnie warta jest tego niewielkiego zachodu.


piątek, 12 kwietnia 2024

“Tribute To Zbigniew Jakubek”

“Tribute To Zbigniew Jakubek”

Zbigniew Jakubek - Instrumenty klawiszowe
Marek Raduli, Damian Kurasz - gitara elektryczna,
Michał Grott, Tomasz Grabowy,
Robert Kubiszyn, Krzysztof Ścierański,
Zbigniew Wrombel - gitara basowa,
Michał Dąbrówka, Wojciech Fedkowicz,
Cezary Konrad, Dariusz Kaliszuk,
Artur Lipiński, Krzysztof Zawadzki - perkusja,
Bernard Masali - mallet kat,
Adam Wendt - saksofon,
Lora Szafran, Mietek Szcześniak,
Bartłomiej Eskaubei Skubisz - wokal,
Jose Torres - instrumenty perkusyjne

Wydawca: Afro Vibe AV 006 (2023)

Kierownictwo muzyczne – Marek Raduli

Mix – Tomek Bidiuk (Ballada o pokuszeniu)

Wojtek Olszak (pozostałe)

Mastering – Wojtek Olszak – Woobie Doobie Studio

Tekst: Paweł Ziemba

Muzyka potrafi budzić wspomnienia, spowodować, że serce zaczyna bić szybszym rytmem. Wystarczy kilka nutek, aby coś w nas drgnęło wywołując radość i uśmiech; wystarczy krótka fraza, abyśmy zapomnieli o otaczającej nas rzeczywistości i czasie, który niestety z każdą sekundą upływa, oddalając nas od tego co jeszcze chwilę temu było przed nami. Dźwięk to cudowne medium, przenoszące emocjonalne impulsy, poruszające naszą wyobraźnię i wspomnienia. To niezbywalny element ludzkiej egzystencji.

Wydawać by się mogło, że napisanie recenzji płyty z muzyką tak charakterystycznego muzyka i kompozytora jakim był Zbigniew Jakubek powinno być proste. Niestety pojawiający się kontekst - śmierć artysty, jak również fakt, że mamy do czynienia z nagraniami do tej pory nie publikowanymi (wyjątek stanowią dwa utwory zrealizowane z Walk Away) sprawiają, że trudno jest odnieść się jedynie do muzyki, zapominając o człowieku, który ją stworzył.

Czas… trudno go zatrzymać, spowolnić, czy też cofnąć. Oczywiste i niekwestionowane pojęcie, którego istoty nikt nie określił, jak również nie uniknął skutków jego upływu.

Mija niemal czterdziści lat, gdy po raz pierwszy usłyszałem nagrania Jakubka będącego wówczas współzałożycielem formacji Walk Away. Słuchając wydanej w ubiegłym roku płyty “Tribute to Zbigniew Jakubek” (kompozycji przygotowanych w okresie ostatnich 10 lat) mam wrażenie, że wielu z nas odnajdzie w tych utworach wszystko co najlepsze w muzyce.

Jakubek, muzyk, kompozytor i instrumentalista, którego utwory przetrwały zmiany systemu i gustów odbiorców, nie tylko pozostają tak samo spekatkularne jak w przeszłości, ale dodatkowo potwierdzają fakt, że nie trzeba łamać sobie i słuchaczom głowy zawiłymi muzycznie rozwiązaniami, aby nie stracić tego co najcenniejsze - boskiej melodyjności i współczesności brzmienia. Tego, aby fizyka dźwięku była metafizyką muzyki. Jakubek to mistrz melodii. To muzyk, który bez względu na czas i moment nic nie utracił ze swojej kompozytorskiej siły rażenia. Wystarczy tylko trochę posłuchać, aby rozpoznać, jak muzyka tego geniusza z łatwością przechodzi przez czas.

“Tribut to Zbigniew Jakubek” to hołd oddany reprezentantowi pokolenia artystów, których talent muzyczny był jedynie uzupełnieniem ich niespotykanej osobowości; których każda pojedyncza cząstka składała się na piękną całość – pogodnego duchem, oddanego ludziom, twórczego człowieka.

W czym tkwi muzyczny sekret muzyki Jakubka, że tak skutecznie przeciwstawia się upływowi czasu, czy też muzycznym trendom? Wydaje się, że sukces tej muzyki jest zasługą i chęcią artysty do sublimacji indywidualnego ego dla wspólnego dobra jakim jest MUZYKA. Niektóre rzeczy, aby zostały docenione wymagają czasu. Muszą się zestarzeć, aby osiągnąć doskonałość. Żaden artysta funkcjonujący w jakimś gatunku muzycznym (czy to rock, country, muzyka klasyczna czy jazz), nie może przetrwać ponad czterech dekad, opierając się wyłącznie na zgrabnych dźwiękach i na czystym szczęściu. Piękno i długowieczność tej muzyki wynika w dużej mierze z faktu, że Jakubek doskonale rozumiał i czuł jej rolę oraz funkcje. Był mistrzem harmonii i melodii. Jego uniwersalność pozwoliła tworzyć kompozycje dla wszystkich bez względu na czas, styl czy też formację. Od duetów po big bandy. Od muzyki rozrywkowej po fusion jazz.

Świat wzorców i inspiracji muzycznych jest ściśle związany z ważnymi osobowościami. Zbigniew Jakubek był postacją, która ze względu na swoją wiedzę, doświadczenie i muzyczny kunsz objawiający się cudownymi harmoniami, barwą dżwięku, kulturą rytmu i artykulacją, był niedoścignionym wzorcem. Cechy te sprawiły, że jego kompozycje nawet dziś, po wielu latach od ich powstania, brzmią nowocześnie i wyjątkowo.

Wszystkie utwory zebrane na płycie miały w przyszłości złożyć się na materiał autorskiej płyty Jakubka i jego kwartetu. Niestety śmierć artysty spowodowała, że stało się inaczej.

Podwójny album “Tribute to Zbigniew Jakubek” oferuje nam tuzin utworów o epickich proporcjach, między fusion i smooth jazz. Marek Raduli - gitarzysta, kolega z kwartetu Jakubka, dzięki wsparciu i uprzejmości rodziny pozyskał z prywatnych zbiorów artysty dwanaście kompozycji (czasami ich fragmenty) i wraz z zaproszonymi do skompletowania płyty wyśmienitymi instrumentalistami dokończył pracę. W konsekwencji, powstało to wyjątkowe, unikalne wydawnictwo składające się z dziesięciu do tej pory nie publikowanych kompozycji oraz dodatkowych dwóch utworów z płyt Walk Away – “Walk Away” oraz Walk Away “F/X”, pozyskane dzięki uprzejmości Krzysztofa Zawadzkiego i Walk Away Records. Poszczególne brzmienia zostały nagrane w różnych składach muzyków, jednak bez względu, który z instrumentalistów gra, głównym dominatorem na płycie jest Zbigniew Jakubek. To on z wdziękiem dzieli się tronem ze swoimi kolegami. Obok samego lidera grającego na instrumentach klawiszowych możemy usłyszeć towarzyszących mu: Marek Raduli oraz Damian Kurasz na gitarze, Michał Grott, Tomasz Grabowy, Robert Kubiszyn, Krzysztof Ścierański, Zbigniew Wrombel gitara basowa, Michał Dąbrówka, Wojciech Fedkowicz, Cezary Konrad, Dariusz Kaliszuk, Artur Lipiński, Krzysztof Zawadzki perkusja, Bernard Masali mallet kat, Adam Wendt saksofon, Lora Szafran, Mietek Szcześniak, Bartłomiej Eskaubei Skubisz wokal, Jose Torres instrumenty perkusyjne. Muzykalność wszystkich jest niezrównana i sprawia, że wszyscy artyści płynnie tkają piękne, precyzyjne muzyczne gobeliny. Gra Jabubka na klawiszach jest prawdziwą gratką a płyta i triumfalną celebracją osiągnięć kompozytora.

Jakubek po raz kolejny udowadnia, że jest muzykiem o charakterystycznym tonie, lirycznym skrzywieniu, nieomylnym instynkcie tworzenia melodii i oszałamiającym wyczuciu harmonii. Dla niektórych odbiorców może być zbyt blisko granicy smooth jazzu, ale po przebrnięciu przez rytm i zmiany w harmonii, jest w tej muzyce o wiele więcej niż wydaje się to na pierwszy rzut oka. Nie żeby miało to jakiekolwiek znaczenie; Jakubek zawsze miał talent do melodyjnych improwizacji, ale w przeciwieństwie do wielu współczesnych mu artystów, nigdy nie przedkładał stylu nad treść.

Muzyka na płycie porywa. Jest tak zagrana, że momentami zapiera dech w piersiach.

Oczywiście jest to również zasługą zaproszonych do współpracy znakomitych instrumentalistów. Jeżeli miałbym ocenić całoś, to z pewnością powiedziałbym, że od strony muzycznej płyta jest bliska ideałowi i nie ma znaczenia, że pojawiają się pewne skojarzenia. Jakby nie było - Jakubek współpracował z najlepszymi mistrzami gatunku: Frank Gambale, Dean Brown. To oni mówili o artyście, że jest geniuszem kompozytorskim, który nie zdaje sobie sprawy, że nim jest.

Zdolność Jakubka do budowania zapadających w pamięć solówek - wypełnionych ciekawą barwą i inwencją jest tak niesamowita, jak jego rozpoznawalne połączenie śpiewnego tonu z sugestywnymi podkręceniami wibrato i szybkimi przebiegami po klawiszach keyboardu. Wciągający od początku do końca ”Tribute to Zbigniew Jakubek” niekoniecznie wnosi wiele nowego, ale zbiera cały dorobek i warsztat kompozytorski artysty. To, że większość z tych utworów może wydawać się znajoma, świadczy o wszechobecności muzyki Jakubka, a jego zarejestrowane solówki mogą służyć jako lekcja wyrafinowanego smaku.
 


czwartek, 11 kwietnia 2024

Wojtek Stanisz Quartet - "Szuflandia"

Wojtek Stanisz Quartet

Wojtek Stanisz Quartet:
Piotr Wieczorek - Gitary i Banjo
Marcin Jagiełło - Instrumenty klawiszowe
Jan Szkudlarek - Instrumenty perkusyjne
Wojtek Stanisz - Gitara basowa

Gościnnie:
Mateusz Smoczyński - Skrzypce
Wiktor Tatarek - Gitary w utworze
Barrels Cello Quartet - wiolonczele
Wojtek Lemański - aranżacja kwartetu wiolonczelowego w utworze Flahjo
Wojtek Kidoń - Perkusjonalia

"Szuflandia"

Wydawca: VoiceMusic (2023)

Tekst: Maciej Nowotny

"Szuflandia" - tytuł pochodzi raczej od rytmu shuffle niż tytułu komedii w reżyserii Juliusza Machulskiego - jest debiutanckim, autorskim albumem gitarzysty basowego Wojtka Stanisza. Nazwisko powie czytelnikom niewiele, zwłaszcza słuchaczom jazzu, bo muzyk do tej pory grał głównie jako muzyk sesyjny np. z Varius Manx czy Andrzejem Piasecznym. W skład kwartetu wchodzą ponadto: Piotr Wieczorek grający na gitarach i banjo, Marcin Jagiełło na instrumentach klawiszowych i Jan Szkudlarek na perskusji. Ci muzycy świetnie się znają, grają i przyjaźnią od wielu lat, co się przekłada na dobre brzmienie zespołu i jego zgranie. Z drugiej strony dla ucha jazzowego recenzenta beat zespołu, chociaż dobrze zagrany jest trochę zbyt oczywisty. Po godzinie słuchania ma się poczucie, że muzyka staje się cokolwiek przewidywalna, co nie zachęca do powtórnych odsłuchów.

Trzeba jednak uczciwie przyznać, że tak po prostu często brzmią płyty fusion nawet liderów tego gatunku w dzisiejszych czasach, a może lepiej by było tu użyć słowa epigonów, bo przecież złota epoka tego gatunku jest już dawno za nami. Zatem ta przewidywalność, powtarzalność pewnych motywów może nie razić miłośników tego gatunku, a że na tego typu granie jest popyt świadczy kariera jaką ostatnio robi taka na przykład Kinga Głyk. Daje ona dziesiątki koncerów w Polsce i zagranicą, ba, nawet ostatnio zawędrowała na okładkę Jazz Forum. Porównując ją i Stanisza pod kątem czysto muzycznym nie słyszę większych różnic, zatem dlaczego i Staniszowi miałoby się nie udać?

Zwłaszcza, że na tej płycie oprócz tych momentów dość przewidywalnego, smooth jazzowego grania, zdarzają się też momenty naprawdę ciekawe. Świadczące o tym, że Stanisz ma ciekawą wybraźnię muzyczną. Do tych momentów należą szczególnie piosenki nagrane z udziałem gości: fantastyczna "Szuflandia", na której usłyszymy doskonałego jazzowego skrzypka Mateusza Smoczyńskiego, "Requiem for Unknown" nagrana z gitarzystą Wiktorem Taterkiem czy "Flahjo", w którym zagrał kwartet wiolonczelistów Barrels Cello Quartet. Chciałoby się, żeby takich zaskoczeń na tej płycie było jeszcze więcej. Więcej takich aranży plus zmotywowanie chłopaków to bardziej otwartego traktowania rytmu, do większej dozy swobody i improwizacji nie na poziomie solówek, lecz gry całego zespołu, a wtedy muszę przyznać, że zaczęłoby się robić naprawdę ciekawie. Bo potencjał w tych muzykach jest i za jego pełne ujawnienie trzymam kciuki.