Pages

wtorek, 30 maja 2023

Marek Napiórkowski - String Theory (2022)

Marek Napiórkowski Feat. AUKSO

Marek Napiórkowski – gitary
Max Mucha – kontrabas
Michał Bryndal – perkusja

AUKSO – Orkiestra Kameralna Miasta Tychy

String Theory (2022)

Wydawnictwo: AGORA S.A.

Tekst: Paweł Ziemba


W jednym z wywiadów z Coltrane’m na temat siły muzyki i jej oddziaływania na publiczność, zamieszczonych w książce „Coltrane według Coltrane’a”, możemy przeczytać: „Wciąż nie znam prawdziwej potęgi muzyki. Myślę, że ambicją każdego muzyka powinna być chęć kontrolowania tej potęgi. Fascynuje mnie wiedza o tych nieznanych siłach. Chciałbym umieć wywołać u publiczności reakcje, wywołać określoną atmosferę. W takim kierunku chcę podążać i dotrzeć jak najdalej”.

Nie bez kozery przytoczyłem ten fragment wywiadu, gdyż mam wrażenie, że właśnie podobne przemyślenia i chęć wywołania emocjonalnych „wibracji” u słuchaczy (poza rozwiązywaniem zagadnień harmonicznych, melodyjnych czy też rytmicznych), stanowi fundament najnowszej płyty Napiórkowskiego.

Muzyka ma ogromny wpływ na nas i nasze emocje. Bez niej nasze życie byłoby monotonne i przygnębiające. Podobno muzyka leczy, łagodzi obyczaje, zmniejsza napięcie nerwowe i łagodzi stres. Jak by na to nie patrzeć, z pewnością muzyka daje nam energię, inspiruje, a innym razem działa relaksująco.

„String Theory” zyskała już uznanie słuchaczy i aprobatę wielu recenzentów, więc mój tekst potraktuję jako osobiste, nieskrywane uznanie i pochwałę dla muzyki i muzyka, o którym można powiedzieć: „weteran” polskiej sceny jazzowej.

Marek Napiórkowski jest czołowym polskim kompozytorem, gitarzystą jazzowym, artystą wszechstronnym, tworzącym własny, niepowtarzalny język muzyczny. Od ponad 10 lat głosami czytelników Jazz Forum, wybierany jest Jazzowym Gitarzystą Roku. Od wielu lat nominowany do Nagrody Muzycznej Fryderyk w kategoriach: Jazzowy Muzyk Roku oraz Jazzowy Album Roku. Kompozytor muzyki teatralnej i filmowej… zapewne wiele aktywności Pana Marka pominąłem. Jeśli nagrał pond 150 płyt z różnymi wykonawcami, to aż chciałoby się spytać: z kim jeszcze nie grał J.

Każdy kolejny projekt muzyczny Napiórkowskiego niesie ze sobą coś nowego. Wydaje się, że zakres kreatywności muzycznej gitarzysty jest niczym nieograniczony. „String Theory” to kolejny stopień w drabinie wyzwań muzycznych, jakie wyznaczył sobie muzyk. Niektórzy uważają, że ciągłe poszukiwanie kolejnego sposobu wyrażania siebie poprzez muzykę jest ryzykownym wyzwaniem i zawsze ma gdzieś swój kres. Myślę, że Marek Napiórkowski na szczęście nie ma takich dylematów. Po ciekawym albumie „Hipokamp”, na którym wykorzystuje sporo brzmień elektronicznych, przyszedł czas na orkiestrę smyczkową. To co wyróżnia ten krążek od wielu innych płyt zrealizowanych przy współudziale orkiestry smyczkowej, można wyrazić w czterech słowach: współistotność brzmienia, nowoczesność, partnerstwo. Wszystkie utwory z założenia pisane były z uwzględnieniem orkiestry jako równoprawnego partnera. Ten unikalny i rzadko spotykany „zabieg” kompozytorski sprawił, iż ze względu na różnorodność muzycznych faktur „String Theory” jest zdecydowanie silnym muzycznie krążkiem; stanowi integralną całość, pełną kolorowych wibracji i oryginalnej, intrygującej muzyki.

Ta wieloczęściowa suita (składająca się z 7 utworów), trwająca niewiele ponad 43 minuty, łączy talent, ambicje z doświadczeniem i muzyczną kreatywnością wszystkich współuczestników tego projektu.

Parafrazując słowa Churchilla powiedziałbym, „że jeszcze nigdy tak wielu nie zrobiło tak wiele dla jednego”.

Muzyka na tym krążku jest spójna i logiczna, a zarazem zaskakująca i świeża w brzmieniu. Gitarowy ton, linie kreślone na gitarze, harmonie, jak również ogólna precyzja i słodycz, z których następnie układa swoje kompozycje lider, może ucieszyć niejedno wybredne „ucho”. To bujny pokaz muzycznej elegancji, ciekawych układów harmonicznych i brzmień, podanych słuchaczowi w interesujący i angażujący sposób. Zapewniam, że jeśli w tej bezpośredniej konfrontacji, pozwolimy się ponieść bogactwu tych utworów, konsekwencji i subtelności, które w rzeczywistości stanowią istotny element całości tego muzycznego projektu - będziemy aktywnie towarzyszyć muzykom w ich dalszym pochodzie.

Napiórkowski w swojej grze wykorzystuje cały szereg muzycznych faktur. Dzięki wspaniałej aranżacji i elementom orkiestracji utwory brzmią bardzo współcześnie. Na uwagę zasługuje niewiarygodna adekwatność zastosowanych rozwiązań harmonicznych. Mimo faktu, że mamy do czynienia z orkiestrą kameralną, do której naturalnie pasującym instrumentem wydawałaby się, gitara akustyczna, Napiórkowski używa jedynie gitar elektrycznych. Całość brzmi spójnie i nowocześnie. Riff gitary często stanowi tło dla linii melodyjnych bądź zastosowanych rozwiązań harmonicznych granych przez orkiestrę. Zmienność ról w układzie gitara – orkiestra oraz interesujących artykulacji, sprawiają, że muzyka jest bardzo obrazowa, intrygująca, oferująca słuchaczowi nietypowy rodzaj estetyki, melodyjności i wiele różnorodności.

„String Theory” Marka Napiórkowskiego zrealizowana wspólnie z orkiestrą kameralną AUKSO, „przykuwa uwagę i tuli kaszmirowym szalem”.

Gitarzysta zaprosił do współpracy najlepszych w tym fachu. Za orkiestrację odpowiadał wybitny aranżer Nikola Kołodziejczyk, który doskonale zrealizował oczekiwania lidera, tworząc z orkiestry równorzędnego członka zespołu. Ruch ten pozwolił nadać muzyce niespotykane a zarazem wyjątkowe rozwiązania harmoniczno- melodyczne.

W nagraniu płyty wzięli udział: Orkiestra Kameralna AUKSO pod batutą maestro Marka Mosia, oraz sekcja rytmiczna: Max Mucha kontrabas i Michał Bryndal perkusja.

Trudno byłoby dziś znaleźć lepszy skład do realizacji tej muzycznej koncepcji, łączącej świat jazzowych improwizacji z pięknym brzmieniem instrumentów smyczkowych. AUKSO to jedna z najlepszych orkiestr kameralnych w Europie. Grupę tworzą doświadczeni, znakomici muzycy, pełni zaangażowania i aspiracji absolwenci Akademii Muzycznej w Katowicach.

Interesujące z perspektywy współpracy przy realizacji płyty jest funkcjonowanie orkiestry w swoistej strefie pogranicza muzycznego - łączenia klasyki z jazzem i muzyką alternatywną. Bez pełnego zaangażowania, poczucia identyfikacji, umiejętności kolektywnego myślenia oraz zabawy przeciwieństwami i zderzaniem odrębnych języków muzycznych, tak nowoczesnego projektu nie udałoby się zrealizować.

Max Mucha to wybitny kontrabasista. Od wielu lat aktywnie działa na polskiej i europejskiej scenie jazzowej. Współpracował z takimi muzykami, jak: Maciej Obara, Dominik Wania, Adam Pierończyk, Mateusz Pospieszalski. Od kilku lat gra m.in. z Christianem Scottem, trębaczem ze światowego topu. Na perkusji towarzyszy w oryginalny sposób Michał Bryndal, odnajdujący się bardzo dobrze w obszarze jazzu eksperymentalnego jak i brzmień zespołów rokowych.

W kontekście tak mocnej muzycznie koncepcji, jaką niewątpliwie jest „String Theory”, słowa nie mają dużego znaczenia - muzyka wyraża wszystko. Gratulacje za pomysł i realizację tak ciekawego albumu!



poniedziałek, 15 maja 2023

Piernik / Zabrodzki - Namanga (2008)

Zdzisław Piernik plays compositions of Piotr Zabrodzki

Zdzisław Piernik – tuba
Piotr Zabrodzki – fortepian, fortepian elektryczny, kontrabas, gitara basowa, organy, ambient
Hubert Zemler – perkusja, wibrafon
Wojciech Konrad – skrzypce

"Namanga" (2008)

Wydawca: Vivo Records

Autor tekstu: Marcin Kaleta


Co ma Piernik do zagrania?

Ha! Wywodzić można by bez końca. Zdzisław Piernik (ur. 1937; podaje się też 1942) jest jednym z najwybitniejszych na świecie wirtuozów tuby, interpretatorem muzyki klasycznej oraz współczesnej. Doceniali go najwięksi kompozytorzy i dedykowali mu własne dzieła, m.in. Krzysztof Penderecki "Capriccio per tuba" (1980) czy Witold Szalonek – oszałamiającą dwunastominutową "Piernikianę per tuba sola" (1977). To dzięki niemu w naszym kraju tuba wyemancypowała się jako instrument solowy.

Nie wiem, kiedy zaistniał w jazzie. Usłyszeć go można już na płycie Jana Ptaszyna Wróblewskiego pt. "Sprzedawcy glonów" (1973), wyróżniającej się chociażby doborowym składem (Szukalski, Muniak, Namysłowski, Stańko, Karolak, Makowicz, Bliziński, Trzaskowski, Nahorny, Seifert, Urbaniak, Suchanek, Bartkowiak, Stefański i kilku innych asów). Co istotne, tubista instrument spreparował i odtąd przeprowadza różnorodne eksperymenty sonorystyczne. Według muzykologa Tadeusza Kaczyńskiego ten na wskroś nowoczesny język składa się z dźwięków "przypominających chrapanie, warczenie, gwizdy, świergoty i piski, niekiedy tak wysokie, że aż trudno uwierzyć, iż można je wydobywać z instrumentu o tak niskim rejestrze".


Na bezdech artysta na pewno nie narzeka. Potrafi tak dopierniczyć, że dęby tańczą. Przekonać się o tym możemy, obcując z albumem "Namanga" (2008, Vivo Records), na którym wykonuje kompozycje Piotra Zabrodzkiego. Ten multiinstrumentalista odpowiada ponadto za fortepian, fortepian elektryczny, kontrabas, gitarę basową, organy i ambient. W co poniektórych momentach towarzyszą im Hubert Zemler na perkusji i wibrafonie oraz Wojciech Kondrat na skrzypcach.

Dziwna to pozycja, zaskakująca i pasjonująca. Awangarda. Na repertuar składa się piętnaście miniatur, trwających od minuty do dwóch i pół. Wyjątkami są "Na Wawelu" (5:28), wreszcie kończący wszystko "Emblema 47 Outro" (11:57). Jednak w tym ostatnim przypadku proszę uważać: po dwóch minutach nastaje zupełna cisza, utrzymuje się przez minut pięć i kiedy wydawać się może, że doszło do pomyłki, doświadczamy furii dźwięków, jakby przebudziło się jakieś dzikie zwierzę. O tym należy uprzedzić zawczasu! Obserwowałem reakcję ludzi, którzy niczego się nie spodziewali. Lecz i nadmienić trzeba, że to fragment wręcz genialny, niewiarygodny zarówno od strony wirtuozerskiej, jak i pod względem inwencji.

W ogóle Piernik dość często szokuje oszalałymi, rozbestwionymi partiami. Wyczytałem, że "jest nieugiętym zwolennikiem tuby jako instrumentu solowego". Przyznaję, wyczynia rzeczy niesłychane i bezkompromisowe. A przy okazji nie jest nudziarzem. Urozmaica występ na wszelkie sposoby. Bywa, że gra spokojnie, medytacyjnie, klimatycznie, liturgicznie. A w innych momentach bez żadnego problemu dotrzymuje tempa rockowym, punkowym czy nawet hard core'owym rytmom. W ogóle to misterium tubisty odbywa się na jakimś speedzie, acz kontrolowanym.

I jeszcze ta oprawa graficzna mizernie opisanej płyty: motywy kolejowe, lokomotywy i torowiska. Zagadka. W każdym razie recenzent, Filip Lech, stwierdził: "Tych dwóch muzyków stworzyło płytę niesamowitą, której nie było w Polsce od wielu lat" i którą "można spokojnie położyć na półce obok »Astigmatic«", oczywiście Komedy. Tym mniej zorientowanym (zawsze w czymś orientujemy się mniej bądź bardziej) tłumaczę, że według krytyków to najwybitniejsza pozycja w historii polskiego jazzu. Znowu zagadka: zasługiwałaby "Namanga" na miano arcydzieła?

***

Zdjąłem ją teraz z półki, by odświeżyć wrażenia. Są identyczne, jak półtora roku temu, kiedy powstawał powyższy tekst. Albo nawet mój podziw wzrósł. Odkładam, jednak tym razem w miejsce, gdzie przechowuję najcenniejsze zbiory.

sobota, 13 maja 2023

Piotr Damasiewicz / Kuba Wójcik — Diavolezza (2022)

Piotr Damasiewicz / Kuba Wójcik

Piotr Damasiewicz — trąbka, harmonia, głos, instrumenty perkusyjny
Kuba Wójcik — gitara i elektronika

(gość specjalny) Alicja Chmielewska — wymawiane słowa

Diavolezza (2022)

Wydawnictwo: L.A.S.

Autor tekstu: Szymon Stępnik

Dawno temu, gdzieś w wysokich Alpach, znajdowały się pewne magiczne góry. Ich skaliste, pokryte śniegiem szczyty, rozciągały się tak daleko, jak tylko sięgnąć mogło ludzie oko. (...) Mieszkała tam piękna Królowa Wróżek… lub duch kobiety… lub po prostu diabeł. Siedzibą jej była kamienna forteca znajdująca się za murami Góry Diavolezza. Kilku szczęśliwców spotkało jej cień galopujący na niebie. Ten cień oczarował wielu spośród nich, sprawiając, iż ulegli fascynacji oraz wpadli w obsesję. Podążali za nią, ale nie mogli przedrzeć się przez jej armię kóz i antylop.

Takim wstępem wita nas Piotr Damasiewicz i Kuba Wójcik w swojej eksperymentalnej płycie Diavolezza. Panowie spotkali się swego czasu w Poschiavo, miejscowości znajdującej się w szwajcarskich Alpach. Będąc zainspirowanym lokalnymi legendami i pięknym widokiem gór, postanowili połączyć swoje artystyczne wizje, tworząc w ten sposób transcendentną, jedyną w swoim rodzaju eksperymentalną muzykę.

Album składa się właściwie z dwóch utworów — Piz Trovat oraz Morteratsch. Są to de facto nazwy górskich szczytów. Nie będzie chyba nadinterpretacją, jeśli wysnuję tezę, że stanowią one swoisty zapis emocji, które panowie doświadczali podczas swojego pobytu. Pierwszy z nich zaczyna się niewinnie, jakimiś szelestami i stęknięciami. Gdzieś w tle gra delikatna gitara (oczywiście w mało klasyczno — jazzowy sposób) w tle narastającego, długiego syntezatorowego dźwięku. To narastanie jest bardzo powolne, ale mniej więcej w połowie przeradza się w jedną, wielką ścianę dźwięku. Diabeł tkwi jednak w szczegółach. Wsłuchując się dokładnie, odnajdziemy wiele ciekawych odgłosów, niespodziewanych zagrywek, które czarują słuchacza.


W pewnym momencie pojawia się głos Piotra Damasiewicza. Wypowiada on, w moim odczuciu, przesłanie, które artyści chcieli nam przekazać. W górach zapominamy o cywilizacji, wracamy do naszych pierwotnych instynktów. Nasze rozumienie świata staje się nieskalane, wolne od jakiekolwiek kontekstu. :

“Słuchanie i brzmienie,
patrzenie i widzenie,
uczenie się i przetrwanie,
życie i synchronizacja,
uwolnienie i synergia,
miłość i strumień (świadomości)”

Bardzo podoba mi się brzmienie gitary. Kuba Wójcik nie gra tutaj w typowy sposób. Dźwięk są długie, przesterowane i z wieloma efektami. Jeśli wierzyć zdjęciu na okładce, grał na Telecasterze. Niesamowitym jest, jak udało mu się osiągnąć tak wspaniały sustain. Nie popisuje się techniką, za to dużo eksperymentuje.

Wspomnieć też należy o trąbce Piotra Damasiewicza. To nie jest czysty, klasyczny dźwięk tego instrumentu. Tutaj ma niesamowity pogłos, co sprawia wrażenie, że artysta gra w jakiejś ogromnej jaskini, albo dolinie, gdzie dźwięk długo rozchodzi się po różnych zakamarkach. Znów — nie ma mowy o wirtuozerskich popisach. Piotr szanuje dźwięk, oszczędnie dzieląc się nim ze słuchaczem i starannie myśląc o każdej nucie.

Jeden z poszukiwaczy, przystojny i młody mężczyzna imieniem Arastch, postanowił podążać za Królową Wróżek. Nigdy już nie powrócił do domu, a Kobieta-Duch już nigdy nie była widziana. Nikt nie wie, co się z nimi stało. Niektórzy twierdzą, że gdy zapada zmrok, usłyszeć można głos dobiegający z Góry Diavolezza. Mówi on: “mort ais Arastch”, co znaczy: “Aratsch nie żyje” (...).

Nie bez powodu przytaczam tę historię. Myślę, że o tym właśnie jest ta płyta i legenda jest kluczem do jej właściwego jej słuchania. Każdy dźwięk opowiada lub komentuje opowieść o Królowej Wróżek. Niestety, w tym miejscu dochodzimy do największej wady, czyli technicznej warstwy nagranej wypowiedzi Alicji Chmielewskiej. W kontekście tak mocno zarysowanej koncepcji, jaka niewątpliwie przejawia się na tej płycie, słowa mają ogromne znaczenie. Problem w tym, że są one zupełnie niesłyszalne w miksie. Słuchałem albumu w trzech miejscach: w samochodzie, na komputerze ze słuchawkami i na lepszej jakości sprzęcie audio. Dopiero na tym trzecim, po zabawie pokrętłami od tonów, byłem w stanie zrozumieć narrację. Co prawda to małe niedopatrzenie, ale kompletnie wyrzuca z immersji i transcendencji.

Diavolezza to przepiękna, inspirująca propozycja dwóch niesamowicie uduchowionych muzyków. Piotr Damasiewicz i Kuba Wójcik zabierają słuchacza w Alpy oraz opowiadają magiczne legendy. Nie jest to płyta dla wszystkich. Próżno szukać typowych jazzowych akordów, swingu lub w ogóle klasycznego podejścia do muzyki. W zamian dostajemy preżycie duchowe, a także emocje. To bardzo wdzięczny krążek — jeżeli zainwestujemy w niego czas oraz skupienie, otrzymamy inspirujące przeżycie.


poniedziałek, 8 maja 2023

Leszek Żądło - Miss B. (2018)

Leszek Żądło

Leszek Żądło – saksofony: sopranowy i tenorowy
Andrzej Cudzich – kontrabas
Janusz Stefański – perkusja

Miss B. (2018)

Wydawca: For Tune

Autor tekstu: Marcin Kaleta

"Ona po prostu kochała jazz."

***
Współczesny Orfeusz nie odbywa desperackich eskapad po zaświatach. Wie, że każda kończy się ostatecznym przejrzeniem. Objawia się natenczas grobowa głusza i bezlitosna nieobecność. Po tamtej stronie zatem nie znalazłby nikogo, „niczyich oczu ani ust” (Bolesław Leśmian). Zastałby wyłącznie ciemność, zaduch, zgniliznę, próchno i kurz, wilgoć i pleśń, z czego nie powstanie nikt, kto istniał wcześniej. I nawet już nie ubolewa „nad utratą ludzkich nadziei” (Czesław Miłosz).

Nie oznacza to jednak, iż wyzbył się miłości. Niezależnie, czy trwała zaledwie dni kilka, jak w filmie „Do zobaczenie, do jutra” (1960, reż. Janusz Morgenstern; z muzyką Krzysztofa Komedy), czy długie lata, jednakowo była, jest i pozostanie „największa” (św. Paweł). Opowiada o tym słowem, obrazem, śpiewem i/lub grą na instrumencie. Zawsze „sztuką – potrafił zdziałać cuda” (Karl Kerényi). Skoro śmierć uwieńczyła „dzieło spojrzenia”, czyni inne: „serca” (Rainer Maria Rilke), śmierci niepodległe. Czyli takie, które pozostaje wśród nas, a wraz z nim jego zakochani bohaterowie.

***

Wbrew pozorom, ikona polskiego kina, Barbara Kwiatkowska-Lass (1940-1995), nie miała życia usłanego różami. Pierwsze jej małżeństwo, z Romanem Polańskim, rozpadło się. Podobnie drugie, z Karlheinzem Böhmem. Dopiero związek z Leszkiem Żądło (ur. 1945) ją uszczęśliwił. Zamieszkali wspólnie w ówczesnej RFN (Niemcy Zachodnie). Wspomina Adam Baruch, krytyk muzyczny, który podobnie jak krakowski saksofonista w latach 60. opuścił ojczyznę z powodów politycznych:

„W latach 80. i pierwszej połowie 90. z moją rodziną (z żoną i córką) spędziliśmy wiele dni w tym niezwykłym domu pod Monachium, gdzie Leszek i Basia, wraz z gromadką pięknych psów, gościli nas zawsze z przyjaźnią, miłością, świetnym jedzeniem i znakomitym towarzystwem. Dzieliliśmy się naszą empatią, wrażliwością, zamiłowaniem do muzyki, filmów i oczywiście psów, spędzając czas na długich rozmowach, biesiadując przy winie do późna w nocy”.

Jednak mityczne czasy przepadły. Barbara osamotniła Leszka niczym Eurydyka swojego Orfeusza — z nagła. Opuściła na moment jego koncert, by wraz z koleżanką uczestniczyć w konkurencyjnym i tam doznała wylewu. Spoczywa w Alei Zasłużonych na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie, a jej nagrobek ozdabia pomnik Mariana Koniecznego.

Nazajutrz po pochówku, 6 kwietnia 1995 Leszek Żądło, za namową przyjaciół, wstąpił do nowohuckiego Studio Stebo, by wyznać jej to, co powtarza nadal: „Gdyby[ś] żyła, bylibyśmy na pewno w dalszym ciągu razem, dla mnie to był taki wieczny związek”. Towarzyszyli mu: Janusz Stefański (1946-2016) – wirtuoz perkusji, który współtworzył najwybitniejsze albumy w historii polskiego jazzu, oraz nowotarżanin Andrzej Cudzich (1960-2003) – uznawany za jednego z najwybitniejszych polskich kontrabasistów. „Incydentalne trio, ale legenda jazzu, nie tylko polskiego!”, jak stwierdza kierownictwo wytwórni For Tune, które pozyskało materiał i wydało w 2018 roku jako "miss b.", z podtytułem: "in memoriam Barbara Kwiatkowska-Lass". Dopiero i nareszcie! W innym kraju mogłoby to być wydarzenie na miarę ostatnich nagrań Coltrane'a. U nas wychynęło z zapomnienia, po czym (takie odnoszę wrażenie) znowu w zapomnienie popadło. A nie powinno.

Sześć kompozycji, cztery pierwsze Żądło, potem dwa standardy. Zaczyna się od „Song of a Nice Death” i słusznie prawi recenzent: „takiego poziomu autentycznych emocji nie znajdziecie Państwo w żadnym innym wykonaniu utworu o charakterze epitafium”. Potem tytułowa „Miss B.” – powstała jeszcze w 1977. Tak jak Komeda dedykował żonie wiekopomny „Crazy Girl”, tak również tutaj znajdziemy wyraz uwielbienia dla ukochanej partnerki. W kolejnych utworach mamy świadectwo mistrzowskiej improwizacji. Słychać, iż w grze lidera „najwięcej jest Sidneya Becheta i Coltrane’a”. Natomiast sekcja rytmiczna współtworzy to wybitne dzieło na równi z nim. Dla Niej. Dla Niego. Dla nich wszystkich, wespół. A teraz – także i dla nas.

Albowiem: „Uszła cało pieśń Orfeusza poufna, ezoteryczna, trwalsza niż róże śmiertelne” (Andrzej Pleśniewicz).

***

Natomiast większość bohaterów tej opowieści niestety już nie żyje.