Pages

piątek, 28 czerwca 2024

Audycja "Muzyka, która leczy" w RadioJAZZ.FM - podsumowanie I półrocza 2024 z redaktorami bloga Polish Jazz!!!

 Już dzisiaj w Piątek 28.06 tym razem już od godz. 18:00 do 20:00 prowadzący Maciej Nowotny i Pawel Ziemba zapraszają do wysłuchana na antenie RadioJAZZ.FM na kolejne wydanie naszej Audycja "Muzyka, która leczy". Tym razem naszymi gośćmi będą redaktorzy recenzujący płyty polskich wykonawców jazzowych na blogu Polish Jazz: Agnieszka Gawrych, Robert Kozubal i Szymon Stępnik. Tematem naszej rozmowy, jak również prezentacji muzycznych, będą wybrane nagrania, które w okresie ostatnich sześciu miesięcy ukazały się na polskim rynku i wzbudziły zainteresowanie naszych gości. Jak zawsze trochę porozmawiamy i będzie dużo, dobrej, ciekawej i różnorodnej muzyki. Zapraszamy!!!




środa, 26 czerwca 2024

Marek Pospieszalski - "No Other End Of The World Will There Be"

Marek Pospieszalski 

Marek Pospieszalski – saksofony altowy i tenorowy, klarnet oraz magneton szpulowy
Piotr Chęcki – saksofony tenorowy i barytonowy,
Tomasz Dąbrowski – trąbka,
Tomasz Sroczyński – altówka,
Szymon Mika – gitary elektryczna i akustyczna,
Grzegorz Tarwid – fortepian,
Max Mucha – kontrabas,
Qba Janicki – perkusja i elektronika.

"No Other End Of The World Will There Be (Based On The Works Of Polish Female Composers Of The 20th Century)" 

Wytwórnia: Clean Feed (2023)

Tekst: Marcin Kaleta

Bogusławowi Schaefferowi zawdzięczam, że Barbarę Buczek (Buczkównę) poznałem ćwierć wieku wcześniej aniżeli Grażynę Bacewicz. Pierwszej poświęcił bowiem rozdział w dwutomowych "Kompozytorach XX wieku" (biblia nastolatka, obok trzytomowej "Historii filozofii" Tatarkiewicza), drugiej nie (acz pisywał o niej gdzie indziej). Własną protegowaną komplementował tam niepomiernie i zaliczył "nie tylko do twórców wybitnych, ale zgoła wyjątkowych". Podkreślał: umiejętność przekazania "ogromu niedoli ludzkiej", wielowarstwowość i wielogłosowość, wyrafinowanie kolorystyczne i wysublimowanie, "bogactwo odcieni interpretacyjnych i agagogicznych", "arcyosobisty" charakter, nowatorstwo, wreszcie nieustępliwość na rzecz "doraźnego efektu", czyli niechęć do przypodobywania się producentom czy publiczności. Dla mnie ideał, dla innych niekoniecznie.

Powyższe przełożyło się bowiem na stan, który utrzymuje się od półwiecza: jej twórczość "pozostaje ogółowi odbiorców nieznana". O ile płyt Bacewicz uzbierałem kilkanaście, o tyle Buczkówny żadnej, znam jedynie nagrania z YouTube. Ostatnio zdwoiłem wysiłki. Prowadzę blog poświęcony wiolonczelistkom i wiolonczelistom, zatem potrzebowałem zaprezentować kogoś, kto wykonuje "Hipostazę" (1978) na sopran, flet, wibrafon, wiolonczelę i saksofon, podobno "utwór przepiękny". Dotąd się nie udało, ale w ten sposób niespodziewanie natrafiłem na pozycję, gdzie dzieła obu pań ze sobą sąsiadują!

Mowa o "No Other End of the World Will There Be" Marka Pospieszalskiego (2023, Clean Feed). Fenomenalna i unikatowa jest już sama koncepcja tego albumu. Oto w kraju, w którym wielu zawadzają feminatywy, zaś herstoria w zasadzie nie istnieje (albo w bólach się rodzi), częstochowski jazzman zdecydował się zarejestrować materiał wyłącznie w oparciu o utwory polskich kompozytorek (podtytuł: "Based on the works of Polish Female Composers of the 20th Century"). Ponadto mamy do czynienia z przedsięwzięciem niezmiernie erudycyjnym: konsekwentnie przybliża przedstawicieli polskiej szkoły kompozytorskiej, którzy bywają nieznani nie tylko za granicą, lecz nawet przez rodaków.

Poprzednie wydawnictwo z tej serii, podwójne: "Polish Composers Of The 20th Century" (2023, Clean Feed), prezentowało dwunastu kompozytorów. Uznane zostało za sensację i zdobyło m.in. zaszczytne miano Albumu Roku 2022 w plebiscycie magazynu "Jazz Forum". Co ciekawe, na liście sklasyfikowana została inna płyta Pospieszalskiego – naówczas muzyka roku, docenionego również za aranżację – nagrana w kwartecie „Durer’s Mother” (2022, Clean Feed). Obecnie omawiana w analogicznym zestawieniu za 2023 w ogóle nie wystąpiła! Trudno wytłumaczyć, dlaczego.

Nikt mi nie wmówi, że dzieła Elżbiety Sikory, Bernadetty Matuszczak, Lucii Dlugoszewski, Grażyny Bacewicz, Barbary Buczek, Hanny Kulenty, Krystyny Moszumańskiej-Nazar, Grażyny Pstrokońskiej-Nawratil, Marty Ptaszyńskiej, Agaty Zubel w czymkolwiek ustępują dziełom Zygmunta Krauzego, Włodzimierza Kotońskiego, Tadeusza Bairda, Zbigniewa Rudzińskiego, Marka Stachowskiego, Jana Krenza, Kazimierza Serockiego, Romana Palestera, Witolda Szalonka, Andrzeja Panufnika, Tomasza Sikorskiego czy Bogusława Schaeffera. Jeżeli nie napiszę, że bywają ciekawsze, to wyłącznie dlatego, że na tym poziomie artystycznym hierarchie po prostu nie obowiązują. Natomiast zdarza się, że są bardziej radykalne.

Poza tym od początku "oba albumy traktowane były jako monolit" (Pospieszalski). Identyczna jest ich koncepcja. Jak i poprzednio, nie są to oryginalne kompozycje, tylko "wariacje na temat" pierwowzoru, ewentualnie improwizacje inspirowane tymże. Jak informuje twórca: "Chwytałem się małych fragmentów, z których rozwijałem własne transowe, minimalistyczne, długie formy". Również one nie są rozpisane na oryginalne instrumentarium, lecz na oktet jazzowy. Obok lidera na saksofonach altowym i tenorowym oraz klarnecie (ponadto magnetofon szpulowy) usłyszymy znakomitych muzyków: Piotr Chęcki – saksofony tenorowy i barytonowy, Tomasz Dąbrowski – trąbka, Tomasz Sroczyński – altówka, Szymon Mika – gitary elektryczna i akustyczna, Grzegorz Tarwid – fortepian, Max Mucha – kontrabas, Qba Janicki – perkusja i elektronika.

W tym miejscu postawię zarzuty, trzy. Po pierwsze, niewystarczająco ujawnia się indywidualność tych panów. Materiał, zarejestrowany podczas krakowskiego festiwalu Sacrum Profanum w sierpniu 2022, jest zbyt kolektywny; w moim przekonaniu za mało tu sugestywnych partii stricte solowych. Po drugie, tytułowa fraza (staruszka uprawiającego ogród) powinna zostać jednak wykrzyczana po angielsku. Po trzecie, brak bookletu, o który aż się prosiło. Poza pierwszym, drobiazgi? Owszem. Bo to bardzo dobra pozycja.

Otrzymujemy wręcz gwarancję niezawodnego grania. Widzę tu i ówdzie, że potraktowano tę muzykę jako jazz awangardowy. Owszem, ale umiarkowanie. Przy okazji jest bardzo komunikatywny, przyswajalny i na pewno idealnie się sprawdza podczas koncertów. Momentami istna ściana dźwięków, różne szarże, a niektóre zagrania zrytmizowane w sposób, który kojarzę z progresywnego rocka. Niemniej przeważa tempo stateczne, występują nawet spowolnienia, rozwleczenia – utwór czwarty mógłby stanowić akompaniament dla konduktu pogrzebowego. Gdzieniegdzie "wykorzystanie środków ze świata sound designu, noise’u i muzyki elektronicznej" przypomina, że to estetyka w pełni nowoczesna.

Myślę, że album usatysfakcjonowałby jedną z jego bohaterek, śp. profesor Krystynę Moszumańską-Nazar. Zapytana o fascynację młodych artystów elektroniką, nadmieniła: "nie przeczę, niektóre rozwiązania są interesujące". Przede wszystkim jednak wspominała: "My, Polacy, nie umiemy zatroszczyć się o własną kulturę wysoką. [...] Piętno polskiego syndromu: w repertuarze muzycznym nieobecni są Malawski, Serocki, Baird – ba, nawet Karłowicz" i inni, im podobni. A tu proszę, mamy to, mamy i tamto, przynajmniej w pewnym zakresie. Tylko czy potrafimy docenić? Czy ktokolwiek zacznie teraz szukać informacji, których tu zabrakło, mianowicie o tych wspaniałych polskich kompozytorkach i (wcześniej) kompozytorach?


poniedziałek, 24 czerwca 2024

Filip Żółtowski Quartet - „BiBi”

Filip Żółtowski Quartet

Filip Żółtowski - trąbka
Szymon Zawodny - saksofon
Wojtek Wojda - instrumenty klawiszowe
Mikołaj Stańko - perkusja

Tytuł płyty: „BiBi” 

Wydawca: Alpaka Records (2024)

Autor tekstu: Robert Kozubal

Trójmiasto zawsze wrzało muzykalnie, wypuszczało w świat nowe pomysły brzmieniowe, rodziło niezapomniane składy, a tamtejsi ludzie jakby szybciej i chętniej chwytali nowe trendy, siłą rzeczy burząc stare. „BiBi”, druga płyta kwartetu Filipa Żółtowskiego jest tego podręcznikowym wręcz przykładem – to tak, jakby morskie prądy, w magiczny sposób pchały tam nuty ze wszystkich jazzowych stolic świata, a czwórka bezczelnie młodych i bezczelnie utalentowanych absolwentów Akademii Muzycznej w Gdańsku miksowała je po swojemu, nadając własny styl. Ta buńczuczna pewność siebie i wiara w nowe brzmienia zawarta na płycie „BiBi” bardzo mi się podoba, bo oznacza, że młode pokolenie muzyków mówi po swojemu i jest to nareszcie język bez granic. Jeśli muzycy kwartetu zerkają wstecz, to wyłącznie, by czerpać ze swoich mistrzów: jazzowych Steve'a Coleman'a and Five Elements czy Brad'a Mehldaua ale nie tylko, ponieważ nie kryją równie dużego zainteresowania rzeczami na pozór odległymi od jazzu, jak hip-hopowymi beat’ami w stylu produkcji James’a Yancey (J.Dilla), taneczną elektroniką EDM (namawiam, by wyjść z jazzowego kąta i posłuchać, co grają Medasin czy Flume, których nazwy FŻQ podaje w materiałach prasowych) czy po prostu hitami popowymi.

Filip Żółtowski Quartet na „BiBi” puszcza jeszcze śmielej niż na debiutanckim „Humanity” oko do tej części publiczności, która w muzyce poszukuje radości z rytmu, zabawy wśród dźwięków, ale jednocześnie jest zainteresowana muzyką ambitną. „BiBi” jest troszkę jak wpuszczenie świeżego powietrza do dusznych sal jazzowych: kwartet lubi melodie, lubi też silnie zaakcentowane klubowe rytmy, lubi szalone, podkręcone tempo bitów. Jednocześnie jednak muzycy wyznaczają jasną granicę stylistyczną: przecież na „BiBi” główne role grają trąbka lidera i saksofon Szymona Zawodnego – ich muzyczne „rozmowy” wytyczają muzyczny szlak tej płyty, a w utworze „Emptiness” ścigają się jeden przez drugiego, niczym dwa psy husky, które wypuszczone po długim zamknięciu znów mogą pognać, ile sił w dal. W „Viewpoint” najpierw zachwyca trąbka, zaś potem następuje agresywne solo saksofonu. Z kolei w „Left space” po popisie saksofonu stery przejmuje elektronika. Tej ostatniej wprawdzie nie brakuje na całej płycie, a w finałowym utworze „Complete me” nawet dominuje, ale większości utworów po prostu cementuje całość. Fanów muzyki improwizowanej zachwycą na pewno single, czyli „Where is that place” czy „Fuddy-Duddy” – oba utwory to jazzowe szaleństwo, taki muzyczny granat wrzucony do kontenera z tysiącem barwników (w tym drugim pięknie pomyślany jest moment kulminacji, po którym zespół wciska z całych sił hamulec w podłogę, staje dęba, po czym każdy instrument ucieka w innym kierunku). Z kolei ludzie doskonale bawić się z pewnością będą przy połamanym klubowym rytmie „Foursome”, gdzie ton nadaje elektronika Wojtka Wojdy, a nad nią, jak obłoki płyną dźwięki sekcji dętej.

Na płycie najbardziej podoba mi się jednak gra Mikołaja Stańki na perkusji. Przez większą część, to oczywiste, musi trzymać pozostałą trojkę w ryzach, bo wszak na nim stoi ta cała konstrukcja, a mimo to bardzo silnie akcentuje, nie pieści się z zestawem. Ale - całe szczęście - w kilku miejscach np. „Fuddy-Duddy” może sobie pograć i wtedy jest nie do zatrzymania, mknie jak huragan po perkusji, jest jak Armia Czerwona w marcu 45 – bije wszystko, a na końcu odpływa kompletnie.

Na koniec wypada sobie życzyć dwóch rzeczy: koncertów, bo ze względu na żywiołowość muzyki kwartetu Flipa Żółtowskiego dadzą one publiczności wrażenia niezapomniane i tego, aby zespół nie zwlekał znów aż trzech lat z wydaniem kolejnej płyty.


sobota, 22 czerwca 2024

Ziemia feat. Irek Wojtczak - "Warming / Melting"

Ziemia feat. Irek Wojtczak

Oskar Tomala – guitar
Alan Kapołka – drums
Mateusz Żydek – trumpet
Jakub Wosik – double bass

Gość specjalny:
Irek Wojtczak – soprano saxophone, bass clarinet

album's title: "Warming / Melting"

Audio Cave (2024)

Review author: Viačeslavas Gliožeris

„Ziemia“ is a young unorthodox quartet led by electric guitarist Oskar Tomala. „Warming/Melting“ is their second album, recorded live in Sopot's Teatr Boto participating renowned sax player Irek Wojtczak.

There are not many electric guitarists in jazz (fusion is a different story for sure). Quite often each jazz collective, containing such artists on board has its own face (Bill Frisell is probably the best example). „Ziemia's“ „Warning/Melting“ is more collective work though, there are no obvious leaders in their music. The quartet is completed with a traditional rhythm section (percussionist Alan Kapolka and double bassist Jakub Wosik) plus trumpeter Mateusz Żydek.

The guest artist, participating in the concert (and recording) is renowned Polish reeds player of mid-generation, living in Sopot, Irek Wojtczak. He played with Tymanski Yass Ensemble a decade and a half ago among many others and in some way is a part of yass culture as well.

The album opens with warm and almost chamber 8 minutes long mid-tempo “Warming/Melting”. There is a feel of fragility in the composition's music. “Soil/Concrete/Gliceryne”, the second-longest album's piece, starts from sax/trumpet extended interplay with an anchoring groovy rhythm section coming on support just somewhere in the middle of ten-minutes-long composition. “Teatslez” offers a quirky repetitive rhythmic constructions, coming from the rock scene, and framing elegant guitar soloing in the middle. Reeds' solos are flying over it. The album's shortest track, “Nahe”, is a guitar-led ballad of sort. “Coda”, a meditative slow-tempo composition has a chamber touch with something that sounds as a folk tune included as well. “Update” almost explodes at the very start, but unexpectedly develops into free form interplay/dueling among all band's members.

“Douppler”, the longest album's piece, sounds like a rock song where rhythm section is pushing the music ahead with repetitive pulsation and reeds duo are creating knotty tunes. Near the middle of the composition the tempo is slowing down, the rhythm becomes more twisted and it frees the space for longer and more complex guitar/sax soloing. Still, the sound stays well framed and well controlled. At the end, one can hear true electric guitar's rock soloing, almost shredding. The closer, “Earthmelon” offers true eruption of flying reeds, rock-heavy drumming, pulsating bass. It is fast and short.

“Ziemia” calls themselves “alt-jazz quartet” and there is lot of truth in it, whatever it means. Deeply rooted in jazz tradition (and formal jazz background), “Ziemia” somehow combines better components of two worlds – avant-garde jazz and (alt)rock, adding a noticeable touch of classic(chamber). They are free without being posers, creative and relaxed, very natural and positive. Electric guitar sounds tasteful, recalling such grands as Masayuki Takayanagi (on his early more conventional works). The drummer is a true hero here – in his very own way he plays jazz as if he's a rock musician. Acoustic bass is deep, groovy and is responsible for “jazzy” component in sound, together with trumpet soloing. The concert itself has been recorded in a legendary region where yass (unique Polish only mix of free jazz, punk-rock and folklore) grew up, what gives some special vibe as well.

Probably an important part of this album's attractiveness comes from positive, democratic atmosphere of all concert, strong internal communication between band members and in all warm and creative feeling. This music (being really modern) recalls a lot an atmosphere of jazz concerts of 50s and 60s, the era when music still wasn't industry as it became later (and is nowadays).


czwartek, 20 czerwca 2024

Festiwal Życzliwości czyli 14. Enter Enea Festival

14. Enter Enea Festival

Artyści, którzy wzięli udział w festiwalu:
ShataQS feat. Leszek Możdzer
Philippe Quesne Vivarium Studio
Krzysztof Maniak
Gard Nilssen’s Supersonic Orchestra
Jesus Molina
Natalie Tenenbaum feat. Leszek Możdzer
Brandee Younger Trio
Atom String Quartet feat. Leszek Możdzer
Joey Calderazzo, John Patitucci, Dave Weckl Trio
Linda May Han Oh
Kassa Overall
Voo Voo feat Leszek Możdzer

Autorka tekstu: Hanna Raya Polanowska

Festiwal Życzliwości

Mapujemy w głowie wspomnienia związane z ludźmi, przestrzenią, zapachem czy dźwiękiem. Pamiętamy uczucia, które wywołały w nas sytuacje oraz drobne gesty. Składowa tych kartografii tworzy w nas bodziec “jeszcze raz” lub “nigdy więcej” - naturalnie są i ci, którym jest wszystko jedno, tych dzisiaj pomijam. Wybaczcie. Jak to jest i było z Festiwalem “Enter Enea” pod dyrekcją artystyczną Leszka Możdżera, którego czternasta edycja zakończyła się już ponad tydzień temu?

Jezioro Strzeszyńskie, które gościło nas w Poznaniu, jest dobrą parą na poranną kąpiel lub tę wieczorną przy dźwiękach koncertów niosących się po jego tafli. Kąpielisko pełni również rolę kinematograficzną, bowiem podziwia się tam bardzo urokliwe zachody słońca. Prowadzeni ścieżkami wśród traw, wabieni jesteśmy interakcją z napotkanymi w parku rzeźbami. Od 12 lat osadzanymi, stawianymi oraz budowanymi w ramach działań artystycznych festiwalu. Tegoroczna „52°27'36.6"N 16°49'48.6"E”, w rozmowach i działaniach, była już w październiku. Obiekt-kopiec obsypany żytem bądź owsem zaprasza do eksploracji. Również z wysokości. W podsłyszanych parkowych rozmowach, poznańscy przechodnie dyskutowali już o konieczności postawienia na nim barierek bezpieczeństwa. To była chyba całkiem regionalna dysputa. Na szczęście nie znam się na sztuce barierkowych potrzeb. Jedno widziałam, osoby rolujące się w dół kopca, z uśmiechem.

Dlaczego kopiec - Krzysztofie Maniaku?

Fot.: Sisi Cecylia

Wsparty przez rodzinę artysta odbywa intymne spotkania „przy ziemi”. Co prawda, jeszcze przede mną bliskość kopca, dlatego wczesną jesienią chętnie wrócę tam na krótki urlop. Z oddali, Krety (Philippe Quesne - Vivarium Studio) i ich kopiec (Krzysztof Maniak) wyglądali utopijnie i wzbudzili wiele radości. Krecie były niskie tony i glissanda na thereminie. Niosły się i dotykały ucho nawet z oddali. Wystawę prac krakowskiego artysty możecie Państwo zwiedzać w Galerii ABC do końca lipca. Park z rzeźbami podobno nigdzie się nie wybiera.

Przejdźmy już do części muzyczno-koncertowej.

Publiczność ubierała strój komplementów względem artysty i utworu. Bywało, że siedzieliśmy wsłuchani jak w filharmonii; w ciszy do końca utworu po to by brawami, również tymi na stojąco porozumieć się z muzykami na scenie. Skoki, taneczne podrygi w rytm bitu, czy chwile wspólnego refrenu. Wszystkie one w poczuciu minimalizowania barier pomiędzy “gwiazdami” a publicznością, oraz w potrzebie zwiększenia komfortu. W konwersacjach między występującymi artystami przewijał się to zachwyt i niedowierzanie, że w takiej Polsce można stworzyć najprzyjemniejszą scenę zarówno dla zdobywców Grammy czy lokalnych słuchaczy. Drobne gesty organizatorów sprawiały, że nie strasznym nam był lejący się z nieba deszcz, żar czy podgryzające łydki komary.

Cztery dni festiwalu minęły w odpowiednim czasie.

Pełna podziwu jestem względem line-upu, który witał nas każdego dnia. Przyznać się muszę, że pierwszy raz znalazłam się na wydarzeniu, które zmieściło się w moim kalendarzu na początku tygodnia. Rozpoczynanie koncertów o godzinie 19:30 w dni biletowane było absolutnie dogodne dla tych, co od rana muszą „zarobić na życie”. W dodatku wieczorami tuleni byliśmy najlepszą z możliwych kołysanek, jak w duecie zagranym przez Leszka Możdżera i Tomasza Wendta w hołdzie dla Jana „Ptaszyna” Wróblewskiego - „Jakie dziś chcesz mieć sny?”.

Nasze muzyczne spotkania rozpoczynały się dość niepozornie. Pierwszego dnia na scenie pojawił się zespół, który słuchaczom jazzowym nie do końca mógł być znany - a jednak - ShataQS wraz z tym „naj” pianistą polskiej sceny przynieśli w sobie odrobinę magii, i to takiej naocznej. Zdarzyło się bowiem to, co jest koszmarem realizatora dźwięku. Padł prąd! W sumie to fajny był to moment. Po pierwsze, muzycy nie dali za wygraną z technologią i kontynuowali grę „unplugged”, którą można było słyszeć z publiczności. Po drugie, gdy będąca w chórkach Kasia Pakosa odważnie weszła za mikrofon, a swoim głosem i ciekawie brzmiącymi szeptami (przypominającymi zaklęcia) przywróciła nam nagłośnienie. Odtąd mogło być już tylko ciekawiej. Oj było! Chwilę później na scenę wtargnęły krety... a to już Państwo wiecie z pierwszej części tego sprawozdania.

Poniedziałkową przygodę otwierała bliska mi muzycznie „Gard Nilssen’s Supersonic Orchestra”. 16-osobowy skład nordyckich topowych muzyków sceny jazz/free/impro, w którym znalazł się również rodzimy Maciej Obara. Wyobraźcie sobie, co tam się działo! Mało obiektywnie napiszę, że w mojej pamięci w szczególności zapadło solo duńskiej saksofonistki Mette Rasmussen, do której obserwowania zachęcam. Po takiej dawce muzycznych dysonansów organizatorzy zaprosili na scenę gen-z-owską jazz superstar, Jesusa Molinę. Kolumbijski pianista, którego żona wraz z psiapsiółkami siedziały ławkę obok, przyciągnął na swój występ rzeszę pierwszoroczniaków Akademii Muzycznej im. Ignacego Jana Paderewskiego. W pokoncertowych rozmowach dowiedziałam się, że interpretacje jazzowe Moliny weszły do podstawy programowej tej uczelni. Byście widzieli tę miłość w oczach fanów. Bezcenna to była chwila. Zapadła noc. Pojawiły dwa czarne fortepiany. W świetle latarni widać było wszelakiej formy latające stwory, które wcześniej ustępowały miejsca ochoczo dośpiewującym do koncertów ptakom. W ciepłym różowym cieniu za klawiaturą usiadła Natalie Tenenbaum, której „Błękitna Rapsodia” (Rhapsody in Blue) Gershwina na cześć setnych urodzin kompozytora rozpoczęła zamknięcie. Czy mogłoby być coś bardziej amerykańskiego? Mogło. Broadwayowskie interpretacje Michaela Jacksona. Ihi! Myśmy, jako publiczność, siedzieli wsłuchani, skupieni, obserwując jak mocną prawą ręką Natalie wybija bachowską „Chromatyczną Fantazję”, „Odbicia w wodzie” Debussy’ego czy „West Side Story” Bernsteina. Co może być lepsze od jednej uzdolnionej pianistki? Dwoje! Mocny duet Tenenbaum/Możdżer zakończył dzień chopinowskim akcentem.

Fot.: Sisi Cecylia

Nazajutrz umówiona byłam na kąpiel w strzeszyńskim jeziorze. Życie pisze jednak swoje scenariusze. Zaowocowało to wspólnym obiadowaniem z muzykami i zachwycaniem się metronomami, jakie otrzymali w ramach podziękowania za wspólne tworzenie tegorocznej edycji od organizatorów. Byli tam też ci, którzy już za chwilę pojawią się na scenie, Brandee Younger Trio. W ostatnie urodziny, od rana w moim domu słychać było zapętlony album Alice Coltrane, która z całym swoim dobrodziejstwem pojawiła się na scenie Enter Music dzięki nowojorskiej muzyczce. Fenomenalny koncert! Wsparta przez utalentowanych Rashan Cartera na kontrabasie oraz Elle Howella na perkusji, muzyczka ze swoją harfą wyglądały jak słońce na tle mokrego nieba, po zajściu którego scenę objęli Atom String Quartet z Leszkiem Możdżerem zapraszając nas do swojego „Hommage à Penderecki”. Ze smyczkowymi to chyba jest tak, że albo się je kocha, albo nie. Ja mam kilkoro swoich faworytów, co sprawiło, że momentami mogłam zanurzyć się i przenieść znów na scenę, gdzie za pulpitem stał sam maestro. Lata temu w Hali Stulecia we Wrocławiu połączone zostałyśmy tym wspólnym wspomnieniem z artystkami, z którymi spędziłam ten wieczór. Była również pośród nas jedna mega fanka tria, które przejęło ostatni akt wieczoru. „Spełnienie marzeń” organizatorów objawiło się pod postaciami topowych muzyków światowej sceny jazzowej Joey Calderazzo, John Patitucci i Dave Weckl. Doceniam z całego serca poziom mistrzowski tego występu. Perfekcyjne sola oraz głośnie zachwycona publiczność! Czego chcieć więcej? Owe więcej przyszło dnia następnego.

Zanim do tego, to przyznam się, że musiałam stanąć na głowie, by pozwolić sobie na to, by zostać do końca festiwalu. Przekonały mnie dwie sprawy. Obiecano mi, że dnia następnego usłyszę niespodziewany DEBIUT! Jak ja kocham debiuty! Dodatkowo w trakcie mojego niepływania, w restauracji Oaza, próbę miała Linday May Han Oh wraz z kwartetem Solistów Filharmonii Poznańskiej. O JA CIE. Osłupiałam, jak usłyszałam kilka dźwięków z próby. Od tej chwili, w moim małym móżdżku była już tylko jedna myśl. Jak to wykombinować? Co zrobić, by zostać jeszcze jeden dzień? Przecież nie mogę Państwu opisać festiwalu, nie będąc na całym. Uff, dobrze, że pewne wcześniejsze zobowiązania podejmują ostateczne decyzje za nas! Weszli na scenę… nie padało! W programie podkreśliłam sobie: świetny timing (check), znaczący dynamiczny dźwięk (check), „sprawia, że muzyka jest muzyką” (check). Szczerze, to po tym koncercie pomyślałam sobie, że gdyby obcy wylądowali na ziemi i miałabym jedną szansę na obronę ludzkości, albo pokazanie im ludzkości (co by od razu nie siać fatalizmu), to bym chyba zaprosiła ich na ten koncert. Tym kosmicznym akcentem przejdźmy dalej do autora utworu „This train is about to go to space” - Kassa Overall, Bendji Allonce, Tomoki Sanders, Matt Wong. PETARDY. Ktoś to musiał specjalnie wymyślić, żeby ostatniego dnia tak dołożyć do artystycznego pieca wspomnień. Publiczność została wyrwana do tańca! Show ze sceny, poza sceną i po koncercie! Ach, udało mi się kupić jeden z nielicznych czarnych krążków, które zostały w trasie muzykom! Trzeba trochę ochłonąć. Wróćmy do wspomnianego już debiutu. Na scenie pojawia się zespół Voo Voo w akompaniamencie Leszka Możdżera. Po chwili dołączają trzy doświadczone wokalistki: Magdalena Zawartko, Kasia Pakosa oraz Anna Małek. Mamy już chyba wszystkich. Gdzie jest ta świeżynka, dla której scena ma być novum? Między kawałkami, jak to bywa na koncertach dyrektora artystycznego, pada pewna anegdotka. Jak to mailowali z Wojciechem Waglewskim, przekomarzając się o nowym utworze. Aż tu… dziewczyny zrzucają okrycia, a naszym oczom ukazuje się debiutant. Skromna połyskująca cekinowa marynarka, mikrofon, głos „anielski”. A kto to? Niech pozostanie tajemnicą. Wybierzcie się Państwo na koncert tej nowej rozszerzonej formacji już latem w wielu miejscach w kraju.

Fot.: Sisi Cecylia

Co pozostawił po sobie Enter Enea Festival? Niedosyt, wysokie standardy (w szczególności te realizatorskie - kudos dla Piotra Taraszkiewicza) i przekonanie, że chciałabym tam wrócić.


środa, 19 czerwca 2024

Festiwal Ethno Port 2024


Wśród pytań, jakie stawiamy sobie przed kolejną, już 17. edycją Festiwalu Ethno Port, jest jedno szczególnie istotne, najważniejsze. Brzmi ono: czy formuła wydarzenia jest nadal atrakcyjna? Czy aranżowane przez nas spotkania publiczności, z sięgającymi do tradycji muzycznych artystkami i artystami z różnych stron świata, wciąż przynosi nowe, odkrywcze doznania, te pozostające na dłużej w pamięci? Czy mają one szansę wpłynąć na nasze życie, coś w nim zmienić?
 
Odpowiedź organizatorów, siłą rzeczy nacechowana subiektywnym spojrzeniem, emocjami i przywiązaniem do własnych fascynacji, ma drugorzędne znaczenie. Najważniejszej i jednoznacznie pozytywnej udziela bowiem festiwalowa publiczność. Jej spontaniczne reakcje podczas koncertów i opinie wyrażane po zakończeniu całości wydarzenia, to najbardziej miarodajny sprawdzian słuszności naszych wyborów i potrzeby trwania festiwalu, pomimo upływających lat.

Społeczność Festiwalu Ethno Port – kształtująca się na przestrzeni wszystkich edycji – to fenomen wielopokoleniowej wspólnoty. Atmosfera, jaka panuje w Zamku i wokół niego podczas tych kilku czerwcowych dni, jest niezwykła. Wzajemna życzliwość i kolektywne doświadczenie pozwalają oderwać się od codzienności, gwarantując pozytywną energię jeszcze przez długie tygodnie po ostatnim koncercie.
 
Dla uczestniczek i uczestników tegorocznej imprezy przygotowaliśmy wiele różnorodnych koncertów. Będziemy kontynuować dorobek poprzednich edycji, ale też przedstawimy nowe, świeże zjawiska obecne na scenie muzyki świata. Zabierzemy słuchaczki i słuchaczy na Daleki Wschód, do odległej Korei i bezkresnych stepów Mongolii, na północ do krainy ludu Sami, na zachód do naszych serbsko-łużyckich sąsiadów(-ek) i na południe, na sam koniec Afryki. Podróżując w czterech kierunkach świata, trafimy też do Macedonii, Francji, Belgii, Hiszpanii i na Bliski Wschód.

Koncerty wybrzmią na trzech scenach – w Sali Wielkiej CK ZAMEK, na Zamkowym Dziedzińcu oraz w Parku Adama Mickiewicza. Muzyczne wydarzenia uzupełnią warsztaty, pokazy filmowe, dyskusje i atrakcyjne zajęcia przygotowane specjalnie dla dzieci, kolejnego pokolenia festiwalowiczek i festiwalowiczów. Tuż przed rozpoczęciem świętowania, w Holu Wielkim CK ZAMEK otworzymy wystawę portretującą społeczność Ethno Portu.

Zapraszamy do wspólnego wsłuchiwania się w świat zarówno stałe, jak i nowe osoby, odbiorczynie i odbiorców dźwięków etnicznych. Przed nami 4 dni festiwalu, podczas którego zachwycimy się muzyką z wielu zakątków Ziemi.

Szczegółowy program festiwalu: Festiwal Ethno Port 2024.

Źródło: informacja prasowa.

wtorek, 18 czerwca 2024

Dwudziesta edycja Ladies’ Jazz Festival!


Dwudziesta edycja Ladies’ Jazz Festival!

15-25 lipca 2024 r.

Teatr Muzyczny, Konsulat Kultury, Polsat Plus Arena Gdynia i Filharmonia Kaszubska w Wejherowie!

Dwadzieścia lat temu w starym jeszcze, pachnącym poprzednią epoką Teatrze Muzycznym w Gdyni koncertem trójmiejskiego zespołu Łyczacza rozpoczął swoje istnienie Ladies’ Jazz Festival, wyjątkowy hołd dla wielkich artystek i twórczyń.

Od tego czasu festiwal Dam jazzu i dobrej muzyki z trzech dni wydłużył się do dwóch weekendów. Obrósł w dodatkowe trasy koncertowe. Zyskał rzesze wiernych słuchaczek i słuchaczy. Wielu paniom pomógł odczarować słowo „jazz” pokazując, że w tej muzyce jest miejsce na śpiew, taniec, uśmiech, swobodę i cały wachlarz emocji. Wielu dostarczył niezapomnianych wzruszeń choćby w czasach pandemii, gdy kultura niemal w całości została zamknięta w domach, a Ladies’ Jazz Festival, jako jeden z nielicznych, dał polskiej publiczności nadzieję normalności. 

Jakość miejsca, blask gwiazd, szacunek dla publiczności. Festiwal gości nie tylko gwiazdy polskie, ale w dużej mierze i międzynarodowe. Gości gwiazdy i z szacunku dla publiczności hołduje koncepcji „sacrum na scenie i komfort dla widowni”, stąd koncerty festiwalowe odbywają się na deskach odnowionego, powiększonego Teatru Muzycznego w Gdyni i Filharmonii Kaszubskiej w Wejherowie, a wydarzenia kameralne zadomowiły się w nowej przestrzeni kulturalnej Gdyni – Konsulacie Kultury, gdzie odbywa się konkurs dla adeptek sztuki estradowej o już wielkim potencjale i umiejętnościach, ale i organizuje niezapomniane perełki koncertowe dla szczęśliwców, którym uda się na nie dostać. A i dla kontrastu, część koncertów ma miejsce  w Polsat Plus Arena jak np. takie  tuzy muzyki jak The Manhattan Transfer, Dionne Warwick, ZAZ, Melody Gardot, Beth Hart. 

W tym roku Festiwal w tych wszystkich miejscach również będzie i zaprezentuje kobiety wyjątkowe, lśniące blaskiem gwiazd, emanujące swym talentem, wpływające na melomanów, świat dźwięków i świat w ogóle.

Jak dorównać historii?
Podczas XX edycji Ladies’ Jazz Festival w dniach od 15 do 25 lipca doświadczymy brazylijskiej bossy i portugalskiego fado najwyższej próby, będziemy mogli uczestniczyć w spotkaniu niezwykłych, uznanych na wszystkich scenach świata, obsypanych nagrodami i rekordami sprzedaży swych płyt i koncertów artystów zagranicznych, a także gwiazd rodzimych, bez których nie byłoby naszego rynku muzycznego.

I tak, wejherowskie koncerty w Filharmonii Kaszubskiej rozpoczną pochód gwiazd muzyki z akcentem na jazzujące Damy. 15 lipca Paula Morelenbaum, Jaques Morelenbaum i Fred Martins, czyli brazylijska bossa najszczersza z najszczerszych. Każde z tej trójki grało na najważniejszych scenach tego świata i każde wielokrotnie wzmacniało lub było wzmacniane przez takie gwiazdy jak Stan Getz, Sting, Mariza, Cesaria Evora, Antonio Carlos Jobim i in. A 16 lipca w tej samej sali gwiazda nie rozpieszczająca publiczność swoją nadmierną obecnością, cyzelująca swą twórczość na żywo, uwielbiana, tajemnicza 
i pożądana przez publiczność – Edyta Bartosiewicz w formule SoloAct!, czyli Ona, gitara i publiczność; nic i nikt więcej pomiędzy nami. Intymność i wyjątkowość najwyższej próby! 

Po dwóch koncertach w Wejherowie festiwalowe święto na dobre zagości w Gdyni: już 16 i 17 lipca w Konsulacie Kultury będzie można uczestniczyć w koncertach finalistek tegorocznej edycji konkursu o Grand Prix Ladies’ Jazz Festival. 

18 lipca w Teatrze Muzycznym w Gdyni po jedenastu płytach od swego pierwszego występu na tym festiwalu ponownie wystąpi niezwykły, wyróżniający się inteligencją i subtelnością Mikromusic ze swymi liderami: Natalią Grosiak i Dawidem Korbaczyńskim. Będzie to niezapomniany podwieczorek  (start o 17:00) ze znakomitymi słodkościami muzycznymi z całej przeszło dwudziestoletniej historii tego wrocławskiego zespołu.

O 20:00 zaś To i Hola – fantastyczna płyta dwóch najbardziej eksportowych polskich dam jazzu: Urszuli Dudziak i Grażyny Auguścik, zupełnie nowa wersja ich płyty sprzed dwudziestu bez mała lat z absolutnie nowymi aranżami Grzecha Piotrowskiego i wraz z Jego zespołem na scenie. Polski folklor, jazzowa swoboda i muzyczny perfekcjonizm wykonania! Teatr Muzyczny godz. 20:00.

19 lipca to znów dwa koncerty w Teatrze Muzycznym w Gdyni. W porze popołudniowej herbaty wielka przyjaciółka festiwalu, goszcząca podczas jego pierwszej edycji w 2005 roku, a potem coraz bardziej światowa, wielka i hołubiona Stacey Kent wraz Jimem Tomlinsonem i ich prześliczną nowiutką, tegoroczną płytą. Wspaniali ludzie, wielcy artyści, cudowny repertuar… (17:00)

A wieczorem (20:00) Polskie Evergreeny  - wyjątkowe show i wielkie rodzime przeboje w wykonaniu Doroty Miśkiewicz, Moniki Borzym, Anny Serafińskiej, Agi Zaryan i jedynego rodzynka w tej grupie gwiazdorskich bywalczyń naszego festiwalowu, Grzegorza Turnaua! Na pewno będzie co śpiewać wspólnie z naszymi gośćmi do późnego lipcowego wieczora.

20 lipca będzie dniem pierwszej wizyty w Polsce Julii Fordham, uznawanej za posiadaczkę najbardziej czarownego kontraltu w muzyce popularnej, znanej nam ze swych przebojów solowych jak i z udziału wraz z Beverly Craven i Judie Tzuke w projekcie  Woman to Woman. Najpewniej ten koncert poprowadzi wielki miłośnik talentu Artystki, Marek Niedźwiecki. 

To o 20.00, a o 17:00 pierwsza na Ladies’ Jazz Festival wizyta artystki reprezentującej magiczną sztukę lizbońskiego fado, wielkiej gwiazdy gatunku, uczennicy samej Marizy, Fabii Rebordao. Wielu Polaków i Polek zakochało się w zaułkach Alfamy, muzycznych piwnicach Lizbony czy Porto, dźwiękach gitar portugalskich i teatralnej acz bardziej swobodnej manierze wykonawczej fado. Dla niektórych może być to pierwsze spotkanie z oryginalnymi pieśniami portowych zaułków znad Tagu wpisanych przez UNESCO na listę niematerialnego dziedzictwa kulturowego. Dla wszystkich na pewno będzie to wieczór niesamowity i nie zdradzając wiele zaznaczymy: niespodziewany!

W niedzielę 21 lipca już po raz kolejny dwa koncerty w Teatrze Muzycznym: o 17.00 po raz pierwszy na festiwalu Kayah – wielka gwiazda polskiej estrady, artystka, która potrafi roztańczyć publiczność nawet wtedy, gdy śpiewa kolędy i kołysanki, w zupełnie nowej, nieznanej odsłonie, z nowym spojrzeniem na swe największe przeboje i najważniejsze utwory w karierze!

A o 20:00 Take 6 – największy, najważniejszy, najbardziej utytułowany zespół wokalny na świecie i do tego sami 100% panowie – na Ladies’ Jazz Festival tego jeszcze nie było, ale ci, którzy doświadczyli choć jednego koncertu tych panów wiedzą, że ich występy to niesamowite przeżycie pozostawiające ślad na całe życie, a wszyscy wiemy, że Ladies’ Jazz Festival to muzyczny hołd dla Dam – artystek sceny, autorek, kompozytorek, wykonawczyń, instrumentalistek i wokalistek – niechaj więc podczas XX edycji zdarzy się taki wieczór, że nie będą to One zabawiać nas – publiczność, ale najlepsi w swym fachu panowie złożą im muzyczny pokłon i podziękowanie w imieniu nas wszystkich. – Take 6 na festiwalu 21 lipca 20:00.

Po wielkich koncertach i estradowych emocjach na największej eleganckiej scenie koncertowej Gdyni 22 i 23 lipca będą dniami troszkę spokojniejszymi, co nie znaczy, że zabraknie emocji, bo wprost przeciwnie: wielka gwiazda polskiej sceny bluesowej, Pani Martyna Jakubowicz zawładnie Konsulatem Kultury, a gościnnie towarzyszyć Jej będzie nie kto inny, a największy polski miłośnik gitarowych harmonii afrykańskich, lider wyjątkowej grupy muzyków i uczestnik niezwykłych projektów jak Osjan, Świnie, czy I Ching, Wojciech Waglewski!
Scena Konsulatu zapewni nie tylko cudowną intymność, ale i wielką ekskluzywność tych koncertów.

24 lipca również w Konsulacie Kultury wieloletnia przyjaciółka Ladies’ Jazz Festival Krystyna Stańko i jej interpretacje bossa novy oraz piosenki z najnowszej płyty Eurodyka, a gościnnie u Jej boku Laura Marti.

Zaś 25 lipca wielki, głośny finał – bezapelacyjnie jedna z największych obecnie gwiazd polskiej estrady, zapełniająca największe krajowe hale koncertowe, mająca na swoim koncie 4 płyty długogrające, 10 nagród branżowych, 6 Fryderyków, w tym tegorocznego za najlepszy Album POP, Daria Zawiałow swym koncertem w Polsat Plus Arenie w Gdyni złoży ukłon Damom Jazzu, pokaże, że muzyka jest jedna i że każdy jej miłośnik słucha tylko tej dobrej, da także szansę rodzicom poznać idolkę ich dzieci. 

Dlaczego być warto?
Ladies’ Jazz Festival  - miejsce narodzin gwiazd, miejsce ich triumfu, pierwszych wizyt w Polsce, światowych premier nowego repertuaru, prapremierowych wykonań, nietypowych składów, niespotykanych relacji na scenie i między sceną a publicznością,  inicjator niesamowitych, niepowtarzalnych zdarzeń godnych pamięci po wsze czasy; powód, by odwiedzić polskie morze i miasto, które ma wiele swym gościom do zaoferowania, po raz dwudziesty, tym razem między 15 a 25 lipca 2024! Będzie lato, będzie najwyższej próby muzyka, będzie kulturalnie i wyjątkowo – po prostu Ladies Jazz Festival 2024!

Bilety na festiwalowe koncerty są do kupienia na www.eventim.pl, www.ebilet.pl
www.interticket.pl i na www.biletyna.pl 
 
Więcej informacji:
Maciej Farski

maciejfarski@mfbridge.com
maciej.farski@ladiesjazz.pl
tel: 603132192     

Źródło: (informacja prasowa)            
                

poniedziałek, 17 czerwca 2024

Paweł Lisiecki Quartet - "Bound to Happen"

Paweł Lisiecki Quartet 

Paweł Lisiecki – gitara
Łukasz Zgoda – saksofony
Rafał Krzywosz – bas
Dawid Pawlukanis – perkusja

wyd. PSJ Wrocław (2022)

Tytuł: "Bound to Happen" 

Tekst: Szymon Stępnik


„Bound to Happen” to debiutancka płyta zespołu Paweł Lisiecki Quartet, wydana w 2022 roku. Choć od jej premiery minęły już dwa lata, dopiero teraz mogłem zapoznać się z tą pozycją. Przyznam, że dość długo odkładałem jej słuchanie ze względu na inne premiery i zobowiązania, aczkolwiek – jak sam tytuł sugeruje – „co ma być, to będzie”. Longplay ostatecznie zagościł na moich głośnikach i wywołał niemały zachwyt.

Paweł Lisiecki jest raczej konserwatywnym gitarzystą jazzowym. Nie znajdziemy tu świeżego podejścia do grania tego rodzaju muzyki, a raczej sprawdzone patenty, które nie wykraczają poza znane już jazzowe ramy. Proszę jednak nie odczytywać tego jako zarzutu – nie każda płyta przecież musi zmieniać świat. Lisiecki porusza się wokół sprawdzonych, zbadanych już przez wielu artystów obszarów i nie powinno być w tym nic złego, jeżeli czuje się w takich klimatach dobrze.

A trzeba przyznać, że jest w tym w stu procentach autentyczny. Muzyka nie jest wymuszona, a wręcz przeciwnie – w każdej nucie słychać radość z gry i szczerość przekazu. Widać, że muzycy odznaczają się wielką pasją, a sam album dopracowano niemal do perfekcji. Osiągnięto tutaj rzadki kompromis pomiędzy perfekcjonizmem a impresją wynikającą z poczucia chwili.

Największą siłą są same kompozycje, których autorem jest w głównej mierze lider (poza „Everything / Nothing Changes” Łukasza Zgody). Ich różnorodność nie pozwala się nudzić, co jest raczej trudną sztuką w ramach konserwatywnego podejścia do jazzu. Podobać może się również fakt, że choć nie zawsze mamy do czynienia z klasycznym 4/4, utwory brzmią przyjemnie, melodyjnie i zapadają w pamięci już po pierwszym odsłuchu. Można byłoby mieć pretensje, że twórcy nie dają się ponieść większemu wirowi szaleństwa w obrębie danej ścieżki, ale z drugiej strony straciłyby one wtedy na klarowności swojego przekazu.

Mam niestety pewne zastrzeżenia co do brzmienia gitary Lisieckiego. Jestem oczywiście pod wrażeniem fraz i pomysłów, które udało mu się wdrożyć na płycie, ale nie jestem fanem przetworników jego instrumentu – zbyt mocno wrażliwych na artykulację. Tak szeroki zakres dynamiczny w obrębie danego taktu, gdzie każdy dźwięk znajduje się na różnym poziomie głośności, może czasem irytować.

Co do pozostałych muzyków oraz ich brzmienia, nie mam zastrzeżeń. Każdy pokazał się od jak najlepszej strony. Pawlukanis i Krzywosz stanowią solidną sekcję rytmiczną, która nie tylko stanowi tło dla solistów, ale wręcz czasami, po głębszym wsłuchaniu się, samoistnie wychodzi na pierwszy plan i tworzy piękne pejzaże. Oczywiście Lisiecki i Zgoda brylują swoimi melodiami oraz pomysłami na grę. Powinni stanowić wzór dla wielu muzyków, w jaki sposób grać jazz, aby nie był tylko zlepkiem chaotycznych dźwięków, a raczej przemyślanymi, intrygującymi kompozycjami.

„Bound to Happen” to płyta bezpieczna. Choć w większości przypadków uznałbym to za wadę, Lisiecki i jego ekipa udowadniają, że można grać konserwatywnie, ale z wielką pasją i pomysłem. Niemal każdy utwór jest inny, a skomponowane melodie intrygują i zapadają w pamięci już podczas pierwszego odsłuchu. Bardzo żałuję, że ten przyjemny longplay tak długo przeleżał na mojej półce wstydu. Mam nadzieję, że Paweł nie powiedział jeszcze ostatniego słowa i już wkrótce usłyszymy od niego jakieś nowe propozycje.


sobota, 15 czerwca 2024

Michael Bates’ Acrobat / Lutosławski Quartet - "Metamorphoses: Variations On Lutosławski"

Michael Bates’ Acrobat / Lutosławski Quartet

Michael Bates' Acrobat:
Marty Ehrlich - klarnet
Sara Schoenbeck - fagot
Fung Chern Hwei - skrzypce
Michael Bates - kontrabas, aranżacja
Michael Sarin - perkusja

Lutosławski Quartet:
Roksana Kwaśnikowska - pierwsze skrzypce
Marcin Markowicz - drugie skrzypce
Artur Rozmysłowicz - altówka
Maciej Młodawski - wiolonczela

Anna Lobedan - wokal w The Sea

Tytuł płyty: "Metamorphoses: Variations On Lutosławski "

Wydawca: Anaklasis (2023)

Opis do zdjęć: Fot. PWM / ANAKLASIS / Bartek Barczyk.

Autor tekstu: Hanna Raya Polanowska

Kto stoi za twoim ulubionym utworem? Czy znasz swojego rolnika? Z przekąsem zadałam sobie to pytanie, gdy w rozmowie z Maciejem, redaktorem Polish Jazz-u, poruszyliśmy temat płyty: Metamorphoses: Variations On Lutosławski - Michael Bates’ Acrobat / Lutosławski Quartet.

Przenieśmy się na chwilę do jesieni roku 2021, kiedy to na wrocławskim Jazztopadzie pojawił się Michael Bates. Na muzycznej scenie na wodzie, Odra Centrum, którą prowadziłam, gościliśmy koncert festiwalowy. Tam, producencko-artystycznie, nasze ścieżki się przecięły i zaczęła się znajomość. Pewnie dobrze wiecie, jak mały jest świat. Nikogo nie powinno dziwić, że ten nowojorski kontrabasista okazuje się być kolegą mojego kolegi, znanego z czasów, kiedy John Zorn brylował na Manhattanie. Wróćmy jednak do tytułowego rolnika – zdradzę wam, że Michael w brooklińskim ogródku miał kury. O ile Michaela miałam przyjemność poznać osobiście, tyle o narodowym dobru, jakim określa się Lutosławskiego, nie wiedziałam nic. W tym momencie pewnie straciłam wielu z was, zagorzałych muzykologów. Bardzo dobrze! Ten felieton/artykuł/kawałek moich wynurzeń osobistych miał się pojawić już jakiś czas temu – za cierpliwość raz jeszcze dziękuję Maciejowi. Nie mogłam nikomu tego zrobić, nadal uważam, że nie mogę. Przedwiośnie spędziłam zatem stalkując Witolda Lutosławskiego: Jego osobę, jego otoczenie, jego dom, jego rodzinę, utwory, warszawską salę koncertową, komentarze jego fanów. Wszystko po to, by móc posłuchać płyty, wydanej w cudownym ANAKLASIS PWM, z uwagą.

Spróbuję dla was odtworzyć moment, w którym w niedużej wrocławskiej trattorii spotykam się z artystami, chwilę po zakończeniu drugiego dnia nagrań. Jest grudzień 2022 roku, dość zimny. Przy stole wita nas Michael Bates, kontrabasista, kompozytor i edukator muzyczny pochodzenia kanadyjskiego, który od wielu lat mieszka i pracuje w Nowym Jorku. Michael wraz ze swoim zespołem Acrobat nie pierwszy raz bierze na warsztat wschodnio-europejską klasykę, ciekawskim polecam „Music for, and by, Dmitri Shostakovich”. Kwintet, w nieco odświeżonym składzie, tworzą muzycy jazzowi oraz klasyczni z bogatym doświadczeniem, również kompozytorskim. W skład wchodzą: Marty Ehrlich, multiinstrumentalista, który w szczególności uwiedzie was swoim kunsztem klarnetu w „Dance Prelude #2-I”; Sara Schoenbeck, fagocistka otwierająca „Cantilenę”; Michael Sarin, perkusista z ogromnym uśmiechem, bez którego utwór „Wind Trio³-I” nie mógłby zaistnieć; Fung Chern Hwei, skrzypek, o którym, choć nie powinnam publicznie tego wyznawać, po tym jak przeczytałam kilka słów przyjaciół Funga na jego temat, zapisał się w moim umyśle, jako jedna z najcieplejszych osób jakie miałam przyjemnośc kiedykolwiek poznać. Włoska knajpka nie jest duża, ale to dopiero połowa stołu. Jest z nami Antoni Grzymała, legendarne ucho polskiej reżyserii i realizacji dźwięku, który przyjechał na nagrania z Warszawy. Są i ci, bez których tej historii w ogóle by nie było – Lutosławski Quartet. Puszczam tutaj oko do zespołu, gdyż rok później spotkaliśmy się przy podobnej okazji przy stole z Craigiem Tabornem i Ksawerym Wójcińskim. Mała chwila na „female empowerment” – w tym powstałym w 2007 roku zespole pierwsze skrzypce gra Roksana Kwaśnikowska. Marcin Markowicz (drugie skrzypce), Artur Rozmysłowicz (altówka) oraz Maciej Młodawski (wiolonczela). Historycznie, w 1964 roku Witold Lutosławski opublikował dwuczęściowy utwór „Kwartet Smyczkowy”, który w jego twórczości był co prawda doświadczeniem jednorazowym, ale charakteryzował się wzrostem roli aleatoryzmu kontrolowanego – aspekt, dzięki któremu kompozytor zapisał się w kartach historii muzyki. Mamy jednak rok 2022, a kwartet od 15 lat na całym świecie sławi dorobek polskiej muzyki, a w szczególności twórczość Witolda Lutosławskiego. To właśnie ich koncert z Urim Cainem, rok wcześniej, zauroczył Bates’a i zapalił jego małą obsesję wokół twórczości tego kompozytora. Klamrę osobową można zamknąć w dość przekornym – patrząc na biografię Lutosławskiego – miejscu: utwór „the Sea”, gdzie syrenim głosem ludowe motywy wyśpiewuje Anna Lobedan. Aktorka i wokalistka, która kilka miesięcy wcześniej wraz z Lutosławski Quartet, Marcinem Maseckim i Grzegorzem Tarwidem oczarowała słuchaczy 20-stej Jesieni Jazzowej im. Tomasza Stańko w Bielsku Białej. Gdybyśmy mieli wymienić wszystkich, których dotknął  złoty palec tego projektu, nie wiem czy starczyłoby miejsca w tym przytulnym lokalu gastronomicznym. Zostawię wam jednak jeszcze jedną ciekawostkę: był tam z nami również Zbigniew Kozera, wrocławski kontrabasista znany z takich formacji jak Into The Roots – trio Piotra Damasiewicza, którego to instrument usłyszycie na płycie.

Czy coś łączy Bates’a i Lutosławskiego? Patrząc na mnie z okładki, poprzecinanym wzrokiem, Witold Lutosławski zdaje się zadawać to pytanie. Zastanawiam się, czy czas, który spędziłam chłonąc materiały o tym muzyku, legitymizuje mnie, choćby w najmniejszym stopniu, do recenzowania tej płyty. W wyobraźni wracam do żoliborskiej pracowni artysty. Do perfekcyjnego zestawienia mebli, rytmu dnia, wspólnej kawy z żoną w południe, aż po dywan zamówiony na wymiar w jednym z londyńskich butików. Te ostatnie miesiące wgłębiania się w historie tej rodziny to była realna metamorfoza mojego nastawienia do życia. Im bardziej wsłuchiwałam się w słowa o tym człowieku, tym bardziej jego altruizm, pogoda ducha oraz dbałość o higienę słuchania i słyszenia stawały się mi bliskie. Co ciekawe, w poznawaniu bliżej Michaela Bates’a również towarzyszyły mi te obserwacje. Widzicie Michael to ciepły, szczerze uśmiechający się muzyk z niebywałym uporem i dążeniem do perfekcji. W podcaście Contrabass Conversation opisał proces opracowywania utworów na tę płytę i cóż, bez zbędnego zaskoczenia można powiedzieć, że to co słyszymy na płycie to efekt ciężkiej, codzienniej żmudnej pracy.

Zakopując się w materiałach o Witoldzie Lutosławskim, miałam również przyjemność poznać opinie fanów, którzy szeroko komentowali dostępne w internecie treści. Podkreślali, że dla melomana największą ucztą było nie tylko słyszenie utworów, ale również możliwość zobaczenia samego mistrza na scenie. Chociaż koncert promujący projekt "Metamorphoses" był ograniczony do nowojorskiej publiczności, z radością przekazuję ekscytujące wieści. Jesienią odbędzie się trasa koncertowa tego projektu po Polsce, z przystankami w Krakowie, Wrocławiu i Warszawie. Jeśli chcecie doświadczyć tego unikalnego połączenia dźwięków i historii na żywo, zapraszam do uczestnictwa. To będzie doskonała okazja, aby na własne uszy przekonać się jak brzmi wasz nowy ulubiony utwór, i kto za nim stoi.


środa, 12 czerwca 2024

Kuba Cichocki – "Flowing Circles"

Kuba Cichocki 

Kuba Cichocki - Fortepian
Brandon Seabrook - Gitara
Lucas Pino - Saksofon
Bogna Kicińska - Wokal
Edward Perez - Kontrabas
Colin Stranahan - Perkusja
Patrick Breiner - Saksofon
Rogerio Boccato - Perkusjonalia
Rose Ellis - Wokal

Kwartet smyczkowy:
Sana Nagano
Leonor Falcòn
Benjamin von Gutzeit
Brian Sanders

Tytuł płyty: "Flowing Circles"

Wydawca: Brooklyn Jazz Underground Records (2023)

Tekst: Mateusz Chorążewicz

Album "Flowing Circles" autorstwa Kuby Cichockiego, wydanego przez Brooklyn Jazz Underground Records, to dzieło złożone i wielowymiarowe, które z pewnością zasługuje na szczegółową analizę. Zanurzając się w ten muzyczny świat, szybko zauważamy, jak umiejętnie Cichocki łączy skomplikowane, wielowarstwowe kompozycje z momentami improwizacji, tworząc unikalną narrację muzyczną.

Właściwie cały album jest mieszanką skomponowanych i improwizowanych sekwencji, które nie tylko wtapiają się w siebie, ale czasami istnieją równolegle, tworząc fascynującą strukturę muzyczną. Takie podejście do kompozycji wskazuje na głębokie zrozumienie jazzowej tradycji oraz zdolność do jej nowatorskiego rozwijania. Cichocki, mieszkając na co dzień w Nowym Jorku i zapraszając do współpracy muzyków z tego miasta, czerpie pełnymi garściami z energetycznej sceny Nowego Jorku, co słychać w każdej kompozycji na płycie.

W czasie odsłuchu niekiedy przypominały mi się utwory Rafała Sarneckiego – podobnie jak u niego, tak też na „Flowing Circles”, kompozycje są dość złożone i należy się w 100% skupić na muzyce, aby niczego nie przegapić. Momentami można odnieść nawet wrażenie, że utwory Cichockiego są trochę przeintelektualizowane. Nie sądzę jednak, aby był to minus – płyta ta niejako wymusza na słuchaczu zaangażowanie w odbiór.

Kuba Cichocki szczególnie znany jest ze współpracy z gitarzystą Brandonem Seabrookiem. Czytając wywiady Cichockiego odnosi się wrażenie, że tych dwóch artystów łączy szczególna więź muzyczna. W takich sytuacjach niekiedy słychać na nagraniach, że część składu rozumie się wzajemnie dużo lepiej niż z pozostałymi członkami zespołu. Na „Flowing Circles” absolutnie jest to niezauważalne – właściwie żaden element tej muzycznej układanki nie góruje nad pozostałymi.

Obecność kwartetu smyczkowego oraz innych znakomitych muzyków, takich jak Lucas Pino na saksofonie czy Rogerio Boccato na perkusjonaliach, wzbogaca teksturę albumu, nadając mu dodatkową głębię. Warto zwrócić uwagę na bogactwo użytych instrumentów oraz sposób, w jaki są one eksplorowane. Od delikatnych smyczków po energetyczne uderzenia perkusyjne, każdy element ma swoje miejsce i znaczenie, co sprawia, że "Flowing Circles" jest dziełem kompleksowym i wielowarstwowym.

Podsumowując, "Flowing Circles" Kuby Cichockiego to album, który zmusza do refleksji i głębokiego zanurzenia w dźwięki. Jest to praca wymagająca od słuchacza zaangażowania, lecz równocześnie oferująca bogate, satysfakcjonujące doznania muzyczne. Cichocki pokazuje także, że jego muzyczna ewolucja wciąż trwa. Odstępując od bardziej awangardowych eksploracji swoich wcześniejszych prac, na "Flowing Circles" skupia się na bardziej dostępnych, ale równie wyrafinowanych kompozycjach, które balansują na granicy intelektualnej głębi i emocjonalnego oddziaływania.

poniedziałek, 10 czerwca 2024

Michal Aftyka Quintet - "Frukstrakt"

Michal Aftyka Quintet

Marcin Elszkowski - Trumpet
Marcin Konieczkowicz - Alto Saxophone
Tymon Kosma - Vibraphone, Xylophon
Michał Aftyka - Double Bass
Stefan Raczkowski - Drums

Album's title - "Frukstrakt"

Multikulti (2023)

Review author: Viačeslavas Gliožeris

„Frukstrakt” - a title of double bassist Michal Afyka quintet's debut album – is an artificial word, invented by Michal himself. Since the album's music is presented as a sort of soundtrack to the walk through the Museum of Lost Flavours in the album's notes, for me the title somehow associates with a combination of “fruit” and “extract”, but most probably I'm wrong here.

Anyway, what we have inside of a nicely packaged album is tasteful avant-garde jazz with strong chamber influence. All compositions are Aftyka's originals, but the final music is an obvious collective work's result. Traditional reeds – drums – bass quintet is completed with vibes player/xylophonist Tymon Kosma instead of an expected piano player, which works pretty well with quite elegant and partially dreamy Afyka's music.

Rooted in chamber avant-garde jazz tradition (ca. 90s), the Quintet sounds quite conservative, which probably is for good here. At the same time, there are modern touches here and there. In all, the album's music is a respectable mix of the past and nowadays. As almost always, best chamber jazz offers a lot of colors, nuances, and moods, “Frukstrakt” is not an exemption.

The album's music varies from dreamy to a bit sentimental, from slightly melancholic to nervous, but always well framed and controlled. I like there is no aggressiveness, exaltation, or artificial rebellion in this music, so often usual for works of young artists, searching for their own place on the jazz scene. It is intelligent, tasteful, and somehow pleasantly comfortable, in its own way. I really like the simplicity of arrangements – moods, and atmosphere are both obviously more important than virtuosity's demonstration here. I like the reeds soloing and vibes sound too. 

Yes, we feel there is more freshness of young hearts and heads against maturity and technical excellence demonstration in this music, but probably “Frukstrakt” is attractive because of that as well. Strong debut and I'm really curious about what comes after.

piątek, 7 czerwca 2024

Tomasz Dąbrowski & The Individual Beings - "Better"

Tomasz Dąbrowski & The Individual Beings

Tomasz Dąbrowski – trąbka, elektronika, muzyka, produkcja
Fredrik Lundin – saksofon tenorowy
Ireneusz Wojtczak – saksofon tenorowy, saksofon sopranowy
Grzegorz Tarwid – fortepian, syntezatory
Max Mucha – kontrabas
Knut Finsrud – perkusja, perkusja elektroniczna
Jan Emil Młynarski – perkusja, perkusja elektroniczna

Tytuł płyty: “Better”

Wydawnictwo : April Records & Music (2024)

Tekst: Paweł Ziemba

Współczesny jazz coraz częściej porusza się po nieoczywistych drogach, łącząc elementy skrajnie różnych gatunków muzycznych, tworzy nowe nadając im jednolitą całość. Bez wątpienia Tomasz `Dąbrowki jest przykładem artysty, który umiejętnie korzystając z wielu gatunków współczesnej muzyki, przesuwa granice możliwości brzmieniowych, znajdując własną ścieżkę i miejsce w świecie muzyki. Jego najnowszy albym “Better” jest przykładem oryginalności i tak popularnego dziś w muzyce synkretyzmu.

Dąbrowski to szczególna postać na europejskiej scenie jazzowej. Uznany przez wielu krytyków za jednego z najlepszych polskich trębaczy młodego pokolenia w Europie i “następcę” Tomasza Stańki. Nic oczywiście nie przychodzi samo, nie spada jak przysłowiowa manna z nieba. Na wszystko trzeba było ciężko zapracować. Tytuł najnowszego albumu Tomasza Dąbrowskiego & The Individual Beings “Better” , znakomicie oddaje poziom muzyki zarejestrowanej na krązku. Parafrazując go napisałbym, że “LEPIEJ BYĆ NIE MOŻE”.

Co by nie powiedzieć, jest to bardzo przemyślana, pogłębiona o faktury i brzmienie muzyka, zachowująca swój logiczny ciąg z nagraniami z wydanej 2 lata temu debiutanckiej płycie zespołu The Individual Beings. Dąbrowski bardzo swobodnie i bez kompromisów prezentuje nam własną, ciekawą wizję muzyki. Bez szaleństwa, przepychu i naśladownictwa przeprowadza słuchacza przez kolejne etapy muzycznej podróży. To muzyka, która nawiązuje do wibracyjnej natury dźwięku i urzekającej atmosfery. Wzbudza emocje i wywołuje refleksje.

Sam lider w dołączonym do płyty opisie, tak mówi o wynikającym z niej przesłaniu: „Wszyscy powinniśmy dążyć do bycia lepszymi. Być lepszymi wersjami samych siebie i obserwować, jak rezonuje to w nas i w ludziach wokół nas. W miarę jak rozwijamy się poprzez doświadczenie, niektóre wcześniejsze wyzwania ujawniają się jako zewnętrzne projekcje. Uznanie ich za takie jest potężną bronią w walce z naszą własną, czasem śmieszną przewidywalnością”.

Dąbrowski poprzez sprawne przełamywanie istniejących schematów wprowadza słuchacza w nowe, wcześniej nieznane obszary muzycznej egzystencji. Robi to na tyle sprawnie, że całość albumu brzmi świeżo i zaskakuje swoją oryginalnością. Oczywiście podjęte przez lidera ryzyko odkrywania nowego, wyjście poza znane sobie ramy jest ogromnym wyzwaniem. Można je zmitygować wsparciem ludzi tworzących spójny mentalnie oraz duchowo kolektyw. Nie mam złudzeń, że ten zdecydowany muzycznie krok jest efektem współdziałania i współegzystencji całego siednioosobowego zespołu.

Wszystkie kompozycje na krążku chwytają ujmującym liryzmem, swoją melodyką i zdecydowanym brzmieniem. Z drugiej strony są pełne pozytywnej energii. Trudno jest wydzielić któryś z utworów, gdyż wszystkie dziewięć kompozycji tworzy nierozerwalnie intrygującą, wciągającą całość. Album potwierdza niezwykłą wszechstronność i siłę zespołu, który w bardzo umiejętny sposób wykorzystując rozbudowane instrumentarium, tworzy ciekawe tekstury dźwięków, melodyjność i ostinatowy groove.

Muzyka na płycie ma bardzo silne egzystencjonalne przesłanie związane z procesem rozwoju, świadomością tworzenia siebie. Aby siebie poznać trzeba wystawić się na próbę. Wykonać krok, który będzie początkiem nowego, lepszego JA .

Życie jest jak rzeka pełna wirów i kamieni, których staranie każdy człowiek unika. W takim podejściu tkwi pułapka. Funkcjonujemy w kulturze pochwały dla zachowawczości, odpuszczania, celebracji wygody a przede wszystkim unikania ryzyka. Lęk przed utraceniem jest silniejszym bodźcem niź chęć odkrycia nowego.

Aby jednak poznać siebie przesunąć granice naszych możliwości, stać się lepszym, powinniśmy świadomie mierzyć się z wyzwaniami. Wyjście ze strefy komfortu jest walką ze swoimi uprzedzeniamia, nawykami, ale jest również krokiem do reflekscji nad sensem i celem życia.

Dąbrowski doskonale wie i czuje, czym dla niego jako artysty jest możliwość tworzenia i sam tak o tym mówi: „Staram się unikać pisania z góry ustalonym planem - to zmarnowana okazja, by powtarzać rzeczy, które sprawdziły się w przeszłości. Staram się wychylać w nieznane i ufać swoim instynktom. Im bliżej jestem muzyków, z którymi gram, tym mniej muszę o tym myśleć”.

Chęć rozwijania się, wchodzenia w nowe, do tej pory nieznane obszary muzyki, poszukiwanie nowych brzmień, Dąbrowski bardzo sprawnie rozbudził u wszystkich członków zespołu. W nagraniach na płycie jeszcze bardziej znalazły zastosowanie elektyroniczne zestawy perkusyjne, pedały i efekty zmieniające brzmienie instrumentów.. Wykorzystanie dwóch perkusistów jak również dwóch saksofonów i trąbki dało możliwości zaoferowania nowych brzmieniowo konfiguracji. Całość zyskała na wyrazistwości i muzycznej zadziorności. Bez wątpienie umiejętne połączenie instrumentów akustycznych z elektroniką sprawia, że muzyka na krążku jest wielowymiarowa a Tomasz Dąbrowni & The Individual Beings ma swoje wyjątkowe brzmienie.

“Better” to jedenasta autorska płyta w dyskografii Dąbrowskiego prezentująca lidera i zespół w kolejnej bardzo ciekawej odsłonie.

środa, 5 czerwca 2024

Joanna Knitter Blues & Folk Connection - "Aretha"

Joanna Knitter Blues & Folk Connection

Joanna Knitter – śpiew,
Artur Jurek – fortepian & organy Hammonda,
Krzysztof Paul – gitara,
Adam Żuchowski – kontrabas,
Piotr Góra – perkusja.

Wydawca: Allegro Records (2020)

Tytuł płyty: "Aretha"

Autor tekstu: Maciej Nowotny 

Joanna Knitter posiada rzadki w jazzie talent jakim jest... głos. Wśród wielu szemrzących i szepczących jazzowych diw, Knitter zaskakuje (nieraz boleśnie, jak się przekonamy) potężnym głosem, a ponadto ma pewność siebie żeby go używać, jak powiedzmy kowboj swojego colta. Niedawno miałem ją okazję słyszeć na nagranym wspólnie z saksofonistą Przemkiem Dyakowskim albumie "Ludmiła" poświęconym gwieździe muzyki popularnej lat 50-tych i 60-tych w Polsce Ludmile Jakubczak. Potrafiła tam bezpretensjonalnie zaśpiewać piosenki, które wydawały się już całkowicie zapomiane, ba, nawet martwe. A okazało się, że mogą odżyć i rozgrzać jeszcze niejedno serce i to nie tylko z tych pamiętających tę dawno przebrzmiałą - także muzycznie - epokę.

To zaostrzyło mi apetyt na więcej śpiewu Joanny i jakoś tak sama wpadła mi w ręce następna płyta z jej udziałem, tym razem autorska, poświęcona wybitnej amerykańskiej wokalistce Arecie Franklin. Co prawda zapaliła mi się czerwona lampka, bo pomysł zmierzenia się z Arethą Franklin, a właściwie jej piosenkami, wydawał mi tak karkołomny jak powiedzmy skok z wysokiej wieży do basenu, którego wypełnienia wodą z powodu dużej odległości nie jesteśmy w stanie potwierdzić. 

I rzeczywiście! W pierwszej chwili wydawało, że na dole uderzyłem z hukiem o twardy beton. Nagrane przez Knitter wersje w niczym nie przypominały świetnie mi znanych interpretacji Franklin. Mało tego. Zaśpiewane na bluesowo, z ostrą, dynamiczną frazą huczały mi w głowie jakby ktoś masakrował ukochane jazzowe i gospelowe piosenki pracującą na najwyższych obrotach - chicagowską - piłą mechaniczną. Z wściekłością wyrwałem płytę z odtwarzacza i już miałem ją z całą siłą cisnąć za okno, gdy powtrzymało mnie coś.

To coś to inna piosenka, w której takie oto padają słowa, że "niecierpliwość to okrutnie brzydka wada". Usiadłem, wziąłem głębszy oddech, odłożyłem płytę na półkę i dałem jej i sobie czas. I podczas kolejnych odsłuchów dotarło do mnie, że trzeba naprawdę potężnej odwagi by zrobić coś tak szalonego jak Knitter na tej płycie czyli przewrzeszczeć samą Franklin. Co więcej, Knitter często się to udaje, bo zrobiła dokładnie to co należało, czyli postanowiła ten repertuar zaśpiewać całkowicie po swojemu, w sposób wręcz diametralnie przeciwny intepretacjom boskiej Arethy i dzięki temu, mimo że piosenki są nam tak dobrze znane, mamy cały czas czas wrażenie odkrywania czegoś nowego. Zasługa w tym nie tylko charyzmatycznej wokalistki, ale i towarzyszących jej muzyków: Artura Jurka grającego na fortepianie i organach Hammonda, Krzysztofa Paula na gitarze, Adama Żuchowskiego na kontrabasie i Piotra Góry na perkusji. Ci muzycy zagrali bluesa jakby urodzili się w Chicago i przez całe życie nie robili nic innego jak chodzili w czarnym garniturze, białej koszuli, przeciwsłonecznych okularach i uciekali przed policją, a od czasu do czasu również przed mafią. Brawo! 

I jednego tylko żałuję, że zapewne z powodu już znacznego oddalenia od premiery tego albumu, która miała miejsce w roku 2020, zapewne nie będę już miał okazji posłuchać tego materiału na żywo. A mam przeczucie, że mógłby brzmieć jeszcze potężniej. Mam jednak nadzieję, że co się odwlecze to nie uciecze i tym baczniej wyczekuję wieści o tym jakie projekty Knitter ma na horyzoncie.


poniedziałek, 3 czerwca 2024

Magda Kuraś Quintet - "Tryptyk Biłgorajski"

Magda Kuraś Quintet 

Magda Kuraś – Wokal
Maciej Świniarski – Głos, burza, tamburyn
Ziemowit Klimek – kontrabas, głos
Kuba Krzanowski – perkusja, głos
Dominik Kisiel – piano, głos

Tytuł płyty: "Tryptyk Biłgorajski" 

Wydawnictwo: Alpaka Records (2023)

Autor tekstu: Mateusz Chorążewicz

Na pierwszy rzut oka, "Tryptyk Biłgorajski" Magdy Kuraś Quintet może wydawać się kolejnym wpisem w niekończącej się serii jazzowych albumów z folklorycznym zabarwieniem. Jednak już po pierwszych taktach staje się jasne, że debiutancka płyta kwintetu Kuraś ma w sobie coś więcej.

Muzyczne dziedzictwo południowo-wschodniej Polski jest tu nie tylko tłem, ale fundamentem dla całego projektu, co nadaje tej pracy głęboki, osobisty charakter. Kompozycje, oparte na tekstach ludowych pieśni, są przeplatane intymnymi recytacjami, które dodatkowo wzbogacają emocjonalny kontekst albumu.

Nie można jednak mówić, że "Tryptyk Biłgorajski" wnosi wiele nowości do gatunku; to raczej umiejętne przetworzenie i adaptacja tradycji. Zdecydowanie dominują tu elementy folkowe, a jazz, choć obecny, ustępuje pierwszeństwa bardziej ludowym brzmieniom. To, co jednak fascynuje i przyciąga, to sposób, w jaki Kuraś i jej zespół balansują na granicy tych dwóch światów. Bardzo interesujące (choć niespecjalnie skomplikowane) struktury harmoniczne świadczą o głębokim zrozumieniu i szacunku do obu gatunków.

Album ma charakter kolektywny, co widać w sposobie, w jaki muzyka jest wykonywana — każdy z muzyków przyczynia się do całości, nie dominując, ale wspierając opowieść. Można by zarzucić, że taka forma ogranicza przestrzeń dla indywidualnych popisów, ale w kontekście tego albumu jest to zdecydowanie zaleta, a nie wada.

Mimo inflacji folkowych albumów jazzowych na rynku, "Tryptyk Biłgorajski" zdołał przyciągnąć moją uwagę. Może nie przez nowatorstwo, ale przez szczerość i emocjonalne zaangażowanie, z jakim Magda Kuraś przedstawia swoją muzyczną wizję. To uczciwa i piękna celebracja jej muzycznych korzeni, która zasługuje na wysłuchanie.