Pages

czwartek, 29 czerwca 2023

Tomasz Wendt - Daily Things (2023)

Tomasz Wendt

„Daily Things” (2023)

Tomasz Wendt – saksofon
Szymon Mika - gitara
Max Mucha – kontrabas
Michał Miśkiewicz – perkusja

Wydawnictwo: SJRecords 

Tekst: Paweł Ziemba

Co sprawia, że muzyk komponuje taką a nie inną muzykę? Jaką „historię” chce nam przekazać? Na ile ta jedyna i wyjątkowa możliwość eksperymentowania z dźwiękiem jest wynikiem natchnienia i odczuwanych emocji? Ilość pytań jakie przychodzą do głowy jest ogromna.

Inspiracja jest zjawiskiem, bez którego trudno wyobrazić sobie istnienie literatury, muzyki, czy architektury. Nawet postęp technologiczny uwarunkowany jest kreatywnością. To właśnie inspiracja sprawiła, że możemy oglądać obrazy Claude Moneta, podziwiać instalacje Magdaleny Abakanowicz, spędzać godziny zaczytując się w książkach Tolkiena, czy też radować się możliwością zrobienia wspaniałego zdjęcia naszym smartphone’m.

Antonio Vivaldi, zainspirowany zmiennością i różnorodnością pór roku, skomponował „Four Seasons”, przekładając na język muzyki pełną paletę barw, nastrojów oraz dźwięków charakterystycznych dla różnych sezonów. Podobnie Astor Piazzolla komponując „The Four Seasons of Buenos Aires”. Wprawdzie różni się ona kolejnością zestawionych utworów od propozycji Vivaldiego, ale źródło twórczej weny jest to samo.

W 2015 roku amerykański saksofonista Ben Wendel zainspirowany pomysłem zrealizowanym przez Czajkowskiego, opublikował na YouTube 12 teledysków, przedstawiających kolejno dwanaście kameralnych duetów. W każdym z nich zaprezentował muzycznie jeden miesiąc. Po sukcesie tej kampanii w 2018 roku Wendel nagrał krążek „The Seasons”.

Odbieramy otaczający ich nas świat wszystkimi zmysłami. To one są impulsem do kreowania i tworzenia. Czasami natchnienie czy też zapał twórczy może mieć swoje źródło w zwykłej codzienności i nie ma znaczenia, czy jest ona szara czy też pełna kolorów. Drobiazg, detal, pozornie nieistotny szczegół możne być inspiracją do stworzenia dzieła.

„Daily Things” to czwarty autorski krążek Tomasza Wendta. Album łączy w sobie elementy post-bopu z nowoczesnymi brzmieniowymi pomysłami modern jazzu. Płyta jest dowodem na to, że Wendt jako kompozytor i instrumentalista odnalazł w grze „Świętego Grala” i zrozumiał, że muzyka bez emocji pozostaje nic nie znaczącym zapisem nutowym.

Album składa się z 13 utworów. Siedem z nich artysta przypisał konkretnym dniom tygodnia, a pozostałe sześć to muzyczne epizody zainspirowane codziennymi sytuacjami jak też rytmem pospolitego dnia. Rutyna i systematyczna powtarzalność zostały czasami zburzone jakimś drobnym zdarzeniem, małą rzeczą, które potrafią przedefiniować nasz sposób myślenia tudzież postrzegania rzeczywistości. Dzięki takim sytuacjom zaczynamy dostrzegać sens trudnych doświadczeń co więcej - cieszyć się drobnymi rzeczami.

„Daily Things” to ciekawa, wielobarwna muzyczna podróż przez wszystkie dni tygodnia, demonstrująca możliwości kompozycyjne lidera, a także umiejętności instrumentalne członków zespołu. Wszystkie utwory brzmią świeżo, naturalnie i różnią się swoim nastrojem i rytmem. Charakteryzuje je swoboda i kreatywność wyszukanych melodii a także ciekawe improwizacje lidera na saksofonie. Perfekcjonizm w grze Szymona Miki (mimo że dla niektórych może być drażliwy) jest wyrazem doskonałych technicznych umiejętności artysty jak też jego bogatej wyobraźni. Bez wątpienia Tomasz Wendt, Szymon Mika, Max Mucha i Michał Miśkiewicz potrafią wprowadzić słuchacza w muzyczną medytację, stawiając przede wszystkim na emocje i autentyczność, a niekoniecznie eksperymentowanie z dźwiękiem. Fakt ten bynajmniej nie powoduje, aby krążek tracił na atrakcyjności i nowoczesności brzmienia.

Muzyka „Daily Things” jest plastyczna i ciekawa pod względem harmonicznym. Znajdujemy w niej wiele niuansów upiększających intymny przekaz bądź wzmacniających napięcie. Szymon Mika znakomicie wpisał się w klimat płyty, przeplatając dźwięki gitary z liniami saksofonu. Formy muzyczne nakładają się na siebie budując pełne emocji obrazy.

Brzmienie saksofonu Wendta i gitary Miki są rdzeniem interakcji całego kwartetu.

"Monday" - pierwszy utwór na płycie, choć trochę leniwy po niedzieli, nie jest pozbawiony energii. Ta liryczna opowieść, ubarwiona szorstkim brzmieniem saksofonu Wendta i gitarą Miki, zachowała swój kontemplacyjny klimat. Na uwagę zasługuje znakomita praca sekcji rytmicznej w tle.

Moim faworytem jest „Lost Fireman”. To melodyjna kompozycja wpadająca wyraźnie w klimat nagrań z połowy lat 70-tych, Keith’a Jarrett ‘a i Jana Garbarka. Brak fortepianu (co jest bardzo dobrym wyborem w tym przypadku) sprawia, że gitara bierze na siebie główny ciężar budowy całego układu harmonicznego. Mika bardzo precyzyjnie wypełnia muzyczną przestrzeń, budując tło dla dynamicznej, pełnej emocji gry lidera. Ciekawe brzmienie Wendta jest równie ekscytujące jak mistrzowski dobór dźwięków Miki na gitarze.

„Boys” to utwór z nieregularnym metrum. Delikatność sopranu Wendta, wsparta dźwiękami gitary ma urzekające kołysanie - jak gałąź ciężka od owoców, popychana siłą szybkich uderzeń Miśkiewicza na perkusji.

Pojawiająca się po „Friday” kompozycja „Blue” to utwór stawiający na agresywne niuanse, o wymagającej strukturze harmonicznej, jak również nakładających się na siebie akordów (granych przez Mikę).

Z tej ściany dźwięków wyłania się, napędzone elektronicznymi efektami, solo gitary. Całość wybucha gorącą, ale zgrabnie wyodrębnioną fuzją. Obaj instrumentaliści, wsparci sekcją rytmiczną, płoną intensywnie, a następnie powoli zanikają, utrzymując powstałe napięcie, które może, ale wcale nie musi ustąpić. To jeden z ciekawszych utworów na płycie. Jego usytuowanie nie jest przypadkowe, lecz dokładnie przemyślane.

Tak jak każdy tydzień kończy niedziela wprowadzająca nas powoli w nastrój nadchodzącego poniedziałku, tak tę wyjątkową sesję zamyka krótki, pozostający w kontemplacyjnym nastroju utwór „Sunday” - z falującym brzmieniem saksofonu oraz spokojną grą gitary.

„Daily Things” jest próbą wprowadzenia słuchacza w świat, w którym wyrażone emocje nadają dźwiękom inny sens. Tomasz Wendt stara się opowiedzieć historie związane z codziennością i wynikającymi z niej emocjami. Dobrze jest posłuchać albumu w całości i traktować go jako całość. Ta osobliwa muzyczna podróż, odważnie wprowadza słuchaczy w kanon współczesnego jazzu. Artysta oferuje ciekawe, zróżnicowane brzmienie, wsparte zupełnie innym podejściem w realizacji muzycznych pomysłów. Cały kwartet doskonale odnajduje się w zaproponowanej koncepcji. Mika (na gitarze) wnosi wiele delikatności i zróżnicowania, podczas gdy Max Mucha (na kontrabasie) zapewnia solidny fundament rytmiczny. Całości dopełnia Miśkiewicz (na perkusji). Jego dynamiczna, jak też pełna zaskakujących zmian gra buduje napięcie i bazę dla swobodnych improwizacji pozostałych członków zespołu.

„Daily Things” zaskakuje swoim brzmieniem i pomysłowością. Jest to bardzo współczesny, osadzony w stylistyce post-bopowej z elementami nowoczesnego jazzu album. Gratulacje za bardzo dobrą realizację nagrań!

Każdy, kto szuka czegoś nowego, świeżego i ciekawego w brzmieniu muzyki - powinien sięgnąć po ten krążek.

poniedziałek, 26 czerwca 2023

Mariusz Bogdanowicz w audycji "Muzyka, która leczy" w RadioJAZZ.FM


Podcast z cotygniowym (w piątki o 19.00-20.00) wydaniem audycji  "Muzyka, która leczy" w RadioJAZZ.FM. Tym razem gościem Macieja Nowotnego i Pawła Ziemby był znany kontrabasista  Mariusz Bogdanowicz, z którym rozmwialiśmy o jego muzyce, a szczególnie o płycie "Freedom Book/Echoes of Heyday". W jej nagraniu obok naszego gościa wzięli udział Włodzimierz Nahorny, Piotr Schmidt i Piotr Buskupski. Ponadto część audycji poświęciliśmy Peterowi Brotzmannowi, o którego śmierci właśnie się dowiedzieliśmy. Zagraliśmy muzykę z jego ostatniej płyty "Catching Ghosts", której recenzję dla magazynu Jazz Forum napisał Maciej. Ponadto zagralismy także trochę muzyki z najnowszego albumu Dariusza Petery "Power of Algorithms".


piątek, 23 czerwca 2023

Piotr Schmidt - Komeda Unknown (2022)

Piotr Schmidt

Piotr Schmidt - tp
Kęstutis Vaiginis - ts, ss
David Dorużka - g
Paweł Tomaszewski - p
Harish Raghavan / Michał Barański - b
Jonathan Barber / Sebastian Kuchczyński - dr

"Komeda Unknown" (2022)

Wydawca: SJ Records

Autor tekstu: Jedrek Janicki

Jak mawia gangsterska mądrość, tematy niedomknięte należy zamykać. Wątpię by takim właśnie postanowieniem kierował się trębacz Piotr Schmidt tworząc płytę Komeda Unknown 1967, jednak w koncepcji samego tego nagrania śmiało dopatrzeć się można pewnej symboliki domykania koła historii - jakkolwiek górnolotnie i pretensjonalnie fraza ta miałaby zabrzmieć w piśmie. Na szczęście jednak, w dźwięku wypada o wiele godniej!

Jak wszyscy nawet nie tak doskonale zaznajomieni z historią polskiego jazzu wiedzą, w 1967 roku Krzysztof Komeda zaproszony został przez Joachima-Ernsta Berendta do wzięcia udziału w projekcie Jazz und Lyrik. Komeda, ryzykując ze względów politycznych naprawdę całkiem sporo, ochoczo jednak na propozycję Berendta przystał i stworzył dzieło Meine süße europäische Heimat (Moja Słodka europejska ojczyzna), będące zdumiewającą mieszanką jazzu i poezji najwybitniejszych polskich poetów. Nagranie to znakomicie zreinterpretował w 2018 sekstet Ptaszyna Wróblewskiego (płyta wyszła pod tytułem Moja słodka europejska ojczyzna w ramach serii Polish Jazz) oraz nieco mniej udanie w 2021 Sławek Jaskułke na płycie Europa 67/21.

Schmidt ze swoim zespołem nie odwołują się jednak bezpośrednio do nagrań, które znalazły się na winylu Meine süße europäische Heimat, lecz do zaginionych kompozycji Komedy z tamtej sesji nagraniowej, które na płycie nigdy się nie znalazły. Szczęśliwe zrządzenie losu chciało, że podczas szczegółowej kwerendy w Bibliotece Narodowej w Warszawie udało się odnaleźć rękopisy tych sześciu zaginionych kompozycji, które posłużyły Schmidtowi za podstawę realizacji płyty Komeda Unknown 1967 („uzupełnieniem” całości nagrania okazał się znany już wcześniej utwór After Catastrophe napisany do wiersza Campo di Fiori Czesława Miłosza).

Komeda Unknown 1967 nie jest wyłącznie wynikiem iście heglowskiej rozumnej konieczności dziejowej, lecz jako płyta sama w sobie (Kant przewraca się w głowie, Ding an sich przecież musi pozostawać nieuchwytne!) również broni się bardzo dobrze. Międzynarodowemu sekstetowi Schmidta udało się wypracować bardzo spójne i pełne brzmienie. Nie zaskakuje ono swoją wybuchowością, jednak świetnie współgra z refleksyjnymi i nieco melancholijnymi kompozycjami Komedy. Moją szczególną uwagę zwracają te nieco dynamiczniejsze fragmenty płyty, które doskonale wręcz podkreślane są przez pracę sekcji rytmicznej – posłuchajcie chociażby saksofonowej solówki Kestutisa Vaiginisa, wspartej przez podkład stworzony przez perkusistę Jonathana Barbera oraz kontrabasistę Harisha Raghavana w kompozycji When the Light of Imagination Goes Out. Co jednak moim zdaniem najważniejsze, zespołowi udało uciec się od pułapki zastawionej przez dorobek i legendę kroczącą ramię w ramię z samą muzyką Komedy. Duch Komedy sekstetu zdaje się nie obezwładniać! Brak rozbuchanej eksperymentalności i pewna oszczędność w traktowaniu materii muzycznej jest w tym wypadku świadectwem muzycznej dojrzałości sekstetu, a nie obaw o zszarganie dobrego imienia legendy. To kawał bardzo porządnie zagranego jazzu, który niesie w sobie również bardzo ciekawy koncertowy potencjał.

Jazz, pomimo swojego buntowniczego i crossoverowego charakteru, bardzo mocno osadzony bywa w tradycji i dorobku wcześniejszych mistrzów. Powrót do ich twórczości to nie tylko zadanie dla dziennikarzy i historyków muzyki, lecz także (a moim zdaniem, przede wszystkim!) samych muzyków. Świetnie więc, że jazzman dość znany jak na polskie standardy do lochów archiwów zajrzał i wyciągnął z nich perełkę – gwoli ścisłości do tych lochów zajrzał Prezes Stowarzyszenia Opieki Nad Spuścizną Krzysztofa Komedy Krzysztof Balkiewicz oraz muzykolog Justyna Raczkowska, a Schmidt ich rewelacyjne odkrycie doprowadził do formy muzycznej. Co więcej, sekstet Schmidta tę muzykę zrozumiał i w naprawdę udany sposób przedstawił ten typowo Komedowski wymiar tworzonej przez niego muzyki.


środa, 21 czerwca 2023

Przemek Dyakowski / Leszek Możdżer / Sławek Jaskułke - Melisa (2007)

Przemek Dyakowski, Leszek Możdżer, Sławek Jaskułke

Przemek Dyakowski – saksofony
Leszek Możdżer – fortepian w utworach 1, 3, 6, 8, 9
Sławek Jaskułke – fortepian w utworach 2, 4, 5, 7
Dominik Bukowski – wibrafon
Janusz Mackiewicz – kontrabas
Tomek Sowiński – perkusja
Irek Wojtczak – flet w utworze 3

Wydawca: Outside Music

"Melisa" (2007)

Autor tekstu: Marcin Kaleta

Najprzyjemniejszy polski jazzowy album wszech czasów? Kandydatów wskazać można oczywiście wielu. Państwo na pewno mają własne preferencje i własnych faworytów. Przy okazji, proszę pod postem na FB wpisywać propozycje.

Ja tymczasem zgłaszam "Melisę" (2007) Przemka Dyakowskiego. Znajdziemy tu granie delikatne, stonowane, nieśpieszne. Jak muśnięcie płatków róży. Albo poświata neonów w spokojnej metropolii nocą. Księżyca. Świecy. Bądź niczym poranna rosa. Letni leniwy powiew. I szelest liści. Fascynująco. Porywająco. Kołysząco. Unosząco. Uwodząco.

Lecz granie niebanalne. Przesądzają o tym czynniki elementarne: wybitna pianistyka (Leszek Możdżer w pięciu utworach, Sławek Jaskułke w czterech) oraz wibrafonistyka (Dominik Bukowski), do tego aktywna i kreatywna sekcja rytmiczna (Janusz Mackiewicz na kontrabasie i Tomasz Sowiński na perkusji), wreszcie saksofony lidera rodem z lat 50. Jeszcze flet, incydentalnie (Irek Wojtczak). Utworów mamy dziewięć: jeden jest tradycyjny, po dwa napisali Dyakowski, Możdżer i Bukowski, jeden pochodzi z opery Feliksa Nowowiejskiego, za bonusowy zaś odpowiadają pospołu: nigeryjsko-polski poeta, muzyk i pedagog Larry Ok Ugwu, ponadto Dyakowski z Możdżerem.

Dla mnie ta pozycja była niezwykłym zaskoczeniem. Wcześniej słuchałem Przemek Dyakowski Take It Easy V: "Ach, to był szał..." z piosenkami Jerzego "Dudusia" Matuszkiewicza w wykonaniu Joanny Knitter. W porządku: miłe, lecz zbyt powszednie, mocno estradowe i przygoda, póki co, jednorazowa. Z kolei "Melisa" otulała mnie i osnuwała przez kilka tygodni. Do takiej muzyki się wraca — dla wytchnienia, relaksu. Działa niczym napar z melisy, czyli pomaga ukoić nerwy, uporać ze zdenerwowaniem czy stresem. Żadnych zbędnych popisów, niczego awangardowego. Prostota. Nastrój. Melodia. Powab. Kwintesencja przyjemności.

W tej opinii nie jestem odosobniony. Marek Dusza z pisma "Audio" przyznał najwyższą notę 5/5 w obu kategoriach: wykonanie i nagranie. Bo też materiał został znakomicie zarejestrowany. Do tego przyczynił się Możdżer i dlatego zapewne lider pozwolił mu zanucić na koniec, w "Larry, The Rebel of Love". To już jednak nie był najlepszy pomysł. Nawet ktoś go tam wyśmiał w trakcie (albo on sam siebie). Z tym że nadal przebywamy w krainie jakiejś baśni, stąd można mu wybaczyć. A i odbiorcom to wszystko bardzo się spodobało, o czym świadczy status tzw. złotej płyty w 2008.

Może zatem warto zainteresować się najnowszą pozycją w katalogu Allegro Records: Przemek Dyakowski Take It Easy VI: "Ludmiła", z repertuarem śp. Ludmiły Jakubczak? Zapowiedź brzmi zachęcająco: "Wykorzystując stylistykę swingową, czyli znak rozpoznawczy naszego zespołu, podjęliśmy próbę nadania kompozycjom Jerzego Abratowskiego, Hanny Skalskiej czy Władysława Szpilmana nieco innego koloru, zachowując jednak ogromny szacunek do oryginałów".


poniedziałek, 19 czerwca 2023

O starych i nowych płytach serii Polish Jazz w audycji MUZYKA, KTÓRA LECZY w RadioJAZZ.FM

Redaktorzy bloga Maciej Nowotny i Paweł Ziemba zapraszają na kolejne wydanie audycji "Muzyka, która leczy". Redaktorzy powrócą do kultowej serii płyt wydawanych pod nazwą "Polish Jazz". Spróbują odpowiedzieć na pytanie czy w ogóle można i należy mówić o polskim jazzie jako odrębnym zjawisku? Jaką rolę ta seria spełniała w rozwoju tej muzyki w Polsce? Czy seria wyczerpała swoją formułę i czy dobrze się stało, że jest kontynuowana? I co można powiedzieć o wydawanych ostatnio pod tą marką płytach? Dyskusji towarzyszyć będzie muzyka tak ze starych jak i nowych płyt wydanych w tej serii. 

Do usłyszenia w każdy piatek 19.00-20.00 na internetowych falach RadioJAZZ.FM!

sobota, 17 czerwca 2023

Fire music i amor fati czyli koncert kwartetu Brotzmanna w Pardon To Tu


Autor tekstu: Maciej Nowotny

Pójście na koncert Petera Brotzmanna przypomina decyzję o tym czy chcemy skoczyć na bangee, ze spadochronu albo drugi raz się ożenić. Wiemy, że czekają nas emocje, że lawina dźwięków będzie nas miażdżyć i może będziemy decyzji żałować. Z drugiej strony czasem warto zaryzykować. Bo Brotzmann to historia jazzu, muzyk, który zapewnia maksymalny poziom zaangażowania, który do grania wybiera partnerów na tym poziomie co on sam, dając gwarancję wydarzenia artystycznego najwyższej rangi. Tym większe słowa uznania dla Daniela Radtke, który w swoim klubie stworzył taką atmosferę, że Brotzmann zdecydował się w trakcie swojego mini-tournee odwiedzić poza londyńskim Cafe OTO, właśnie Pardon To Tu w Warszawie.

Styl Brotzmanna przywołuje na pamięć określenie jakie użył dla opisania swojej muzyki Albert Ayler - “fire music”. Ten sposób gry korzeniami sięga nieokiełznanych solówek Charlie Parkera, przełomowych nagrań Ornette’a Colemana, Johna Coltrane’a z jego okresu po nagraniu “Ascension”, wspomnianego wyżej Alberta Aylera czy Archie Sheppa. Młody Brotzmann debiutował w roku 1967, by w 1968 nagrać album “Machine Gun”, stanowiący do dzisiaj jego wizytówkę, a który był przeszczepieniem idei amerykańskich innowatorów na grunt europejski.

Dlaczego fire music? Kluczowy dla tego stylu jest mniejszy nacisk położony na formalne cechy artystycznej wypowiedzi, a większy na nieskrępowaną ekspresję, a także egzystencjalny, społeczny czy nawet polityczny aspekt muzyki. Artyści prezentujący ten kierunek, włączywszy Brotzmanna, uważali się tyleż za muzyków co za rewolucjonistów, ich intencją było wstrząśnięcie słuchaczem, skłonienie go do przewartościowania swoich postaw. Muzyka widziana jest tutaj jako ogień, w którym spłonąć ma dobre samopoczucie publiki, by umożliwić jej świeże spojrzenie nie tylko na to czym jest istota muzyki, ale może nawet sens własnej egzystencji.


Koncert w Warszawie był podzielony na dwie części. W pierwszej słuchacze zostali poddani terapii szokowej. Był to przykład tego co krytycy nazywają “kinetycznym free”, gdzie muzycy wytwarzają hałas, który chociaż artystycznie zaplanowany i wykonany z mistrzostwem, to osiąga taką intensywność, że słuchacze są oszołomieni, porażeni, wstrząśnięci. Muzyka oddziałuje nie tyle na ich intelekt czy nawet emocje, co bezpośrednio na ciało.Fale dźwiękowe grzmią i dudnią w przestrzeni, niemal widzialne, wdzierają się nie tylko w głąb trąbek Eustachiusza, ale przenikają skórę, wprawiają w rezonans serce, potrząsają szkieletem jak w jakimś dans macabre.

Tego dnia zresztą nie tylko saksofon Brotzmanna ciął jak brzytwa. Także wibrafon Jasona Adasiewicza, gwiazdy chicagowskiej sceny muzyki improwizowanej, choć to instrument stworzony wydawałoby się do kojenia zszarganych nerwów, łoskotał jak przejeżdżający obok ucha stuwagonowy pociąg. Na szczęście sekcja rytmiczna, tworzona przez grającego na kontrabasie Johna Edwardsa i na perkusji Steve’a Nobla cały czas dawała oparcie muzyce dbając o to by te rozhukane żywioły nie rozniosły Pardon To Tu na strzępy.

W tym szaleństwie jest jednak metoda. Bo czyż chaos w muzyce nie przypomina chaosu otaczającej nas rzeczywistości? Czyż muzyka raniąca uszy spragnione harmonii, melodii, czy rytmu, nie przypomina świata, który wniwecz obraca każdą nadzieję, gnie do ziemi każdy dumnie wyprostowany kark, krzyżuje każdy misternie ułożony plan?

Kiedy już jesteśmy gotowi kwestionować potrzebę zadawania sobie takiego cierpienia i chcemy uciec w ciszę na zewnątrz klubu, nagle pojawia się jakby znikąd moment, gdy wszystkie te rozedrgane i rozchwiane elementy zaczynają się scalać i do siebie pasować. Odzyskane na moment urywki harmonii, melodii czy dobrze znanej frazy brzmią jak obietnica epifanii.

Obietnica, która została spełniona w drugim secie drugiego dnia, przy przerzedzonej już nieco publiczności, kiedy słuchacze zostali uraczeni jeszcze jednym niespodziewanym doświadczeniem. W pewnym momencie, jakby całkowicie spontanicznie, dźwięki ułożyły się w transowy rave, był to moment euforii dla uczestniczących tego dnia w tym wydarzeniu. Muzyka roztopiła w swoim niezwykle szybkim pulsowaniu i ból pleców piszącego te słowa, i duchotę w klubie, i natłok myśli, wszechobecnych zmartwień, trosk, niespełnionych marzeń. Wszystko odleciało jak chmury przesłaniające słońce, pozostał spokój odnaleziony pośród sztormu, wyspa wewnętrznej ciszy w hałasie codziennych wydarzeń.

Taki był ten koncert. Kiedy to się skończyło spojrzałem na kolegę stojącego obok, który raczej nie przepada za free jazzem i którego reakcji na tę muzykę oczekiwałem z pewną obawą. Był wniebowzięty. “Amor fati!” - wykrzyknął. Jest stoikiem i przypomniał mi słynne powiedzenie przypisywane Epiktetowi i znaczące tyleż co “miłość losu”. Akceptacja, ba, afirmacja nie tylko tego co w losie dobre i piękne, ale i tego co takim nie jest. Spojrzałem na niego z podziwem. I przez chwilę, przynajmniej w trakcie koncertu kwartetu Brotzmanna, i mnie wydało się to możliwe.



Tekst opublikowany w Jazz Forum 03/2023


środa, 14 czerwca 2023

Sundial Trio - IV

Sundial Trio

Wojciech Jachna – trąbka
Grzegorz Tarwid - fortepian
Krzysztof Szmańda- perkusja, instr. perkusyjne

"IV" (2022)

Wydawnictwo: Alpaka

Tekst: Piotr Banasiak

Uważam, że ta płyta to praca naukowa, szeroko zakrojony eksperyment. A skoro mogą eksperymentować muzycy, to dlaczegóż by nie mógł poeksperymentować słuchacz? 

Otóż ja - w ramach eksperymentu - po pierwsze: nie zapoznałem się z dotychczasowym dorobkiem Panów Sundialów, zespół debiutuje w moich organach usznych. Po drugie - nie przeczytałem ani jednej z grubego tomiszcza recenzji, których ten album się doczekał. Starałem się też, aby nazwiska trzech Artystów Improwizatorów, których dorobek darzę estymą i szacunkiem, nie sparaliżowały mojego wewnątrzorganizmowego systemu odbiorczego. Do dzieła!

Album rozpoczyna się nadzwyczaj w moim Larks'TonguesInAspicowym guście - opusem "Misy" Pana Szmańdy. Rodzący się z nicości misowy rytuał, sukcesywnie acz niespiesznie wzbogacany melizmatem trąbki i pianizmem na wciśniętym - tak jak lubię - pedale "forte". W dalszej części utworu pozostaje nam osamotniony Pan Tarwid. Chwilo trwaj... ale pora na płynne przejście do kompozycji "Aknakaks". On żóc. Łsymop z mełutyt tewan ynpicwod , kandej tsartnok yzdęimop myt merowtu a mindezrpop - ynmorgoezrp. Że trąbka zdziczała, że bębny sieką gęsto - to furda. Ale wysil drogi słuchaczu wyobraźnię i wyobraź sobie, że Pan Tarwid gra dokładnie te same riffy, ale na mocno przesterowanej gitarze z obniżonym strojem. Muzycy takich jazzowych formacji jak Biohazard czy Life Of Agony pękliby z zazdrości. W każdym razie, kompozycja ustawiona w takim a nie innym miejscu płyty, brzmi tyleż mocno co drażniąco. Przy okazji sygnalizuje i podkreśla zjawisko, które wyraźnie odczuwam - niejednorodność, czy wręcz niespójność tego albumu. Jak dla mnie czwarty materiał Sundial dzieli się na trzy części: 1. Szmańdowe "Misy", 2. "kręgosłup płyty"- czyli cztery utwory Pana Tarwida uzupełnione Szmańdową "Aknakaks" oraz 3. Jachnowe zakończenie w postaci "Hator". Te trzy części różnią się brzmieniem i klimatem. Co je łączy? POMYSŁ NA GRANIE.

Ten POMYSŁ NA GRANIE najlepiej słychać w Tarwidowej części eksperymentu sundialnego. Jest to jak dla mnie rozwinięcie idei Drugiego Kwintetu Davisa słyszalnej w kompozycji "Nefertiti" z '67r. W największym skrócie: Pan Jachna trąbi w nieskończoność pewne motywy, tematy, nieznacznie je modulując, rozwijając. Są one bardzo charakterystyczne i stanowią oś melodyczną, często bardzo atrakcyjną. Np. w "Oleo II" słyszę Pana Jachnę pogodnego i frywolnego, zupełnie jakby w drodze z Bydgoszczy do Studia S3 PR w Warszawie słuchał non stop radosnych symfonii Antonína Dvořáka. Z kolei w "Terpsichore Still" trębacz brzmi jak kompletnie wstawiony lider bigbandu ledwie grającego pod koniec trzydniowego wesela. Kontrastem do tego stoickiego trąbkowego szkieletu melodycznego jest gra sekcji fortepian - perkusja. Nieprzewidywalna, pełna zwrotów akcji i wahań dynamiki, w pewnych momentach bardzo gęsta, w innych zdecydowanie kameralna, minimalistyczna. Czasami doświadczamy dźwiękowych wzmożeń i erupcji, a czasami doświadczamy - ciszy. Czasami, np. w "Materiach" doświadczamy czegoś, co nazwałbym "precyzyjnie zaplanowaną matematyką karabinu maszynowego"; na dodatek płynnie przechodzącego w delikatny i swobodny opis popołudniowego parku zaraz po deszczu. Nie zostałem zrozumiany? No to zachęcam do posłuchania.

Generalnie moją uwagę zwraca brzmieniowa i rytmiczna pomysłowość Pana Szmańdy, a już prawdziwie intrygujące jest słuchanie Pana Tarwida. Pan Tarwid ponownie potwierdza, że nie jest słingujacym pianistą dżezowym, że idzie zdecydowanie swoją ścieżką, a swój styl buduje poszukując na ogromnym terytorium muzyki klasycznej. Czasami, ze względu na słyszalny moim zdaniem wpływ tradycji romantycznej, mam ochotę grę pianisty określić jako "dżezowy new romantic". I wcale mnie nie dziwi, że partnerzy Pana Tarwida, świadomi jego błyskotliwości miejscami ocierającej się o geniusz, chętnie tu i tam "wypuszczają go na solo" na preludium, na intermezzo, na kodę... W efekcie słuchacz otrzymuje porcję ciekawej formalnie i brzmieniowo muzyki. Niekoniecznie dżezowej, ale na pewno współczesnej.

Doceniam też spostrzegawczość, elastyczność i zaradność muzyków. Album rozpoczęty kapitalnymi, transowymi "Misami" kończy równie transowy "Hator". Być może Pan Jachna puścił kolegom "Blind Love" Swans i zapytał "to jak? spróbujemy?" Spróbowali, ale spostrzegli , że jest to nieco rozwleczone i jakieś takie wątłe harmonicznie. No to dograli dodatkowy ślad trąbki z tłumikiem. Gotowe. I po problemie. Szacunek.

Mój znajomy stwierdził, że jest to trudna muzyka. Z kolei ja zauważyłem, że moje ośmioletnie potomstwo chętnie przy "IV" pochłania kolejne księgi komiksu "Tytus, Romek I A'Tomek" oraz protestuje, jeśli chcę wyłączyć. Zatem chyba nie jest tak źle z przyswajalnością i komunikatywnością. Reasumując - nie napiszę, że wielokrotny odsłuch czwartego albumu Sundial Trio wywołał u mnie huragan emocji i burzę hormonalną. Natomiast ten eksperyment muzyczny wypadł niesłychanie INTRYGUJĄCO. I mnie osobiście to odpowiada.

piątek, 9 czerwca 2023

Józef Skrzek & Tomasz Szukalski – Ambitus Extended (reedycja: 2008)

Józef Skrzek & Tomasz Szukalski 

"Ambitus Extended" (2008, reedycja)

Józef Skrzek – instrumenty klawiszowe, gitara basowa
Tomasz Szukalski – saksofony: tenorowy i sopranowy, klarnet basowy

Wydawca: Metal Mind Productions

Autor tekstu: Marcin Kaleta


Album ponadczasowy. Znamienity. Unikatowy. Kultowy. Niestety, powszechnie nieznany.

By pojąć jego rangę, potrzeba przypomnieć (lub wyobrazić) sobie PRL z przełomu lat 70. i 80. W tym okresie spotykają się dwaj artyści wybitni, należący wprawdzie do odmiennych światów, niemniej sporadycznie współdziałający. To rówieśnicy: Józef Franciszek Skrzek (ur. 1948) oraz Tomasz Szukalski, ps. "Szakal" (1948-2012).

Pierwszy jest multiinstrumentalistą. Przede wszystkim specjalizuje się w grze na instrumentach klawiszowych i syntezatorach, ponadto gitarze basowej. To założyciel zespołu SBB, wymienianego wśród najistotniejszych w historii reprezentantów rocka progresywnego, eksperymentalnego, symfonicznego. Również kompozytor muzyki filmowej, zwłaszcza do filmów Piotra Szulkina pt. "Golem" (1979) czy "Wojna światów – następne stulecie" (1981). W ogóle postać, która "swoją twórczością integruje pokolenia", nadal aktywna.

Drugi to jeden z największych na świecie saksofonistów. Współtworzył słynne formacje: Zbigniewa Namysłowskiego, Tomasza Stańki, następnie Quartet z Kulpowiczem i Trio z Karolakiem, nagrywając płyty, które obecnie uważa się za najważniejsze w dziejach polskiego jazzu, np. "Winobranie" (1973), "TWET" (1974) czy "Time Killers" (1984). Wspomnieć o nim warto również w związku ze wzruszającym "Zamyśleniem" (2003) kwintetu Wojciecha Majewskiego. Podczas jego solówek, jak wspominał Paweł Brodowski, "ludzie płakali", ale nie stronił przecież od free jazzu.

Skrzek zapraszał Szukalskiego do współpracy kilkakrotnie: w trakcie występów SBB, potem by nagrać własną "Józefinę" (1980), ponadto przy okazji ww. projektów kinowych. Zaczęli wreszcie dawać recitale jako duet. Pisze Michał Wilczyński: "Z tych wspólnych koncertów zrodziła się idea nagrania albumu. Takiego, który zaintrygował i środowisko jazzowe, i rockowe". Tak oto powstał "Ambitus Extended" (zarejestrowany w 1981, wydany w 1983 przez Helicon).

Pod względem stylistycznym jest dziełem konsekwentnym — "wysublimowane fusion", jak to ujęła redakcja portalu Jazzarium.pl. Jednak za każdym razem muzycy kreują inny klimat. Jest zatem tajemnica, jest rozkochanie, tęsknota, zamyślenie, smutek. Występują momenty uwielbienia, niejako modlitewne, uduchowione, dziękczynne. Albo o niesłychanym natężeniu piękna, poruszające i wzruszające. Lecz z drugiej strony mamy iście kosmiczne lub psychodeliczne eskapady. Pomysłowość nie zna tutaj granic, niczym wszechświat.

Różnorodność tę wzmaga dobór instrumentów. Zatem Szukalski gra na saksofonach tenorowym i sopranowym, także na klarnecie basowym, a gdzieniegdzie wydaje się, że sięga... po dudy szkockie. Gra raz lirycznie tudzież subtelnie, to znowu szaleńczo, ekstremalnie. Również Skrzek korzysta z rozległego asortymentu: Fender Piano, Hohner Clavinet D6, Polymoog, Micromoog, a jeszcze pogrywa (zazwyczaj funkowo lub rockowo) na basie. Zawsze czuje i rozumie partnera. Dopełniają się idealnie.

Niemniej mamy do czynienia z syntezą żywiołów: demonicznego Szukalskiego, któremu nic co ziemskie ani ludzkie nie było obce, z anielskim Skrzekiem — zapatrzonym w jakieś oddale, galaktyki bądź zaświaty (proszę zwrócić uwagę na fotografię wewnątrz folderu: mrok spowijający pierwszego oraz światłość promieniująca od drugiego). Jak niesamowity repertuar powstał, podkreślają nawet co poniektóre tytuły: "Słodka Pultyna", "Szczęśliwi z miasta N." czy mój faworyt: "Trąbka i skrzaty wśród kacprowej chaty". A całość zyskuje za sprawą doskonałego pomysłu Metal Mind Production, by w reedycji z 2008 materiał studyjny wzbogacić o nagrania koncertowe.

Karierę tego fenomenalnego tandemu przerwał stan wojenny, wprowadzony 13 grudnia 1981. Nie pierwszy to i nie ostatni przypadek, kiedy czynniki polityczne bądź historyczne utrudniają i/lub uniemożliwiają działalność kulturalną. To trochę dramat naszej ojczyzny. Na Zachodzie rzadko polskie dokonania udaje się spopularyzować. Zawodzą też... rodacy. Porażająca większość po takie nagrania nie sięgnie nigdy. Wybiorą wytwórców mizerii.

Niekiedy aż trudno uwierzyć, że w tym kraju – mimo tak niesprzyjających warunków – powstają równie znakomite dzieła.


poniedziałek, 5 czerwca 2023

Dorůžka / Wyleżoł / Ballard- Andromeda's Mystery (2022)

Dorůžka / Wyleżoł / Ballard 

David Doruzka - gitara
Piotr Wyleżoł - fortepian, rhodes piano, moog, prophet 6
Jeff Ballard - perkusja

Andromeda's Mystery (2022)

Autor tekstu: Mateusz Chorążewicz

David Dorůžka (gitara), Piotr Wyleżoł (fortepian, Fender Rhodes, Prophet, Moog) i Jeff Ballard (perkusja) w formacie tria spotkali się wiosną 2021 na zaproszenie Brno Jazz Festival. Niemal natychmiast, bo już rankiem po premierowym koncercie, muzycy spontanicznie postanowili wejść do studia i zarejestrować cały materiał albumu Andromeda’s Mystery w czasie 6-godzinnej sesji.

Takie podejście jest nieco ryzykowne, ponieważ może skutkować licznymi chorobami wieku dziecięcego. Począwszy od nie do końca dopracowanych kompozycji, a na słabym porozumieniu między muzykami skończywszy.

Jednak w tym konkretnym przypadku artyści dobrze wiedzą co robią. Właściwie od pierwszych dźwięków słychać wybitne porozumienie. Dość powiedzieć, że właściwie nie da się tu wyróżnić jednego muzyka, który górowałby nad resztą – każdy z nich realizuje swoją rolę wkomponowując się w brzmienie całości.

Warto w tym miejscu zwrócić uwagę na brak klasycznego basu. Tę funkcję pełni Piotr Wyleżoł i ze swojej roli wywiązuje się wyśmienicie. Na uwagę zasługuje także Jeff Ballard, który używa perkusji w niezwykle melodyjny sposób. Umiejętność kształtowania dźwięku perkusji w sposób wykraczający poza standardowe rozumienie funkcji tego instrumentu jest jedną z najtrudniejszych do osiągnięcia.

Raczej nie usłyszymy tu wybitnych popisów wirtuozerskich, co tak naprawdę dodaje tej muzyce uroku i powoduje, że całość brzmi jeszcze bardziej dojrzale. Kompozycje brzmią dość spójnie, choć słychać różnice między nimi. Przykładowo, cztery utwory skomponowane przez Davida Dorůžkę bazują na wyraźnie innych strukturach harmonicznych niż reszta albumu. Jednak nie powoduje to powstania uczucia niespójności, a urozmaica w przyjemny sposób odbiór całej płyty.

Album cechuje się dość szerokim wachlarzem brzmień i stylistyk. Usłyszymy tu utwory, które można porównać do współczesnych ECM’owych wydawnictw, ale są również kompozycje bardziej energetyczne zahaczające o Fusion. Szerokie instrumentarium wykorzystywane przez Piotra Wyleżoła dodaje muzyce swoistego unikalnego blasku. Przyczynia się do tego także gitara Davida Dorůžki, który nie zawsze gra czystym brzmieniem tego instrumentu, ale używa również przesteru.

W czasie pierwszego odsłuchu nie miałem żadnej wiedzy o okolicznościach powstania albumu Andromeda’s Mystery. Moje zaskoczenie było tym większe, gdy temat ten zgłębiłem. Muzyka zarejestrowana na płycie dowodzi, że wybitnej klasy muzycy nie potrzebują długich godzin wspólnego grania czy dziesiątek zagranych koncertów, by stworzyć spójne i dojrzałe dzieło.

To co pierwotnie było ryzykowne dla albumu Andromeda’s Mystery, w rzeczywistości okazało się jednym z największych atutów – spontaniczność całej tej sytuacji wraz energią, która wytworzyła się między muzykami w tak krótkim czasie, zaowocowała powstaniem bardzo dobrego albumu.

Muzyka ta wnosi coś nowego na europejską, a nawet i światową scenę jazzową. W oryginalny sposób łączy w sobie różnorodne brzmienia i zabiegi kompozycyjne. Jest to jeden z lepszych albumów ubiegłego roku.


sobota, 3 czerwca 2023

Podcast rozmowy Leszka Możdzera i Macieja Nowotnego n/t Enter Enea Festiwal 2023 w Poznaniu


Program, który nie zna granic!!!

4-7.06, Poznań

Premiery, prawykonania, projekty specjalne i muzyczne dominują w tegorocznym programie Enter Enea Festival. 13. edycja tego wyjątkowego jazzowego festiwalu, pod dyrekcją artystyczną Leszka Możdżera, odbędzie się Poznaniu już od 4 do 7 czerwca 2023 r. Dziewiąty rok z rzędu sponsorem wydarzenia jest koncern energetyczny Enea.

Więcej o programie w rozmowie jaką w audycji "Muzyka, która leczy" na gościnnych falach RadioJAZZ.FM  z Leszkiem Możdżerem przeprowadził Maciej Nowotny Edytor bloga Polish Jazz



PROGRAM FESTIWALU

4.06 | niedziela

18:00 Big Band Solna feat. Sonar

19:00 Andrés Coll Odyssey

20:30 Izabella Gustowska x Poznań Visual Park
...SIAŁA BABA MAK…
Chór Pogłosy pod dyrekcją Joanny Sykulskiej feat. Malwina Paszek

21:00 Izabella Gustowska x ABC Gallery
MEMORY

5.06 | poniedziałek

19:30 Dhafer Youssef
STREET OF MINARETS - trasa premierowa

21:00 Jazz Forum Machine

22:30 Leszek Możdżer & MACV Orkiestra Instrumentów Dawnych Warszawskiej Opery Kameralnej pod dyrekcją Marcina Sompolińskiego feat. Patrycja Betley

COMPOSITES - prapremiera

6.06 | wtorek

19:30 Makowicz vs. Możdżer

21:00 Cécile McLorin Salvant

MÉLUSINE - trasa premierowa

22:30 Rafał Zapała
THE LAKE HAS A MASTER PLAN (PHAROAH SANDERS TRIBUTE)- prapremiera

7.06 | środa

19:30 Gloria Campaner, Alessandro Carbonare, Mario Stefano Pietrodarchi

ASTOR

21:00 Jan Ptaszyn Wróblewski Quartet feat. Leszek Możdżer

22:30 Connie Han Trio



piątek, 2 czerwca 2023

Zenon Kowalowski – Reksio (2023)

Zenon Kowalowski

Reksio 1972-1990 Soundtrack

Kompozycje i aranżacje - Zenon Kowalowski

Wydawnictwo: GAD REcords

Autor tekstu: Piotr Banasiak

Dlogie Dzieci! W dniu Wasiego Święta poźwulcie, zie ziajmę się pośtacią populalną i labianą, a w niektulych klęgach wlęć kultową. Kiedy w gludniu na kolegium ledakcijnym sialałem ź podniecienia, zie oto zia chwilę wyjdzie album "Leksio", inni wujkowie z bloga Polish Jazz) tloche sie zie mnie śmiali, a wujek Maciek, sief bloga nawet zazialtował: "Leksio - tytan polskiego dżezu". I cio? Telaś inni wujkowie posłuchali i ziałują, zie nie kupili. A ja mam! I opowiem!

"Leksio" - jedno ź najpielwsich medialnych wśpomnień cio najmniej kilku pokoleń, lelikt śtalych doblych ciasiów, kiedy bajki psinosiły ladość, empatię i naukę, a nie emoćjonalny jaźgot i beźlefleksijny lechot. Sielia filmów, ktule unieśmieltelniły ich tfulce - Pana Lechosława Marszałka. Cio wieńciej: "Leksio" obok nieziapomnianych balwnych hiśtojii psiniuśł teź f a n t a ś t y ć n ą muzikę autolśtwa Pana Zenona Kowalowskiego. Powśtało 65 odcinków, ź ciego w alchiwach ocialały taśmy dźwiękowe do 49 odcinków, ź ciego wujkowie ź GAD Records wyblali dla nas - puki co! - 14 nieśmieltelnych opusiów.

Album otfiela najwięksi hit "Leksia" i plawdopodobnie jeden ź najbaldziej loźpoźnawalnych utwolów w dziejach polśkiej muziki - ciołówka otfielającia więksiość odcinków pieśkowych psigód. Hit nad hity, cielny i dowcipny, do dziś polaziająci źwięźłością folmy, a jednocieśnie loźmachem halmonićnym! Ź leśtą, oddajmy głoś autolowi tego ajcidzieła: " Mieszkałem w tamtym czasie na budującym się osiedlu, gdzie ciągle stukali i pukali. Na młot z szóstego piętra odpowiadał ten z parteru. Pojawiła się więc myśl, żeby napisać właśnie cos rytmicznego: puk, puk, puk, stuk, styk, stuk. Prośba reżysera była z kolei taka, żeby to była muzyka szalenie prosta, wpadajaca w ucho. Sam jestem miłośnikiem Aleksandra Skriabina, który określał dźwięki barwą i słyszę pewne tonacje w kolorach. Zdecydowałem, że zrobię tę czołówkę kolorową! W mojej ulubionej tonacji A-dur". Widzicie? Śkjabin, peelelowski industljal i śłowiański humol - tak się lobi ponadciasiowe evelygliny!

"Leksio" od pjelwsiej do ośtatniej nuty ziachwycia. Ziachwycia siolówkami, kultulą muzićną, bogaćtwem wątków i głęboką eludicją kompozitola. Ziachwycia umiejętnie i dowcipnie wplecionymi wpływami ludowego folklolu, ci teź tak miłej kaźdemu dziećku miejśkiej muziki podwulkowej ojaź dźwięków natuly. Źnakomitym psikładem jeśt tu ścieźka do "Leksia Tatelnika". Temat główny ź ciołówki powlacia kilka lazi psietwoziony na modłę gulalską, w luźnych tempach, ziaś klalnety (chyba basiowe?) żlęćnie imitują balany beciącie gdzieś tam na halach... Źnakomite!

W ogóle nalezi podkleślić, zie ścieźki do pościególnych filmów, podane w folmie klótkich 3 - 7 minutowych pojedyńcich utwolów, śwoją dynamićną dlamatulgią, nagłymi źwlotami akcji i pomyśłami alanziacijnymi psiebijają simfonicne wypociny altlokowciów. W jednym "Leksiu Lobinsionie" dzieje się muzićnie więciej, niź w wielominutowych eposiach Jeś ci Dzieneziś! W "Leksiu Kompozitozie" flagmenty delikatnie ziolkieśtlowane, pełne śłowiańśkiej, iście komedowśkiej ziadumy kontjaśtują ź flywolnym, malsiowym glaniem klalnetów i tląbek, nicim na baliku w psiedśkolu. Genalalnie, pomimo zie muzika nie jeśt alanziowana na wielkie inśtlumentalnie śkłady, cięśto wlęć kamelalna, to i tak źnakomicie "opowiada", ma gęśtą nallaćję, moim źdaniem świetnie funkćjonuje w odelwaniu od oblaziu. Melodie ploste i od laziu wpadajacie w ucho, ale ź dyśkletnymi śmaćkami po dzieziowemu ubogaciajacimi, jakimiś sieptymami, altelaćjami.. Pan Kowalowski bajdzio cielnie i intuicijnie alanziuje. Pasiuje gdzieś wiblafon, malimba? To je tam włąśnie uśłysimy. Ma być lomantyćnie -w siam laś na foltepian zie śklomną siekćją śmyków? To je w tym momencie uśłysimy. MAa być enelgićnie i lekko - to damy delikatny śłing dzieziowego pelkusiśty. Ma być śwojśko, domowo? Będzie klalnet, będzie domowe "siuche" pianino. Ma być gloźniej? To będzie gloźnie zia śplawą niśkich tonów fagotu.

A ma być kośmićnie? To będzie sinteziatol. "Leksio i Ufo" - ćtely i pól minuty źgzitliwej, nasicionej niepokojem wyplawy w psieśtsień kośmićną, nasicionej buciącim śpogłosiowanym dlonem elektlonićnych genelatolów - wypiś wymaluj Klauś Siulcie, albo Tendzilim Dlim, albo cio baldziej ponule flagmenty galaktyćnych eposiów klautlokowych. Psi okaźji - jeśtem baldzio ciekaw, ci w alchiwum ośtała się ścieźka dźwiękowa do "Leksia Kośmonauty" - dobzie ją pamiętam, te sinteziatolowe "śkoki" legato, bźmiącie jak gla na pile albo thelemin... jak na 1972 lok - baldzio moćne, bliśkie dokonaniom Pendejećkiego I Śtudia Ekśpelymentalnego Polśkiego Ladia. Tsimam kciuki, zieby się to źnalaźło na naśtępnym albumie "Leksia"! Popisiem futulyśtyćnej pomyśłowości jeś teź flagment muziki do "Leksio I Świejść", w któlrym umiejętne modulacje splawiają, zie moog bźmi do źłudzienia jak ptasiek śpiewająci na gałezi - naplawdę walto tego pośłuchać.

Leasiumująć - jeśli dlogie dzieci pociebujecie chwytliwej, źnakomicie ziaalanziowanej, ciasiem dynamićnej a ciasiem naśtlojowej, a psi tym pełnej humolu, ciepła i POBUDZIAJĄCIEJ WYOBLAŹNIĘ muziki filmowej - pośłuchajcie "Leksia". A jeśli chciecie, zieby Mama, Tata, Babcia, Dziadek uśmiechnęli się ciepło, na chwilkę wyłącili łupankę w RMF-FM i na chwilkę odśtawili śmaltfony - puśćcie im "Leksia".

Na Źdlowie!