Grzegorz Doroszenko – lider, gitara, aranżacje, kompozycje Jakub Klimiuk – gitara Jonas Kullhammar – saksofon tenorowy Jakub Kurek – trąbka Dominik Kisiel – klawisze Wojciech Warmijak – perkusja Paul Rutschka – bas
"In Search Of Waves"
Wydawca: V Records (2022)
Tekst: Mateusz Chorążewicz
Album "In Search of Waves" grupy Húrra, wydany w październiku 2022, przedstawia zaskakujące obrazy muzyczne, które odbiegają od wstępnych oczekiwań. Materiały prasowe wskazują, że lider zespołu, Grzegorz Doroszenko, czerpał inspirację z trzech lat spędzonych w Islandii, co sugerowałoby dźwięki pełne przestrzeni, surowości i nostalgii. Zamiast tego, otrzymujemy album pełen pulsującej energii, co w świecie fusion jest przyjemnym, choć nie nowatorskim zaskoczeniem dla ucha.
Kompozycje na płycie są złożone, wymykają się prostemu schematowi jazzowej narracji (temat -> solówki -> temat). Tutaj każdy utwór to mała opowieść, pełna zaskakujących zwrotów akcji i instrumentalnych dialogów. Momentami muzyka ta kojarzy się z brzmieniami EABS - niektórzy je uwielbią, inni niekoniecznie. Ja się zaliczam do pierwszej grupy.
Lider, Grzegorz Doroszenko, nie tylko komponuje, ale też aranżuje i gra na gitarze, serwując słuchaczom szeroki wachlarz efektów gitarowych. Udaje mu się osiągnąć bardzo interesujące brzmienia, wykraczające poza standardowe modyfikacje dźwiękowe tego instrumentu.
Jeżeli ktoś od perkusisty oczekuje spełnienia roli metronomu, który w razie potrzeby ratuje solistów czy wręcz cały zespół, Wojciech Warmijak zdecydowanie odbiega od tego stereotypu. Jego podejście do rytmu, fascynacja polimetrycznymi strukturami i innymi „rytmicznymi sztuczkami” czynią go pełnoprawnym uczestnikiem muzycznych dialogów. Perkusja Warmijaka nie służy jako ratunek dla zagubionych muzyków, lecz motywuje ich do większego skupienia i kreatywności.
Płyta, chociaż nie stawia na głowie polskiej sceny jazzowej, wyraźnie zaznacza swoją obecność i z pewnością znajdzie swoje miejsce w sercach miłośników gatunku, którzy cenią sobie fusion z niesztampowym podejściem. Nie jest to muzyka, która zmieni twoje życie, ale na pewno umili niejeden wieczór. Osobiście będę do niej wracał z przyjemnością.
Na koniec warto wspomnieć, że wykonawczo album stoi na bardzo wysokim poziomie. Wszystko jest na swoim miejscu, od produkcji po finalny miks, co w przypadku tak złożonej muzyki nie jest sprawą oczywistą.
Jarosław Marciszewski - gitary, wokal Sławek Draczyński- bas Kuba Świątek - perkusja, elektronika, wokal
gościnnie: Tomasz Gadecki - saksofony Adam Skorczewski - trąbka Aga Tre - wokal
Tytuł albumu: "ETR"
Wydawca: Zoharium (2024)
Tekst: Robert Kozubal
Wydany przez Zoharium, 4 kwietnia 2024, nagrany w grudniu 2021 w studio Radia Gdańsk w ramach festiwalu Metropolia Jest Okey
Przypadek zrządził, że albumu pod tytułem „ETR” słuchałem szwendając się po prześlicznym górnym Bergamo. Z pozoru nic obu nie łączy. Autorzy płyty, grupa Popsysze, to grające alternatywnego rocka trio z Trójmiasta założone w 2008, z pięcioma płytami na koncie. Żaden utwór z płyty nie odnosi się do Włoch, ani razu nie pada tam nazwa lombardzkiego miasta. W malowniczym, starym górnym Bergamo nie znajdziesz zaś najmniejszego śladu zespołu. A jednak właśnie tam, słuchając Popsyszy po grzbiecie krążyły ciarki, a muzyka porwała w podróż w czasie. Dlaczego?
Otóż „ETR” to koncert-nie koncert. Jest to występ na żywo w Radio Gdańsk, ale bez widzów. Zarejestrowany został w grudniu 2021 roku, w samym środku pandemii, kiedy z powodu obostrzeń imprezy masowe w większości krajów odwołano. Jednocześnie Bergamo, jak żadne inne miasto w Europie, odczuło śmiertelny oddech epidemii: dziennie z powodu zakażenia koronawirusem i wywołanych nim powikłań umierało tutaj nawet 200 osób, a zgonów było tak dużo, że miejscowe służby nie dawały sobie rady z kremacją ciał, wywożono więc część z nich pod osłoną nocy wojskowymi transportami. Film z takim transportem, nagrany komórką przez pewnego pracownika linii lotniczych, obiegł przecież cały świat.
Miałem go pod czaszką w Bergamo, gdy po krótkiej zapowiedzi na początku koncertu, Popsysze mozolnie wtoczyli swojego muzycznego, psychodelicznego wieloryba - repertuar rozpoczynający się utworem „Słońce”, z bardzo mi pasującej płyty „Kopalino”. Kompozycja skonstruowana jest na uciekających w wątki bliskowschodnie partiach gitarowych, wspartych filarami hipnotyzującego rytmu, na razie bez pomocy gościnnej sekcji dętej. Ten utwór to takie Popsysze sauté, a w dodatku instant. Gdzie więc wsparcie muzyków Tomka Gadeckiego na saksofonie, Adama Skorczewskiego na trąbce i wokalistki Agi Tre - spytacie? Słusznie, na szczęście horyzont instrumentalny poszerza się już w pierwszych taktach następnego utworu „W samo południe”, w którym pierwsze plany maluje barwny saksofon. Jednakże życie temu utworowi daje doskonale przemyślany i energicznie rockowo wykonany nurt sekcji rytmicznej – jest na tyle silny, że mimo bogatej instrumentalnej osnowy, to właśnie on gna ten utwór w przód. Kompozycje Popsyszy na płycie są w większości wartkie, estetycznie rockowe i choć miejscami zespół nurza się w improwizacji sięgającej garściami z jazzu, to jednak mają zwartą, czytelną, powtarzalną rockową budowę. Emocjonalnie „ETR” to perełka dla miłośników renesansu grania psychodelicznego z wykorzystaniem nowoczesnego instrumentarium. Długie repetycje i pulsujący transowy rytm porywają, wciągają, nie pozwalają przejść obojętnie obok tej muzyki. Wszystko tam dzieje się z użyciem rozciągniętych melodii, na tle których dęciaki rysują improwizowane wspaniałości. A wszędzie rytm, a wszędzie perkusja – dla mnie główny bohater tego albumu. Posłuchajcie jej w kompozycji „Atmosfera”: jak otacza muzyków, jak wije się między instrumentami, jak wprowadza słuchacza w stan uniesienia! Niejednoznaczne teksty zaś uzupełniają muzykę, są dla niej doskonałym obrazem. Słuchając „ETR” Popsyszy miałem wrażenie powrotu do brzmienia wielu zapomnianych polskich alternatywnych kapel rockowych z lat osiemdziesiątych, o których słuch zaginął – ale to mocno subiektywne odczucie i być może muzycy w ogóle nie mieli tego na celu.
Pandemia to dojmujące doświadczenie, jedno z nielicznych wspólnych dla zbiorowej pamięci: jak I i II wojny światowe, stan wojenny w 1981, 4 czerwca 1989, 11 września 2001, albo 10 kwietnia 2010. Podaję za Wikipedią: do 25 maja 2022 odnotowano ponad 529 mln przypadków zakażenia wirusem SARS-CoV-2 w 192 państwach i terytoriach. Z tej liczby jest blisko 23 mln aktywnych przypadków, ozdrowień ponad 499 mln przypadków oraz ponad 6,30 mln zgonów – niestety wśród nich są także bliskie mi osoby. Brzmi przygnębiająco i ponuro. Na szczęście ta sama pandemia stworzyła wiele wspaniałych, niezwykłych dzieł muzycznych. Artyści całego świata otrząsnąwszy się po pierwszym szoku tworzyli w zaciszu mieszkań i domów oraz korzystając z nowoczesnych technologii muzykę, która na zawsze będzie już nosić znak tamtego czasu, również koncert-nie koncert „ETR” zespołu Popsysze z zimy 2021, jako jeden z milionów dowodów na to, że wspólnie jesteśmy w stanie pokonać wszystkie trudności. Przypomina mi się teraz ksiądz Davide Rota, człowiek, który nieprzerwanie kierował ośrodkiem pomocy dla rodzin chorych w Bergamo i sam przeszedł ciężko objawowy Covid-19. Ojciec Rota dziś powiada: dzięki niemu nauczyłem się żyć lepiej, z entuzjazmem, jakby każdy z dni miał być moim ostatnim w życiu. Obyśmy umieli, tak jak on, uczyć się z własnych doświadczeń.
Zbigniew Namysłowski - saxophone Adam Wendt - saxophone Brandon Furman - guitar Andrzej Jagodziński - accordion Krzysztof Herdzin - piano Mariusz Bogdanowicz - bass Piotr Biskupski - drums
O jakości muzyki można wiele powiedzieć, podobnie jak o człowieku, obserwując, jak się starzeje. Ta muzyka została nagrana w 2001 roku, ale zestarzała się wspaniale i brzmi, jakby powstała wczoraj. Tak jak w przypadku ludzi, starzejemy się wolniej i zdrowiej, gdy otaczają nas osoby, które nas cenią i kochają. Gdy w rodzinie, w kontaktach z przyjaciółmi i w pracy mamy poczucie harmonii, czas jakby zwalniał, a jego upływ mniej nam szkodził. Ta międzyludzka harmonia często przekłada się na artystyczną, i tak jest w przypadku tej muzyki. Rzut oka na skład wystarcza, by stwierdzić, że do jej nagrania zebrało się wyśmienite towarzystwo, które, jak śmiem przypuszczać, darzy się wzajemnym szacunkiem, a nawet przyjaźnią. I to wszystko w tej muzyce słychać.
Tak się złożyło, że miałem okazję to sprawdzić także osobiście, gdy gościem moim i mojego kolegi Pawła Ziemby w audycji "Muzyka, która leczy" w RadioJAZZ.FM był Mateusz Bogdanowicz. Muzyk ten, od lat związany z trio Włodzimierza Nahornego, ma tę wspaniałą cechę, którą posiadł również Tomasz Stańko, a przede wszystkim Jan Ptaszyn Wróblewski: traktowali jazz nie tylko jako muzykę, ale szerzej, jako sztukę życia. Stąd rozmowa z nim jest fascynującym doświadczeniem, nie tylko w kategoriach ściśle muzycznych, ale także obyczajowych, przypominając, że rozkwit jazzu w Polsce to również fenomen socjologiczny, towarzyski, a nawet polityczny. Stąd naturalne chyba było, że Bogdanowicz przez wiele lat udzielał się jako nauczyciel akademicki, przekazując młodym pokoleniom część swojej wiedzy i pasji, a także szerszemu gronu słuchaczy przez wiele lat jako autor audycji "Jazz Travels" w Jazz Radio oraz publicysta w Jazz Forum. Życzyłbym sobie, aby kontynuował tę działalność lub do niej wrócił, bo niewielu muzyków potrafi czarować jak on zarówno dźwiękami, jak i słowem, zwłaszcza żywym.
Ale wróćmy do samej muzyki, która przede wszystkim brzmi świetnie, ponieważ została bardzo dobrze zrealizowana. Dla koneserów wielką przyjemnością będzie śledzenie przez cały album linii basu. Rzadko zdarza się, aby każda nuta zagrana na tym instrumencie była doskonale słyszana przez całe nagranie, a jednocześnie kontrabas nie był "podbity" i pozostawał idealnie wkomponowany w groove całego zespołu. Pisać o tym nagraniu można by bardzo długo, ale ja zwrócę uwagę – na zaostrzenie apetytu – szczególnie na obecność Zbigniewa Namysłowskiego, który potraktował to nagranie bardzo poważnie i brzmi na nim jak za najlepszych lat. Kolejny smaczek to Andrzej Jagodziński grający na... akordeonie. Zarówno miłośnicy tego instrumentu, jak i jego przeciwnicy w jazzie, znajdą tutaj prawdziwy rarytas. Ale tak naprawdę wyróżniają się na tym nagraniu... wszyscy muzycy! Czy to grający na fortepianie młody Krzysztof Herdzin, na saksofonie tenorowym Adam Wendt, na perkusji Piotr Biskupski czy na gitarze skądinąd nieznany Brandon Furman. Wszyscy świetnie wpasowali się w koncepcję muzyki zaproponowaną przez Bogdanowicza, a ich udział zapada w pamięć. A skoro mowa o koncepcji tej muzyki to jest to jazz tzw. głównego nurt, w którym element melodyczny i gra zespołowa pozostają w harmonii, sprawiając, że muzyki można słuchać wielokrotnie i ciągle odkrywać coś nowego. Tylko tyle i - jak widać z perspektywy lat - aż tyle.
Co dziwne, CD jest ciągle dostępne do kupienia na stronie SJ Records. Ale wypadałoby prosić Mariusza Bogdanowicza, aby udostępnił tę muzykę również słuchaczom młodego pokolenia na najpopularniejszych serwisach streamingowych. Warto!
Dawno nie pisałem na Polish Jazz: mam więcej pracy, mniej zdrowia, ale przede wszystkim to, co się ostatnio dzieje w polskim jazzie spowodowało, że słuchałem każdego, lecz nie polskiego. Mówiąc w skrócie, w polskim dżezie dominują teraz dwa nurty: akademicko-szkolny i freejazowo-archaiczny, obu, przyznam się, mam po dziurki w nosie. Zatem wybrałem milczenie. Ale do czasu. No bo jednak jak coś w Polszcze nagrywa się, co jest z ducha odważne, choć trochę szalone, a jednocześnie świetnie zagrane, na światowym poziomie - czyli jak bywało to za najlepszych lat "polish jazz" - to jednak nie potrafię się opanować, aby nie chwycić za klawiaturę i tego nie odnotować.
Tym bardziej, że mój entuzjazm nie był w tym przypadku prawdopodobny. Bo debiutancka płyta kwartetu Pawła Krawca zatytułowana "Ofensywa" (z zupełnie innymi muzykami) jakoś wzbudziła we mnie więcej wątpliwości niż zachwytu. Dopiero po tekście, jaki na ten blog na temat tego krązka napisał Mateusz Chorążewicz- sam muzyk - zwróciłem baczniejszą uwagę na tę muzykę i wdzięczny jestem Mateuszowi, że tak uważnie i trafnie potrafił ocenić potencjał rozwojowy muzyki i talent lidera. Pozwolę sobie przytoczyć zdanie z tego tekstu: "Ofensywa" stanowi bez wątpienia wybitny debiut. Krawiec i jego zespół nie tylko udowadniają swoje rzemiosło, ale także świeżość i entuzjazm, z jakim mogą rewitalizować jazzowy kanon". Czas w pełni potwierdził ocenę Mateusza, a kolejna płyta z muzyką Pawła Krawca, tym razem nagrana w trio, potwierdza nie tylko to, że na naszej scenie pojawił się ciekawy debiutant, ale że mamy do czynienia z muzykiem o wyjątkowym talencie, wspaniałych umiejętnościach, który jest na jak najlepszej drodze do dołączenia do najlepszych jazzowych gitarzystów w naszym kraju.
Ponieważ dzisiaj nikt nie czyta długich tekstów pozwólcie, że krótko wymienię trzy powody, dla których ciężko mi się od tej muzyki oderwać:
- ta muzyka naprawdę zagrana jest z brawurą! Zaraża radością, przekazuje energię, sprawia, że jazz znów brzmi jakby dopiero co go wymyślono.
- mimo, że muzyka zagrana jest z entuzjazmem początkujących muzyków, to jej poziom techniczny jest doprawdy wspaniały. A dla takiego słuchacza jak ja - i wielu innych koneserów jazzowej tradycji - jest to warunek sine qua non chęci poświęcenia czasu na muzykę. Pod tym względem jazz dołączył do muzyki klasycznej - nie ma tu już miejsca na niedoskonałości warsztatu i nagrania. Czasy, gdy to było do zaakceptowania bezpowrotnie minęły.
- to, co trzyma mnie przy tej muzyce, poza wspaniałym brzmieniem, to stanowiący wyróżnik najlepszych płyt jazzowych fakt, że jest ona rezultatem geniuszu mającego swe źródło we współpracy. Oprócz bowiem charyzmatycznej gitary lidera, przywołującej na pamięć tak wspaniałe postacie jak John Scofield czy Julian Lage, mamy kapitalny kontrabas Jakuba Kozłowskiego i rewelacyjną perkusję Gabriela Antoniaka. Nie mamy tutaj zatem obgrywania gitary lidera, ale pełnokrwiste jazzowe trio, gdzie środek ciężkości jest położony na kolektywne tworzenie muzyki i improwizację.
A zatem jest świetnie! Tak, to prawda i z niecierpliwością będę czekał na ich kolejne płyty, zwłaszcza że muzyka choć już dziś wyśmienita, mogłaby być moim zdaniem jeszcze lepsza. Czego mi brakuje:
- w moim odczuciu muzyka tego trio mogłaby być jeszcze ciekawsza pod względem kompozycyjnym. To w ogóle jest ogromna przypadłość polskich muzyków jazzowych. Zapomnieli jak pisać nowoczesne, lecz oryginalne kompozycje, przy tym najlepiej "wpadające w ucho". Bez tego nie da się zrobić wielkiej kariery w światowym jazzie. Kto myśli inaczej, sam siebie oszukuje.
- muzyka trio jak i kwartetu Krawca jest sonorystycznie dość konserwatywna. Szczególnie dotyczyło to debiutanckiego krążka, bo na płycie trio słyszę o wiele więcej z fascynacji lidera gitarą bluesową czy rockową. Cudownie byłoby gdyby na jego kolejnej płycie było o więcej tej sonorystycznej różnorodności (czyli wykraczającej poza ściśle jazzowy idiom). Także bez tego elementu nie wróżę żadnemu polskiemu kombo międzynarodowej kariery.
Podsumowując, miałem olbrzymią przyjemność słuchać tej muzyki, dziękuję artystom, polecam czytelnikom bloga zapoznanie się z tą muzą, gratuluję wydawcy SJ Records jak i Jazz Forum, które włączyło się w promowanie płyty dodając ją jako krążek dla prenumeratorów tego magazynu. Odwaga się opłaciła i życzę, żeby dopisywała Pawłowi Krawcowi i jego partnerom przy tworzeniu nowej muzyki!
Moje pierwsze zetknięcie się z nowymi muzycznymi pomysłami Pauliny Przybysz miało miejsce chyba podczas zeszłorocznej Bielskiej Zadymki Jazzowej.
Już wtedy zaintrygował mnie sam koncept podejścia do standardów jazzowych na nowo. Zwykle podchodzę do takich projektów dość sceptycznie, bo umówmy się, ile da się wycisnąć z takich numerów, czy uda się je przetworzyć w nowy i odkrywczy sposób.
Przybysz spróbowała. I moim zdaniem jest to bardzo udana próba.
Pierwszym komponentem, który przyczynił się do wyjątkowości tego albumu, jest barwa głosu samej wokalistki. Nie jest to cukierkowy, przewidywalny wokal, jak się to czasem słyszy podczas wykonywania standardów jazzowych. Jest za to trochę zadziornie, jednak przy zachowaniu melodyki oryginały. Bądź co bądź, Przybysz wywodzi się z nurtu soulowego i R&B, więc już choćby dlatego można było się spodziewać świeżego podejścia do interpretacji klasyki jazzowej.
Kolejny komponent to instrumentaliści, których Przybysz zaprosiła do współtworzenia tego krążka. To muzycy z, jak bym ich określiła, nowej fali polskiego jazzu, odważnie łamiący muzyczne konwenanse, chętnie łączący gatunki, a przy tym znani ze swoich eksperymentów z brzmieniem. Wydaje się, że jest to dokładnie to, czego poszukiwała wokalistka.
Pędziwiatr i Węgier, grający na co dzień w EABS i Błoto, czasem przeszczepiają hip-hopową i funkową estetykę tych zespołów na grunt standardów prezentowanych na tym albumie, a czasem grają jak klasyczni muzycy jazzowi.
Podobnie Tymon Kosma. Z perspektywy zespołu Kosmos, w którym jest aktywny, to optyka bardziej hip-hopowa. Natomiast w kwintecie Michała Afryki obraca się zdecydowanie w kręgach bardziej związanych z klasycznym jazzem. Podobnie i na tym krążku, Kosma świetnie się czuje w każdym z tych obszarów muzycznych.
Perkusistka Wiktoria Jakubowska to wręcz niemal artystka mainstreamowa, grająca między innymi na trasach koncertowych Roguckiego.
Krzysztof Baranowski to muzyk współpracujący z Pauliną Przybysz już od jakiegoś czasu, świetnie rozumiejący i wpasowujący się w jej estetykę.
I taki to właśnie zespół wziął na warsztat takie klasyki jak na przykład ‚Salt Peanuts’ Dizzy’ego Gillespie czy ‚God Bless the Child’, balladę śpiewaną przez Billie Holiday.
Jak one brzmią? Przede wszystkim - bardzo różnorodnie. Czasem słychać hip-hopowy czy też rapowy sznyt, czasem jest to w stylu romantycznej ballady, a czasem rozpoznajemy znany i przyjemny dla ucha swing.
I tak dostajemy zupełnie nowatorskie podejście do znanych i wydawałoby się ogranych klasyków jazzowych.
Nadal rozpoznajemy w nich tą bezpieczną i rozpoznawalną melodykę i rytm, to nie jest jakaś szalona i daleko idąca improwizacja. Użyłabym nawet określenia, że te utwory są melodyjne i przystępne.
Jednocześnie jednak dużo się w nich dzieje, dużo nowych i różnorodnych aranżacji, które zaskakują, ale i ciekawią.
Jak to dobrze, że Przybysz postanowiła nagrać tę płytę. Pokazała w ten sposób, że standardy jazzowe się nie starzeją, że mogą cały czas inspirować i w słuchaniu ich nie ma nic staromodnego. W końcu, że można ich słuchać na różne sposoby i czerpać z nich coraz to inne rzeczy, a możliwości ich interpretacji są nieskończone.
Rafał Kulczycki: fortepian kuchenny, zoom, mikrofalówka, ekspres do kawy, sałatka Jerzy Mazzoll: klarnet basowy, klarnet B nierdzewn
"Od kuchni"
wyd. Antenna Non Grata (2024)
Tekst: Szymon Stępnik
Mówi się, że Kind of Blue zostało zarejestrowane w ciągu jednego dnia, a Bitches Brew w ciągu zaledwie dwóch. Freddie Mercury napisał “Crazy Little Thing Called Love” leżąc w hotelu w wannie, a Elton John “Your Song” w 20 minut na kuchennym blacie. Czasem trzeba niewiele, by stworzyć wybitne dzieło, a wystarczy zarejestrować pierwotny pomysł, inspirację. Z takiego założenia wyszli Jerzy Mazzol i Rafał Kulczycki serwując nam intrygujący album “Od kuchni”.
Jak sama nazwa wskazuje, krążek został w całości zarejestrowany w kuchni któregoś z Panów (sądząc po tym, że to Rafał Kulczycki obsługiwał serwis do kawy i mikrofalówkę, miejsce należało chyba do niego). Poza muzyką słyszymy rozmowy, najczęściej dotyczące jakichś muzycznych poszukiwań. Czasem pojawiają się kobiety, które stanowią dla muzyków publiczność. Atmosfera jest luźna, żartobliwa. Słychać, że zgromadzenie dobrze czuje się w swoim towarzystwie.
Same utwory prezentują wysoki poziom, jak to w przypadku wszystkiego, co jest sygnowane nazwiskiem Mazzolla. Każda ścieżka jest inna i eksploruje zupełnie różne pomysły. Zdecydowanie najlepszą pozycją jest “Rondo”, które jest też najdłuższe na albumie.
Niestety, “Od kuchni” jest bardzo krótkie. Całość trwa zaledwie ok. 25 minut i pozostawia spory niedosyt. Mam wrażenie, że to swoiste “best of” przedmiotowej sesji nagraniowej, a słuchacz musi obyć się ze smakiem co do reszty. Wiele utworów mogłoby być fajnie rozwiniętych, podczas gdy na płycie urywają się w najciekawszych momentach.
Produkcja dźwiękowa również nie stoi na wysokim poziomie. Klarnet zdecydowanie wybija się ponad pianino, co momentami mocno irytuje. Z drugiej strony jest to niemal pół - amatorskie nagranie z miejsca, które nawet nie jest studiem muzycznym, także nie można posiadać wygórowanych oczekiwań.
“Od kuchni” to całkiem smaczne danie zaserwowane przez Mazzolla i Kulczyckiego. Nuty smakowe pojawiające się na albumie są intrygujące i różnorodne, choć momentami niektóre z nich zbyt bardzo górują nad innymi (wspomniane wyżej kwestie produkcyjne). Kiedy już spożyjemy go do końca, dochodzimy do wniosku, że mieliśmy do czynienia jedynie tylko z przystawką. Cóż, pozostaje mieć nadzieję, że panowie ugotują nam kiedyś jeszcze pełnoprawny album.
Bastien Still - conductor Luboš Soukup - sax (tenor/sopran) David Droúžka - guitar Vit Kristan - piano Thommy Andersson - acoustic bass Kamil Slezak - drums
Concept Art Orchestra Benny Brown - trumpet Gerhard Ornig - trumpet Stepanka Balcarova - trumpet, flugelhorn Stepan Janousek - trombone Richard Sanda - trombone Carlo Grandi - bass trombone
"Scandinavian Impressions"
wyd. Czech Radio (2024)
Tekst: Szymon Stępnik
“Zobaczyć świat w ziarenku piasku,
Niebiosa w jednym kwiecie z lasu.
W ściśniętej dłoni zamknąć bezmiar,
W godzinie - nieskończoność czasu.”
Powyższe słowa, pochodzące z wiersza Williama Blake’a pt. “Wróżby niewinności”, znalazły się w książeczce dołączonej do “Scandinavian Impressions” - intrygującej propozycji od Luboša Soukupa nagranej we współpracy z orkiestrą symfoniczną czeskiego radia. Tematem przewodnim jest podróż śladami niejakiego “Slava”, dorastającego w Skandynawii Słowianina, jego dojrzewania, nauki, marzeń i aspiracji, które miał w obcej krainie. Jest to więc album koncepcyjny, gdzie każdy utwór miał za zadanie przekazanie jakiejś historii.
Pierwsze chwile przywodzą na myśl jednak inne skojarzenia, niż obraz życia w Skandynawii. Słuchacz doświadcza bowiem muzyki typowo filmowej, która przypomina raczej odświeżone klasyki Duke’a Ellingtona, aniżeli typowy jazz. Jest w tym niewątpliwa zasługa epicko grającej orkiestry, która nadaje odpowiedniej dostojności i kunsztu. Gdyby ktoś próbował wmówić, że album jest reinterpretacją motywów z czasów Złotej Ery Hollywood, łatwo dałoby się nabrać.
Muzyka jednak zmienia w pewnym momencie oblicze i pojawia się więcej jazzu. Barwne pejzaże przerywane zostają solo perkusyjnymi (często opartymi tylko na brzmieniu talerzy) i lirycznie śpiewającą gitarę elektryczną. Utwory często zataczają pętlę, co tworzy poczucie spójności i dopracowania.
Niemal każdy utwór ma w sobie coś zaskakującego. Dla przykładu “Quainonecora” jest nieco bardziej stonowona, z intymnym solem saksofonowym w towarzystwie skrzypiec. Ta poezja jazzowa znów w pewnym momencie, poprzez dźwięk harfy, przerwana zostaje próbą “ufilmowienia” całości.
Nie wiem, czy taki był zamysł, ale longplay jest bardzo przesiąknięty “dwoistością”. Z jednej strony jest jazz, a z drugiej kompozycje filmowe. W obu tych aspektach Luboš Soukup i jego ekipa dają radę. Kompozycje są barwne oraz liryczne, a gdy pojawia się już miejsce na improwizacje, muzycy popisują się bardzo fajnymi patentami (jak choćby wspomniane talerze albo chromatyczne dialogi między klawiszami i gitarą w “I have seen”). Nie słychać jednak tej zamierzonej Skandynawii, co trochę psuje przyjęty konspekt całości.
Choć to Luboš Soukup jest liderem, rzadko wychodzi na pierwszy plan. Krążek jest dziełem kolektywu, gdzie każdy muzyk zna swoje miejsce. Artyści są zwarci, dokładni — czasem aż za bardzo. To nie jest Miles Davis, który niczym w Bitches Brew albo Kind of Blue przynosił do studia tylko zarys kompozycji i pozwalał podopiecznym na eksperymenty. Tutaj mamy czysty perfekcjonizm bez zbędnych dźwięków. Lekkim zaskoczeniem mogą być brawa na widowni, które uświadamiają słuchaczowi, że album jest nagraniem koncertowym, ponieważ trudno uwierzyć w tak bezbłędne granie.
Nie jestem pewien, czy udało się osiągnąć zamierzony cel i opowiedzieć muzyczną historię, którą Lubos Soukup przedstawił w książeczce dołączonej do wydawnictwa. Mam wrażenie, że koncept, o którym chciał opowiedzieć słuchaczom, gdzieś przepadł. Owszem, wczytując się w tytuły poszczególnych kompozycji oraz uważnie słuchając zmian nastrojów, pomysł wciąż może się bronić, aczkolwiek ginie to w przepychu całości. Giną też trochę skandynawskie klimaty. Niemniej jednak — staranność, harmoniczność, subtelność i perfekcjonizm muzyczny, to coś, czym “Scandinavian Impressions” może się szczycić. Płyta ponadto spodoba się nie tylko miłośnikom jazzu, ale też fanom muzyki filmowej — szczególnie tym, którzy uwielbiają stare, klasyczne ścieżki.
Skład: Asia Czajkowska – wokal, słowa, muzyka Jacek Cichocki – fortepian, muzyka Andrzej Frołow – fortepian, muzyka Bogdan Hołownia – fortepian, muzyka Tomasz Lewandowski – fortepian, muzyka Michał Maciudziński – fortepian, muzyka, słowa Igor Nowicki – fortepian, muzyka Mateusz Sobiechowski – fortepian, muzyka Bartek Staszkiewicz – fortepian, słowa, muzyka Sebastian Zawadzki – fortepian, muzyka, słowa Agnieszka Niezgoda – słowa Małgorzata Trzpil – słowa
"Pianissima" (2024)
Tekst: Mateusz Chorążewicz
Album "Pianissima" to projekt wyjątkowy, który powstawał przez ponad dekadę, dając słuchaczowi możliwość odkrywania toruńskiej sceny pianistycznej w kameralnym, intymnym wydaniu. Asia Czajkowska, wokalistka o ciepłym, lekko nostalgicznym głosie, łączy siły z dziewięcioma pianistami, tworząc zbiór delikatnych, nastrojowych duetów piano-wokal. Już sama koncepcja albumu – oparcie każdego utworu na duecie wokalno-fortepianowym – jest ciekawym rozwiązaniem, ale jeszcze bardziej intryguje zestawienie tak wielu różnych muzycznych osobowości.
Największym atutem płyty jest właśnie zróżnicowanie poszczególnych utworów, choć jest to zróżnicowanie bardzo subtelne. Każdy z pianistów wnosi swoje charakterystyczne brzmienie i podejście do kompozycji. Dla przykładu, Mateusz Sobiechowski wyróżnia się w utworze "Król słów" swoimi harmonicznymi rozwiązaniami, które od razu przywodzą na myśl jego styl. Chociaż ta różnorodność w stylu akompaniamentu mogłaby budzić obawy o brak spójności, to w przypadku "Pianissimy" działa to wręcz odwrotnie – album staje się przez to ciekawszy i bogatszy. Słuchacz ma możliwość przeżywania różnych emocji i nastrojów, które, mimo zmieniających się pianistów, wciąż spina w całość głęboki i refleksyjny głos Czajkowskiej.
Jednak nie wszystko na tej płycie wypada idealnie. Choć większość utworów została zaśpiewana w języku polskim, co samo w sobie jest miłym akcentem, jeden z nich, zupełnie niespodziewanie, pojawia się po angielsku. Wprowadza to pewien zamęt i niepotrzebnie wybija z nastroju stworzonego przez poprzednie kompozycje. Po kilkudziesięciu minutach subtelnej, polskojęzycznej liryki, nagła zmiana na angielski wydaje się zabiegiem nie do końca przemyślanym.
Pod względem emocji album jest niezwykle stonowany. "Pianissima" to propozycja pełna nostalgii, która zmusza słuchacza do refleksji i zanurzenia się w melancholijny nastrój. Znajdziemy tu stosunkowo niewiele dynamicznych momentów, które mogłyby wprawić nas w ruch – jest to muzyka głównie do kontemplacji, a nie do tańca. Subtelne, wyważone emocje dominują przez cały czas trwania albumu, co tworzy jednolity, spokojny klimat.
Na uwagę zasługuje również fakt wydania płyty bez szyldu żadnego wydawnictwa. Zabieganie na siłę o zainteresowanie wytwórni często jest pozbawione sensu – nie gwarantuje ani sukcesu artystycznego, ani komercyjnego. „Pianissima” jest dowodem, że opanowując podstawowe procesy formalne, album można wydać samodzielnie. Nie rzadko taniej i lepiej, zachowując przy tym pełną kontrolę nad procesem twórczym.
Podsumowując, "Pianissima" to album niezwykle ciekawy, zarówno pod względem konceptu, jak i wykonania. To płyta, której warto poświęcić czas, zwłaszcza jeśli poszukuje się muzyki refleksyjnej i subtelnej.
Gonił Was kiedyś Moi Milusińscy wściekły pies? Nie jeden z tych z filmu Tarantino, lecz rasowy kundel o oczach przepełnionych żądzą mordu? Idziecie sobie brutalnie zimnym wieczorem listopadowego wieczoru syci schyłkiem jakiegokolwiek światła, gdy nagle słyszycie mrukliwe wrr, wrrr, wrrr!
No i co wtedy Moje Drogie Żuczki? Popłoch i Kazikowe „salwowanie się ucieczką”? Gdzieżby, to dobre dla frajerów z plastikowymi pistoletami. Wy przecież jesteście jak Clint Eastwood i w nocy o północy, choćby z roztrzaskaną ręką, staniecie do każdego, nie tylko rewolwerowego, pojedynku. Wasze „wściekłe pięści” kontra kły niczym szable psiej bestii z naprzeciwka. Fight Club, być może tak, wszak jaki listopad, taki Chuck Palahniuk. Gitarowy przester wrzyna Wam się w mózg a połamana, motoryczna perkusja napędza rytm Waszego bijącego jak oszalałe serca. Pełne impro prosto z punkowego uniwersum syfiastych sal prób i stroboskopowa ciemność w oczach. Darmowy odlot, za który podziękujcie Doskoczowi i Kurkowi. I teraz chwilę na poważnie. Tylko dla takich chwil warto słuchać muzyki, precz z przyjemnością i sensem.
Tytuł sztuki Edwarda Albeego zatytułowanej "Kto się boi Virginii Wolf?, stał się tak znany, że zadane w tytule pytanie przeszło do mowy potocznej jako synonim utraty złudzeń, a właściwie lęku przed ich utratą. Zadaję je dzisiaj dlatego, że jest pewien wielki biały słoń w pełnym cennej porcelany jazzowym salonie, o którym należy wreszcie powiedzieć. Tym słoniem jest fakt, że jazz w Polsce umiera i jest to proces nie tylko, że niepowstrzymany, ale i dla tej muzyki pożądany, a nawet zbawienny. Nie od dzisiaj przecież wiadomo, że aby coś mogło się odrodzić, to musi czasami obumrzeć. W przeciwnym wypadku może zastygnąć w swoim perfekcyjnym kształcie i odejść w niepamięć jako rodzaj nowej klasyki, przypominany jedynie jako przedmiot nużących studiów dla akademickiej dziatwy.
Ale dlaczego twierdzę, że jazz umiera i że jest to proces zbawienny? Po pierwsze jazz umierał już wielokrotnie i zawsze było to dla jazzu dobre, nawet jeśli było - jak zapewne każde umieranie - raczej nieprzyjemne dla bezpośrednio sprawą zainteresowanych. Pod koniec lat 40 i na początku 50tych kitę odwalił swing i wielu do dzisiaj - słusznie - uważa że był to też koniec jazzu jako muzyki popularnej w ogóle. Od tamtej pory zawsze był już jazz rozrywką dla elit, a ręki do tej ewolucji przyłożyli sami muzycy, którzy mieli dość grania w big bandach i odeszli w siną dal przy okazji tworząc fenomen o nazwie bebopu. Czy mówią Wam coś nazwiska Charlie Parkera, Dizzy Gillespiego, Buda Powella, Theloniusa Monka czy Sonny Rollinsa - tak, oni wszyscy przeszli tę drogę. Bebop postawił jazzowi poprzeczkę tak wysoko, że wielu uważa go do dziś za drugą muzykę klasyczną, tylko że czarnych ludzi, ale i on w końcu wyciągnął kopyta, gdy zmyła go z powierzchni muzycznego świata fala rock'and'rolla, R&B i muzyki pop. Muzycy przestali zarabiać, gremialnie rzucali granie, umierali z głodu, popełniali samobójstwa. Kolejnej śmierci, tym razem free jazzu, ulubionego autystycznego dziecka wielu krytyków jazzowych w tym piszącego te słowa, winna była publiczność, która orzekła, że dźwięki, których nie można słuchać na randce z dziewczyną albo do kolacji z winem, nie są warte jej zainteresowania. I tak mógłbym ciągnąć tę opowieść o wielkim jazzowym wymieraniu gatunków, a przecież jeszcze nie doszedłem do powstania muzyki fusion, będącej połączeniem jazzu z rockiem i funkiem czy do acid jazzu, nu jazzu i tak dalej i tym podobnie. Za każdym razem jazz coraz bardziej oddalał się od samego siebie, ale żył dalej, tylko dlatego że był zdolny odrodzić na całkowicie nowej podstawie.
Nie tylko jazz jako gatunek pulsuje w rytm rozkwitu i obumierania, ale i muzycy go tworzący, jeśli zależy im by muzyka, którą tworzą była żywa, powinni podążać za tym pulsowaniem. Jeśli zechcą je zatrzymać to ryzykują, że zabiją muzykę którą kochają i do której rozkwitu się przyczyniali. Przykładów na poparcie tej tezy nie trzeba szukać daleko, weźmy Milesa Davisa. Był jednym z muzyków, którzy tworzyli bebop, ale szybko zrozumiał że ginie w tłumie i tak pojawił się cool jazz, a następnie hard bop i jazz modalny. Jak pisałem wyżej w międzyczasie jazz zaliczył spotkanie ze ścianą i odwrót publiczności w kierunku muzyki pop, ale Miles wymyślił się na nowo zakładając drugi wielki kwintet i przyczyniając się do powstania kolejnych estetyk znanych jako post bop, a następnie fusion. Jakby tego było mało Davis zaliczył następnie flirt z popem ("Tutu"), a nawet z rapem ("Doo Bop"). Nie był w tym sam, bardzo podobnie w sensie strukturalnym, przebiegała kariera Tomasz Stańki, pulsując w rytmie rozkwitu i upadku kolejnych jazzowych estetyk. Dzisiaj zbyt mało ludzi pamięta, że dla Stańki nawiązanie współpracy z wytwórnią płytową ECM było rodzajem zmartwychwstania, po wcześniejszych okresach przeplatających się sukcesów i porażek.
Czy jednak w dzisiejszym skomercjalizowanym świecie jest miejsce na takie kariery jak Davisa czy Stańki? Wydaje się, że nie powinniśmy tracić nadziei, a jednym z pozytywnych przykładów niech będzie Wacław Zimpel. Muszę przyznać, że ktoś jego przypadek opisał świetnie przede mną i polecam Waszej uwadze Michała Wieczorka zatytułowany "Wacław Zimpel nie wraca do free jazzu". Kiedyś Zimpel był uważany za jednego z najważniejszych przedstawicieli polskiej muzyki improwizowanej i jazzu (w jego odmianie mieszczącej się pod etykietkami freeimprov czy avantjazzu). Wiele jego płyt opisywaliśmy na tym blogu, a niektóre z nich jak te nagrywane przez jego kwartet, Irchę, Herę czy Unividided należały do najlepszych, jakie słyszałem w poprzedniej dekadzie i zapisane są złotymi zgłoskami w historii polskiego jazzu i muzyki improwizowanej. A jednak Zimpel postanowił zostawić te wszystkie osiągnięcia i zacząć coś zupełnie nowego.
I chwała muza to! Dzięki temu potwierdził, że nie jest tylko "klezmerem", ale kimś kto rozumie, że muzyka pozostaje żywa dopóty, dopóki ewoluuje, zmienia się, dostosowuje do zmieniającego kontekstu i okoliczności. Jeśli chcecie sami odkryć jak zaskakujące, brzmiąco świeżo i charyzmatycznie mogą brzmieć rezultaty takich poszukiwań, to sięgnijcie po najnowszy jego album zatytułowany "Japanese Journal Vol.1". Dostępny - signum temporis - jedynie w wersji cyfrowej, na bandcampie, album ten zabiera słuchacza w dźwiękową podróż przez Japonię, odzwierciedlając osobiste doświadczenia artysty. Muzyka ta łączy w sobie elementy jazzu, muzyki elektronicznej i tradycyjnych japońskich brzmień, tworząc unikalny i introspektywny krajobraz dźwiękowy. Ale Zimpel, w poprzednim wcieleniu muzyk akustyczny i improwizujący, nie zapomina o swoim klarnecie i w ostatnim utworze dostajemy kilkunastominutową suitę umiejętnie łączącą spokojne, medytacyjne tło generowane przez elektronikę, jak i bardziej dynamiczne i złożone struktury dźwiękowe dostarczane akustycznie, z użyciem jego koronnego instrumentu. Całość jest pełna zaskakujących brzmień i inspirujących odkryć (jak wpleciony w muzykę płacz dziecka), czymś brzmiącym jakbyśmy odkrywali nowy ląd, a jednocześnie zawierających emocjonalne echa tej wyrafinowanej i wspaniałej tradycji muzycznej znanej niegdyś jako... jazz.