Pages

sobota, 29 kwietnia 2023

Zima Stulecia - Minus 30​°​C (2023)

Zima Stulecia

Marek Pędziwiatr (Latarnik) – syntezatory, fortepian
Marcin Rak (Cancer G) – perkusja, syntezatory

Minus 30​°​C (2023)

Wydawca: Astigmatic Records

Tekst: Jędrek Janicki

Naczelny Nowotny zagadnął mnie ostatnio, niby przypadkiem, a tak naprawdę z wyraźnie dyscyplinującym zacięciem, iż wyjątkowo zimny mamy kwiecień. Wyjątkowo zimny to kojarzy mi się maj – tak, najpewniej za sprawą Kory. Wychynąłem jednak niezrażony tymi słowami na rowerowy przejazd, a tu wiosna wszem i wobec. I wtem doznałem natchnienia! Mój Przełożony w ten wyrafinowany sposób upominał się o recenzję płyty Minus 30°C duetu Zima Stulecia.

By więcej tajemnic (na szczęście nie tych alkowy) naszego Zakładu Pracy przypadkiem nie zdradzić, „przyjrzyjmy się uchem” temu wyjątkowo intrygującemu nagraniu. Współtworzą je pianista Marek Pędziwiatr oraz perkusista Marcin Rak – obu panów dobrze znamy z zespołów EABS czy Błoto. Odrzućmy jednak kompletnie bezsensowne w świecie muzyki wspieranie się autorytetem nagrań minionych i skupmy się w pełni na płycie Minus 30°C. Zostawmy na uboczu również zimowy koncept towarzyszący nagraniu i nieco łzawe okoliczności powstania płyty, o których możecie przeczytać sobie na obwolucie samej płyty. Najważniejsza przecież jest muzyka, a ta broni się doskonale, nawet przed takimi dyletantami pióra jak autorzy bloga Polish Jazz (ze specjalnymi pozdrowieniami być może wiecie dla kogo).


Muzycy tworzą wysmakowany mariaż brzmień nienachalnego jazzu, „ejtisowej” elektroniki i delikatnie kwasowej psychodelii. Najmocniejszym punktem płyty jest umiejętność zachowania proporcji – żaden ze wspomnianych elementów nie jest groteskowo wyeksponowany. Te nieco bardziej klubowo-rave’owe utwory (jak chociażby Zamieć) unikają tandety prostactwa wielu tanecznych beatów (niektórych to pewnie zdziwi, ale dobry beat to nie taka prosta sprawa). Te natomiast nieco spokojniejsze i bardziej melancholijne (przykładowo kompozycja Nadeszła zima) absolutnie nie są przeciągnięte i nie rażą tępymi dłużyznami. Całe nagranie w bardzo ciekawy sposób zagospodarowuje również uwagę odbiorcy. Jest ona cały czas napięta i zachować musimy iście rewolucyjną czujność by nie pogubić się w pozornie tylko prostych strukturach tworzonych przez Zimę Stulecia. Z drugiej jednak strony panowie pozostawiają nam chwilę oddechu i wytchnienia, tak byśmy niepotrzebnie muzyki ich nie musieli obrabiać intelektualnie – wszak w muzyce klubowej, która niewątpliwie stanowi ważną składową inspiracji duetu, sam organiczny i intuicyjny odbiór dźwięków jest być może najważniejszy.

Jedna z moich koleżanek, gdy tylko uchylałem okno w samochodzie, zwykła mawiać: „powiało chłodem emocjonalnym”. Z płyty Minus 30°C, mimo takiego a nie innego anturażu płyty, żadnym chłodem nie wieje. Jest to muzyka wywołująca emocje, które niekoniecznie przybierają jednak formę bulgoczącego wulkanu (czy gejzeru, w zależności co lubicie jak bulgocze), lecz są nieco powściągnięte i stonowane. Pomimo tego jednak, odsłuch tej płyty przyniósł mi, o paradoksie!, dziką satysfakcję. Utwory te mają w sobie również moim zdaniem potencjał piosenkowy i być może takich rozwiązań oczekiwałbym na drugiej płycie duetu. To, czego ja oczekuję, nie ma jednak większego znaczenia. Filozoficznie mówiąc, pewnie nic go nie ma, lecz by nie popaść w ogólną apatię, posłuchajmy Zimy Stulecia. Jako fan wszelkiego „nie-jazzu”, muszę to powiedzieć – jak na razie, to jedna z najciekawszych płyt 2023 roku!

środa, 26 kwietnia 2023

Sam Levin Trio - Another Brooklyn (2022)

Sam Levin Trio

Sam Levin - perkusja
Jakub Mizeracki - gitara
Mateusz Szewczyk - kontrabas

Another Brooklyn (2022)

Autor tekstu: Maciej Nowotny

Sam Levin to młody muzyk, perkusista, Amerykanin, który wędrując za swoją małżonką, zrządzeniem losu, w czasie epidemii covid-19 znalazł się w Polsce i zamieszkał w Tychach. Okazało się, że był to przypadek z tych "niezgłębionych". Tu przypomina się "kultowy" film Kieślowskiego o takim właśnie tytule -  "Przypadek". Przypomnijmy, tytułowy bohater filmu Witek, obiera różne życiowe drogi, a przyczyna która decyduje o tym czy stanie się kapusiem, działaczem opozycyjnym czy przykładnym ojcem rodziny wydaje się czystym zbiegiem okoliczności, czymś całkowicie nieprzewidywalnym, Jednak w filmie Kieślowskiego jest coś głębszego. Bo po jego obejrzeniu widz obserwujący bohatera zdającego się być tylko igraszką sił pozostających poza jego kontrolą, zaczyna pomimo to dostrzegać że nawet w alternatywnych wersjach jego życia przejawia się zaskakująca ciągłość czy tożsamość, chciałoby się powiedzieć, wolność od tych okoliczności niezależna.

Podobne wrażenie można odnieść słuchając tej płyty. Młody artysta wyjeżdża z nowojorskiego Brooklynu by odnaleźć inny "Bruklin" za oceanem, dzielnicę w śląskich Tychach, oddaloną o tysiące kilometrów, zwaną też niekiedy "Buenos Aires", w której można "dostać w papę" za zbyt porządny wygląd. On jednak na tym tyskim "Bruklinie" odnajduje przyjaznych ludzi, a także - jeszcze bardziej nieoczekiwanie - możliwość kontynuowania swojego artystycznego rozwoju dzięki kontaktom nawiązanym ze środowiskiem skupionym wokół słynnego na całą Polskę Wydziału Jazzu na katowickiej Akademii Muzycznej.



Kluczowy moment następuje w klubie - nomen omen - "Absurdalna", gdzie podczas jednego z organizowanych w nim jazzowych jamów poznaje basistę Mateusza Szewczyka. Wkrótce dołącza do nich przyjaciel Mateusza, gitarzysta Jakub Mizeracki i tak powstaje combo, którego pierwsza nazwa brzmiała Drugi Brooklyn Trio. Nadmieńmy, że Mateusz Szewczyk jak i Jakub Mizeracki chociaż jeszcze do niedawna studenci wspomnianego wyżej Wydziału Jazzu w Katowicach, to w środowisku wyrobili sobie już opinię utalentowanych, ba, zdążyli już zapisać na swoim koncie pierwsze sukcesy. Na przykład  zostali wyróżnieni w czasie konkursu na indywidualność jazzową w trakcie festiwalu Jazz Nad Odrą w roku 2020, za muzykę graną w ramach trio z wibrafonistą Marcinem Paterem. W tym składzie grają zresztą do dziś, realizując interesujące albumy, na przykład wydany w 2022 roku "In Between",  nagrany wspólnie z pianistą Leszkiem Możdżerem.

Zostawmy jednak wszystkie te interesujące perypetie na boku i zapytajmy jak brzmi ten debiut Sama Levina? Otóż naprawdę ciekawie, świeżo i dość niespotykanie na polskiej scenie. A wszystko za sprawą Levina wlaśnie, który kreuje bardzo rockowy puls, lecz czujny, przestrzenny, zostawiający mnóstwo miejsca partnerom. Tę przestrzeń możliwości wypełnia na gitarze Mizeracki swoimi misternie zagranymi filigranowymi arabeskami urywków melodii, zaśpiewów, nastrojów w stylu w nieoczywisty sposób inspirowanym grą na gitarze legendarnego Billa Frisella. Dodajcie do tego niezwykle dokładne i empatyczne akcentowanie rytmu przez kontrabas utalentowanego Szewczyka i mamy coś chwilami naprawdę charyzmatycznego. Tak jak na przykład w opartym na przebojowym riffie utworze "Rozchodz", refleksyjnym "Sagitarius A" czy Shortera "Speak No Evil", w których brzmi to wszystko razem naprawdę brawurowo. W innych miejscach troszkę się rozpływa, ale któryż album jest dobry od poczatku do końca? Poza tym to debiut i wszystko jeszcze przed tymi muzykami. Czy zatem warto było przenosić się z Nowego Jorku na Górny Śląsk by grać jazz? Odpowiedź należy do słuchaczy, których zachęcam do zapoznania się z tą muzyką.


poniedziałek, 24 kwietnia 2023

Kacper Krupa - First Snow (2023)

Kacper Krupa 

Kacper Krupa — saksofon tenorowy, syntezatory;

Dominik Karkoszka — perkusja w utworze “Home”

First Snow (2023)

Autor tekstu: Szymon Stępnik

Gdyby kilka lat temu powiedziano mi, że winyle wypchną z rynku płyty CD, śmiałbym się. Gdyby dodatkowo stwierdzono, że artyści wrócą do wydawania muzyki na kasetach magnetofonowych, uznałbym, że jestem ofiarą dobrego żartu. Cóż, mamy rok 2023, a winyle są już najchętniej kupowaną formą fizycznych wydań longplayów. Co więcej, do łask wracają również wspomniane wyżej kasety, na których Kacper Krupa postanowił, między innymi, wydać swój debiutancki album “First Snow”.

Taka forma wydania jest nieprzypadkowa. Artysta używa szeregu różnych syntezatorów analogowych, które nadają niezwykłego klimatu. Co więcej, podczas wykonywania ich na żywo, za każdym razem brzmią inaczej! W dzisiejszych czasach większość instrumentów tego typu jest cyfrowa, przez co dźwięk wydaje się idealnie czysty — bez szans na jakiekolwiek odchyły od właściwej tonacji i dynamiki. Paradoksalnie, syntezatory analogowe brzmią dzięki swojej niedoskonałości żywiej, przyjemniej dla ucha. Odtwarzanie tego albumu na kasecie dodatkowo wzmacnia radość z wyjątkowego przeżywania niedoskonałych wydźwięków. Przyznam, że bardzo dobrze bawiłem się, gdy próbowałem doprowadzić do użytku mój stary magnetofon, którego trzaski dodawały osobliwego uroku w całym doświadczeniu. Tym samym uważam, że słuchanie go w jakikolwiek inny sposób, to bluźnierstwo.

No dobrze, ale gdy już wsiąkniemy w świat retro-nośników, jaka jest sama muzyka? Otóż blisko jej do… doskonałości! Zawsze uważałem “Kwaśny Deszcz” za jeden z najciekawszych zespołów młodego pokolenia na polskiej scenie jazzowej, ale nie przypuszczałem, że w każdym z tych muzyków z osobna tkwi wulkan tak niesamowitych pomysłów. Rok temu udowodnił to Stanisław Aleksandrowicz (perkusista grupy ze swoją genialną płytą “Relativity Theory”), a dziś udowadnia to Kacper. Każda ścieżka na “First Snow” to inspirujący wycinek zabierających słuchacza do krainy śnieżnych marzeń.

Śnieg to niejako temat przewodni płyty. Nie mówię tylko o tytule albo teledysku (również nagranym analogową kamerą), ale o samym klimacie. Nawet bez tych wskazówek, poczułbym się jak na jakiejś obcej planecie otulonej charakterystyczną białą powłoką. Syntezatory budują poczucie tajemnicy, odkrywania nieznanego oraz obcowania z czymś wyjątkowym. Trochę przypomina mi to soundtrack do starego filmu science fiction - “Flasha Gordona”, kiedy to główny bohater wędrował po nieznanym sobie, opuszczonym rejonie kosmosu.



Nie tylko przecież klawiszami człowiek żyje! Kacper to przede wszystkim znakomity saksofonista, który, zdążył już wyrobić sobie własny styl. Gra spokojnie, wyrafinowanie. Często tak delikatnie, iż dźwięk naturalnie wyłania i znika podczas słyszalnego podmuchu powietrza. Wszystko po to, aby momentami zaskoczyć jakimś wyższym i potężniejszym tonem. Jego instrument fenomenalnie współbrzmi z używanymi tutaj klawiszami. Można odnieść wrażenie, że w kwestii uzyskanej barwy, nic nie jest przypadkowe.

Największym minusem jest chyba kameralność tego albumu. Trochę szkoda, bo utwór “Home”, gdzie gościnnie na perkusji gra Dominik Karkoszka, pokazuje, jak wielki potencjał ma ta muzyka. Chciałbym usłyszeć, jak brzmiałyby poszczególne utwory, gdyby dołożyć do nich gitarę basową albo perkusję właśnie. Z drugiej strony, dzięki tak ograniczonej formie wyrazu, wydanie zyskuje w warstwie osobistej. Kacper pokazuje szereg emocji, które są najczystszą formą artystycznego wyrazu i z pewnością nie udałoby mu się tego osiągnąć w żaden inny sposób. Zarzucić można również bardzo krótki czas trwania, ale znów — gdyby go wydłużyć, płyta prawdopodobnie straciłaby swoją magię.

Choć wyraziłem zachwyty nad “Home”, tak naprawdę każdy utwór ma w sobie coś wyjątkowego. “Hymn” stanowi świetne otwarcie i razem z ostatnim “Melting” tworzy piękną klamrę. “First Snow” najbardziej przypomina retro sci-fi, a z kolei “Anxiety” jest popisem technicznych możliwości gry na saksofonie (fenomenalna zabawa pauzą, która tworzy wrażenie kontrolowanego zacięcia płyty).

“First Snow” to udany debiut Kacpra Krupy, któremu udało się stworzyć oryginalne i świetnie zrealizowane nagranie. Czuć tutaj artyzm, wolność i przede wszystkim — radość z grania. Muzyk brzmi autentycznie i tę szczerość słychać na każdym kroku. Wielka szkoda, że longplay jest taki krótki! Aż chce się usłyszeć, co też jeszcze ciekawego siedzi w głowie tego fenomenalnego muzyka!


sobota, 22 kwietnia 2023

WtymSęk - Polish Jazz Mixtape Vol.11



"Music for Z"

Let WtymSęk take you on a journey to the world of music created by Zbigniew Namyslowski.




środa, 19 kwietnia 2023

Piotr Szlempo Quintet – Polish Pentagon (2022)

Piotr Szlempo Quintet

Jan Kantner - saksofon altowy 
Adam Bławicki - saksofon tenorowy  
Bartłomiej Chojnacki - kontrabas
Przemysław Jarosz - perkusja
Piotr Szlempo - trąbka
 
Polish Pentagon (2022)

Tekst: Jędrek Janicki

Parafrazując niektóre interpretacje filozofii Immanuela Kanta (np. tę, którą proponuje Hans Michael Baumgartner), stwierdzić można, że najsłynniejszy Królewczanin w dziejach siedział okrakiem. W brawurowy sposób wszak połączył on empirystyczne oraz racjonalistyczne modele poznawania świata. „Okrak” kwintetu Piotra Szlempo opiera się na zgoła innych elementach – zespół łączy pewną surowość i brutalność składów bez instrumentu harmonicznego z łagodnością otulającego wręcz brzmienia.

Liderem kwintetu jest debiutujący pod własnym nazwiskiem trębacz Piotr Szlempo. Na płycie Polish Pentagon dzielnie towarzyszą mu kontrabasista Bartłomiej Chojnacki, perkusista Przemysław Jarosz (odpowiedzialny również za mix i mastering płyty) oraz saksofoniści – altowy Jan Kantner i tenorowy Adam Bławicki. Już w pierwszym utworze na płycie, zatytułowanym A4 (ciekawe czy chodzi o najdłuższą autostradę w Polsce, czy też może o jakiś spektakularny strzał w popularnej swego czasu grze w statki), ogniskują się te najmocniejsze punkty zespołu oraz pewne drobniuteńkie mankamenty całego nagrania. Kwintet zachwycił mnie przede wszystkim brzmieniem, które choć bardzo mocno osadzone jest w tradycji jazzu (uwaga dla złośliwych, jeszcze nie napisałem hasła wywoławczego BLUE NOTE w recenzji halo!), to jednak brzmi wyraziście i „stanowczo” – jednym słowem, które w obecnych czasach brzmi coraz komiczniej, lecz w tym kontekście na pewno jest komplementem: nowocześnie! Nieco podobne odczucia, jeżeli chodzi o warstwę brzmieniową, miałem ostatnimi czasy słuchając płyty Relativity Theory kwintetu Stanisława Aleksandrowicza. Znakomitemu brzmieniu odpowiadają również instrumentalne umiejętności poszczególnych muzyków. Poprzez umiejętności rozumiem nie tylko biegłość i zręczność, lecz również wrażliwość i umiejętność natychmiastowego wręcz wytwarzania swoistego dla każdej partii solowej vibe’u, który w jazzie zazwyczaj decyduje o ich atrakcyjności. Niech część przemówi za całość, pars pro toto! jak wykrzyknęliby co bardziej zagorzali łacinnicy, posłuchajmy więc genialnego kontrabasowego solo z końcowej części utworu 11:11. Nie dajmy się zwieść jednak tym kilkudziesięciu solowym dźwiękom w niskich rejestrach, gdyż największą moc zespołu stanowią tak naprawdę unisono grane partie przez saksofonistów i trębacza. To one tworzą właśnie tę jakże charakterystyczną i świeżą przestrzeń, która powoduje, że Polish Pentagon to coś więcej niż kolejna bardzo dobra płyta na polskiej scenie jazzowej. 

Dla kwintetu mam jednak też dobrą wiadomość – otóż Polish Pentagon płytą idealną nie jest, a sam zespół ma jeszcze co najmniej jeden obszar, który wymaga nieco dopieszczenia. Całe szczęście, wszak życie pewnie traci sens gdy debiutancka płyta okazuje się być nagraniem idealnym! Kwintetowi ta nagła utrata sensu na szczęście nie grozi ze względu na pewną słabość na poziomie kompozycyjnym. Każdy utwór jest do siebie zbliżony, jeżeli chodzi o koncepcję grania. I samo to w sobie być może jeszcze nie byłoby tak bardzo rażące, gdyby nie fakt, że w poszczególnych kompozycjach brak jest zapamiętywalnych motywów przewodnich, które w tego typu muzyce są jak najbardziej pożądane.

Tak czy inaczej, nie mam żadnych wątpliwości (ponoć brak wątpliwości to również oznaka braku rozumu, oceńcie sami), że Polish Pentagon to jeden z najciekawszych jazzowych debiutów ostatnich lat! Nieco więcej kompozycyjnej brawury i kolejne płyty kwintetu Piotra Szlempo okazać się mogą wręcz oszałamiające, jakąkolwiek formę owo oszołomienie miałoby przybrać. Naprawdę warto!


poniedziałek, 17 kwietnia 2023

Andrzej Święs - Flying Lion (2023)

Andrzej Święs

Andrzej Święs - gitara basowa
Rafał Sarnecki - gitara
Paweł Dobrowolski - perkusja

Flying Lion (2023)

Wydawca: SJ Records

Tekst: Maciej Nowotny

Paul Gaugin był urzędnikiem na giełdzie zanim mając już prawie pod czterdziestkę nie rzucił wszystkiego w diabły, by zacząć malować i ostatecznie na Tahiti znaleźć swoje miejsce. Paul Cezanne jeszcze poźniej doczekał się jakiegokolwiek uznania i długo wegetował przygnieciony prozą życia dopóki nie poznał młodziutkiej modelki Hortensji Fiquet, która uzmysłowiła mu, że czas zacząć malować na poważnie. Nie tylko malarze bynajmniej. Któż nie zna powieści Raymonda Chandlera, czytany jest do dzisiaj, sam właśnie czekam na film z Liamem Neesonem, który ma nosić tytuł "Marlowe" i być oparty na stworzonej przez niego kultowej postaci detektywa. Mało kto wie, że Chandler zaczął pisać późno, a debiutował jeszcze później niż poprzednicy, bo po pięćdziesiątce.

Zatem przy debiutach nie ma sensu zaglądać w metrykę. Liczy się stan umysłu. W buddyzmie zen nazywany jest "umysłem początkującego" i uważany jest za niezbędny by wywołać entuzjazm, stan bez którego nie rodzi się nic wielkiego, nic prawdziwego, żadne godne uwagi dzieło, w tym artystyczne. I ten entuzjazm jest w tym nagraniu obecny w każdej wybrzmiewającej nucie i sprawia, że muzyka wibruje od energii, tak jak przystało na debiut, a jednocześnie zachwyca wyrafinowaniem, które jest owocem długiej, pełnej sukcesów kariery muzyka o wielkiej klasie artystycznej. Zatem chociaż to formalnie debiut, dla Andrzeja Święsa, nieco ponad czterdziestoletniego muzyka, ta płyta jest tak naprawdę ukoronowaniem jego pełnej sukcesów kariery. Tym bardziej odpowiednim, że album nie jest dobry, nawet nie bardzo dobry, lecz po prostu wybitny. 

Wszystko jest tu na swoim miejscu, każdy element pasuje do całości, która jest spójna i dojrzała artystycznie. Wielka w tym zasługa nie tylko lidera, grającego na gitarze basowej, ale i współtworzących muzykę gitarzysty Rafała Sarneckiego i perkusisty Pawła Dobrowolskiego. Linia basu grana przez lidera na gitarze elektrycznej jest niezwykle stonowana, oszczędna, a jednocześnie komunikatywna. Wszystko jest podporządkowane wspólnemu brzmieniu. Żadnych popisówek. Pełna świadomość, że najwyższą nagrodę można zdobyć tylko razem. Wspaniały przykład tego jak prowadzone powinno być jazzowe kombo i wcale nie taka znowu częsta rzecz na tym jazzowym łez padole.

Za to piękno nadobnym odpłacają Święsowi partnerzy. Sarnecki dokonuje prawdziwych cudów kreatywności, jest to po prostu jedna z najlepszych płyt jakie nagrał w życiu. Imponujące jest jak w niemal każdym utworze znajduje sposób, by zakomunikować coś nowego, gra ze swobodą i z pełnym zrozumieniem z partnerami. Ale to co wyczynia na perkusji Paweł Dobrowolski po prostu poraziło mnie. Jego drumming jest prezycyjny jak cięcia skalpelem, równie ekonomiczny jak brzytwa Ockhama, nie gra jednej zbędnej nuty, ale nie pomija żadnej koniecznej, by muzyka brzmiała nadzwyczajnie. Wielokrotnie wsłuchiwałem się w pracę jego zestawu i było to jakbym spoglądał w krystaliczne głębie znajdującej się w Syrakuzach Studni Aretuty, w której - jeśli wierzyć mitom - dostrzec można ukryty świat bogów.

Dodatkowym atutem płyty jest zróżnicowany program płyty, zawierający tak wpadające w ucho gitarowe i bassowe riffy rodem z muzyki rockowej, jak wyrafinowane i złożone kompozycje rodem prosto z jazzowej tradycji czy wreszcie utwory ad libitum pozwalające tytułowym "lwom" szybować wysoko. Prawdziwie zdumiewającym jest, że pomimo tej różnorodności album pozostaje spójny artystycznie, stanowi jedność stylistyczną, wyraźnie nacechowaną wybitnymi osobowościami artystycznymi tak lidera jak i współtworzących muzykę pozostałych instrumentalistów. Krótko mówiąc, brawa i jest to nie tylko nasz Nowy Album Miesiąca, ale jedna z najciekawszych płyt ostatnich lat w polskim jazzie głównego nurtu.


czwartek, 13 kwietnia 2023

Bester Quartet - Hustle and Bustle

Bester Quartet

Jarosław Bester – accordion
Dawid Lubowicz – violin, mandolin
Maciej Adamczak – double bass
Ryszard Pałka – drums, vibraphone

"Hustle and Bustle" (2022)

Wydawca: For Tune

Autor tekstu: Mateusz Chorążewicz

Że Bester Quartet to zespół z niezaprzeczalnym dorobkiem, podążający swoją własną ścieżką brzmieniowo-stylistyczną – wiadomo. Że sam lider bandu jest artystą z dość jasną koncepcją celu, który chce osiągnąć – wiadomo. Że poprzednia płyta pt. Piazzola Angels nie była specjalnie udana – to również wiadomo. Czy najnowsze dzieło Bester Quartet pt. Hustle and Bustle okaże się albumem godnym niepowtarzalnej okazji, jaką jest 25-lecie działalności grupy?

Nie ukrywam, że Piazzola Angels z 2021 roku to płyta niezbyt udana. Z tym większą ciekawością zasiadłem do odsłuchu Hustle and Bustle. Już po pierwszych dźwiękach pomyślałem „O, będzie dobre granie”. I faktycznie, nie zawiodłem się.

Nagrań dokonano w sierpniu 2022 roku w B&B Studio w Niepołomicach. Obok Jarosława Bestera na akordeonie usłyszymy tu także Dawida Lubowicza na skrzypcach i mandolinie, Macieja Adamczaka na kontrabasie oraz Ryszarda Pałkę na perkusji i wibrafonie.

Muzyka od pierwszego do ostatniego utworu utrzymuje zainteresowanie słuchacza. Mnogość zastosowanych środków kompozycyjnych sprawia, że album jest zróżnicowany, ale zarazem bardzo spójny. Wyraźnie słychać, że autor kompozycji (czyli lider we własnej osobie) dobrze wszystkie te aspekty przemyślał.

Oczywiście brzmienie zespołu samo w sobie jest wysoce zindywidualizowane. Wynika to z odpowiedniej instrumentacji – połączenie takich instrumentów jak perkusja, kontrabas, skrzypce i akordeon musiało wywołać taki efekt.

Niespecjalnie przekonuje mnie natomiast sama koncepcja albumu. Jest to bowiem pewnego rodzaju podsumowanie dotychczasowej działalności, patrzenie wstecz. W notce dołączonej do płyty czytamy, że poszczególne utwory odnoszą się bezpośrednio do lokalizacji, w których Bester Quartet miał okazję występować. Prawdę mówiąc, nie trudno było się tego domyśleć po tytułach kompozycji. Wolałbym usłyszeć zapowiedź czegoś nowego. Jest to jednak moja indywidualna preferencja.

Podsumowując, Hustle and Bustle nie jest płytą specjalnie odkrywczą. Jest to jednak naprawdę solidne granie i godne podsumowanie dotychczasowej działalności zespołu. Dla fanów album z całą pewnością będzie gratką.


wtorek, 11 kwietnia 2023

Wojtek Justyna Treeoh! - Thrice (2022)

Wojtek Justyna Treeoh!

Wojtek Justyna - gitara elektryczna
Daniel Lottersberger - elktryczny bas
Alex Bernath - perkusja
Diogo Carvalho - perkusjonalia, balafon, vibrafon & syntetyzatory

gościnnie: Larry Goldings - organny Hammonda

"Thrice" (2022)

Tekst: Maciej Nowotny

Wojtek Justyna to pochodzący z Łodzi gitarzysta, który studiował na znanym Wydziale Jazzu w Katowicach, ale od prawie 20 lat mieszka i tworzy w Holandii, co powoduje, że piszącemu te słowa - jak i być może wielu czytelnikom - mógł nieco zniknąć z radarów. A byłaby szkoda. Po pierwsze jest to dobry instrumentalista, którego śmiało można porównywać z najlepszymi muzykami grającymi na tym instrumencie w Polsce. Po drugie, ma już spory dorobek artystyczny, wiele wydanych albumów, a w ramach tego projektu - Wojtek Justyna Treeoh! - wydał właśnie trzeci już krążek zatytułowany, jakżeby inaczej, "Thrice". Krótko mówiąc, to artysta z dorobkiem, z wypracowanym własnym stylem, który jako lider potrafił także zgromadzić wokół siebie interesujących muzyków. Na najnowszym krążku usłyszymy znanych z poprzednich jego płyt Daniela Lottersbergera na basie, Alexa Bernatha na perkusji i Diego Carvalho na klawiszach, wibrafonie i perkusjonaliach. 

Wisienką na torcie jest obecność gościa w osobie Larry Goldingsa, laureata Nagród Grammy, świetnie znanego wielbicielom jazzu ze współpracy z Pathem Methenym, Jamesem Taylorem czy Johnem Scofieldem. Obecność tej klasy muzyka - nawet gościnnie i w jednym utworze - to jeszcze jeden powód by sięgnąć po tę muzykę.

Po trzecie wreszcie, i to jest najważniejszy argument za tym, by dać szasnę tej płycie, to fakt że jest to tzw. "muzyka dla ludzi". Jazzowi krytycy lubią pisać o płytach nowatorskich, burzących ich własne schematy myślowe, aby móc dywagować bez końca o postępie w muzyce. Czemu nie? Ale warto zdawać sobie sprawę, że istnieją też inne potrzeby, która zaspokaja muzyka. Na przykład muzyka pomaga wstać rano z łóżka chociaż się bardzo nie chce, podnieść telefon by zadzwonić do klienta żeby zarobić na chleb, a wieczorem wyjść na miasto by - pomimo zmęczenia - spotkać się ze znajomymi.

Jeżeli ktoś tego właśnie szuka w muzyce dla siebie, to znaczy doenergertyzowania to znajdzie to na tej płycie, a jeszcze bardziej - jak sądzę - w trakcie koncertów tego zespołu. Muzyka tyleż czerpie z jazzu co - może nawet więcej - z funku, fusion, czy nawet popu. To powoduje, że natychmiast łapiemy z nią kontakt nie tylko umysłem, ale i całym ciałem. Jak to się mówi: "nóżka sama zaczyna chodzić". Przystępność, wyrazistość melodyczna i rytmiczna, taneczność osiągane są tutaj nie za pomocą generycznych środków komputerowych jak w nowoczesnym popie, ale dzięki wirtuozerii muzyków i sądzę, że to też warto docenić. Podsumowując, propozycja dla szukających muzyki jazzowej dobrej jakości jednak o rozrywkowej, funkowej prowienencji. 


piątek, 7 kwietnia 2023

Torben Snekkestad / Søren Kjærgaard / Tomo Jacobson - Spirit Spirit (2022)

Torben Snekkestad / Søren Kjærgaard / Tomo Jacobson

Torben Snekkestad - saksofony
Søren Kjærgaard - fortepian
Tomo Jacobson - kontrabas

"Spirit Spirit" (2022)

Autor tekst: Jędrek Janicki

Podróżować nie po to, aby dotrzeć do celu, lecz aby dojechać jak najpóźniej, aby nie dojechać - o ile to możliwe - nigdy. W taki właśnie sposób włoski pisarz Claudio Magris opisuje swoją filozofię podróżowania w znakomitej książce "Podróż bez końca". Myśl ta od dobrych 20 lat przyświeca również Piotrowi Strzeżyszowi – rowerowemu nomadzie, którego zdumiewającej historii przyjrzeć możemy się w pięknym i jakże mądrym filmie "Nie dojechać nigdy" (2017). Polish Jazz Blog nie staje się jednak, wbrew sugestiom zawartym w tymże akapicie, medium o podróżach, lecz wspomniana myśl doskonale moim zdaniem ilustruje ducha płyty Spirit Spirit nagranej przez saksofonistę Torbena Snekkestada, pianistę Sørena Kjærgaarda (egzystencjalistów wszystkich krajów niech nie zmyli dość znajome im imię i nazwisko) oraz kontrabasistę Tomo Jacobsona.

Spirit Spirit to starannie wyselekcjonowane 38 minut z blisko trzech godzin nagrań, które trio wspólnie i w porozumieniu zrealizowało. Stworzona w ten sposób suita pozostaje jednak narracyjnie dziełem wyjątkowo spójnym. Pomimo tego, że cała płyta utrzymana jest w duchu swobodnego impro, to jednak każdy dźwięk przenika pewna przemyślana koncepcja. Panowie rzucają się w wir muzycznych poszukiwań, by zaakcentować uświęcone tak przez wielbicieli rozkoszy duchowych, jak i tych typowo ziemskich „tu i teraz”. To swoiste artystyczne hic et nunc nie niesie w sobie dalszej celowości, a muzyka wyzwala się z więzów konieczności wywoływania określonego wrażenia. Istotny jest sam dźwięk, proces jego powstawania, lecz również współobecność wraz z innymi strukturami dźwiękowymi. Ich finalne wybrzmienie, uzależnione tak bardzo również od inwencji odbiorcy, nie ma wcale tak dużego znaczenia! Rzecz jasna płytę tę poddać można jakże wyrafinowanej interpretacji i przesadnie intelektualnej analizie – pytanie zadać można tylko, wzorem zespołu Perfect, po co? Doceńmy niezapośredniczoną przyjemność estetyczną, jaką daje po prostu obcowanie z tymi dźwiękami. Składowymi tej przyjemności nie są rzecz jasna tylko zadowolenie i spokój, lecz również pewnego rodzaju trwoga, dysonans czy mroczna tajemnica – wszak takimi odcieniami żongluje trio tworząc swoją darkminimalową (recenzja bez napuszonego anglicyzmu, to przecież tekst stracony) paletę współbrzmień.

Ze Spirit Spirit nie dojedziemy pewnie nigdy. I całe szczęście! Możemy jednak rozkoszować się samym aktem podróży, każdym kolejnym dźwiękowym krokiem, który zbliża nas nie tyle do osiągnięcia fizycznego kresu podróży, co raczej zrozumienia jej sensu. Co najbardziej mnie cieszy, sens ten niekoniecznie musi być ujmowany wyłącznie przez rozum.


środa, 5 kwietnia 2023

Kasia Pietrzko Trio – Norwid (2022)

Kasia Pietrzko Trio

Kasia Pietrzko - fortepian, kompozycje, wybór tekstów
Maciej Kądziela - saksofon altowy i sopranowy, kompozycje, wybór tekstów
Andrzej Święs - kontrabas
Piotr Budniak - perkusja
Andrzej Chyra – recytacje

"Norwid" (2022)

Wydawca: Narodowy Instytut Fryderyka Chopina, seria płytowa Polish Romantic Jazz


Autor tekstu: Mateusz Chorążewicz

Korzystanie z dobrodziejstw polskiej poezji i literatury we współczesnym jazzie jest już właściwie na porządku dziennym. Dość wspomnieć o mocno rozchwytywanym w zeszłym roku Witkacym.

Teraz na warsztat trafił Cyprian Kamil Norwid, a to za sprawą tria Kasi Pietrzko. Poza liderką na fortepianie usłyszymy tu Andrzeja Święsa na kontrabasie oraz Piotra Budniaka na perkusji. Skład poszerzyli Maciek Kądziela na saksofonach i Andrzej Chyra odpowiedzialny za recytacje.

Nagrań albumu dokonano w grudniu 2021 w Cavatina Studio, a wiersze zarejestrowano w maju 2022 w Studio Teatru Polskiego Radia w Warszawie.

Mamy tu do czynienia de facto z dwiema odrębnymi płaszczyznami – recytacje Andrzeja Chyry przeplatane są kompozycjami Kasi Pietrzko i Maćka Kądzieli. Artyści często sięgają po tzw. ad libitum. Puls, nawet jeśli się pojawia, najczęściej jest wyczuwalny podskórnie. Trzeba przyznać, że dość dobrze oddaje to charakter poezji Norwida, która często jest nieokreślona, a jej interpretatorzy do tej pory spierają się o znaczenie wielu jego utworów.

Zatem w kontekście współistnienia na płycie Norwid współczesnego jazzu oraz poezji okresu romantyzmu spójność została zachowana. Całość tworzy bardzo dojrzałe dzieło ponad muzyczne.

Pewnym mankamentem jest natomiast spójność zespołu. Andrzej Święs i Piotr Budniak sprawiają wrażenie sidemenów, a nie członków regularnego tria Kasi Pietrzko. Choć generalnie muzycy dobrze się rozumieją, to fortepian liderki oraz saksofony Maćka Kądzieli zauważalnie wyróżniają się na tle całości. Odnosi się wrażenie, że saksofon i fortepian wiąże silniejsza więź niż ma to miejsce w przypadku reszty zespołu.

Podsumowując, Norwid to album dość udany. Pomimo dużej ilości podobnych inicjatyw w ostatnim czasie, muzykom udało się znaleźć drogę do tego, by na tle reszty projektów się wyróżnić. Muzyki słucha się dobrze, kompozycje są przemyślane, a zastosowane środki stylistyczne sprawiają, że album jest urozmaicony. Ucho z ciekawością podąża za wierszami, by następnie przejść do muzyki poszukując wspólnej więzi między oboma dziełami. Polska młoda scena jazzowa nadal ma się dobrze i brnie do przodu.


poniedziałek, 3 kwietnia 2023

Marcin “M” Olak - Broken Songs (2022)

Marcin “M” Olak

Marcin “M” Olak — vocals, guitars, blues harp, percussion
Ben Stapp — tuba
Fred Lonberg-Holm - cello
Marco Colonna — flute, saxophone
Steve Swell — trombone

Broken Songs (2022)

Autor tekstu: Szymon Stępnik

Dobry blues nie jest zły. Pomimo, iż kojarzony jest przede wszystkim z muzyką dla ludzi smutnych (sam zresztą za taką osobę się uważam), dla mnie ten gatunek to gitary, slide’y, bez początku i końca oraz dwa charakterystyczne zawołania i odpowiedź w dwunastotaktowej strukturze utworu. Najważniejszym w tym gatunku jest jednak słynne już “czucie bluesa”, którego nikt tak naprawdę od lat nie potrafi zdefiniować. Nawet najlepsi muzycy z ogromną wiedzą teoretyczną zostaną zjedzeni przez niejednego amatora, który ma w sobie “to coś”. Mając na uwadze powyższe, pytanie brzmi — czy Marcin Olak czuje bluesa na swojej płycie “Broken Songs”?

Marcina Olaka (tutaj występującego pod pseudonimem “M”) znamy przede wszystkim jako znakomitego muzyka jazzowego. Gra przede wszystkim na gitarze klasycznej i akustycznej, dzięki czemu, niczym jak u Ralpha Townera, udało mu się osiągnąć perfekcję w znajomości tychże instrumentów. No dobrze, ale ileż można grać tylko jazz? Muzyk postanowił podjąć współpracę z tak znakomitymi instrumentalistami, jak choćby Ben Stapp, Fred Lonberg-Holm, Marco Colonna, Steve Swell, a potem zaśpiewać nam płytę bluesową.

Pierwsza ścieżka jest swoistą uwerturą, która ma za zadanie wprowadzić słuchacza w klimat płyty.

“Gott say BOOM, dance round the place
Stomp it like it’s fuckin’ race
Say BOOM — party till we’re gone
Gonna rock you all night long”

Zdaje się, że podmiot liryczny po prostu chce, by słuchacz dobrze się bawił, tańczył i wyzbył się wszelkich zahamowań. Cóż, nie brzmi to, jak coś nadzwyczajnego. Artysta na szczęście później rozkręca się i śpiewa o sprawach nieco bardziej osobistych. Słyszymy wzruszające, aczkolwiek przyziemne historie o utraconej pracy, wsparciu bliskich, problemach ze znalezieniem w życiu inspiracji oraz, co oczywiste, o miłości. Najlepsze w nich jest jednak to, być może ze względu na przyjętą konwencję, że czasem trudno odróżnić, co w nich jest prawdą, a co artystyczną hiperbolą.

Sam krążek utrzymany jest (czasem wręcz w przesadzony sposób) w stylistyce albumu wydanego przez jakiegoś lokalnego amerykańskiego muzyka z pogranicza country/bluesa. Choć Marcin Olak dwoi się i troi, by wejść w buty starego bluesmana, który z niejednego talerza jadł już zupę, jego angielski paradoksalnie jest zbyt doskonały i bezbłędny, co niestety w całkowitym rozrachunku nie brzmi zbyt autentycznie. Jeżeli jednak wgłębimy się w treść poszczególnych utworów, zrozumiemy, że “M” zrobił świetną robotę i napisał naprawdę znakomite słowa, które są proste, przejmujące, a jednocześnie pozwalające łatwo utożsamić się z podmiotem lirycznym.

“Pierwsze skrzypce” na albumie gra oczywiście gitara akustyczna. Już pierwsze dźwięki pozwalają postawić tezę, że na płycie gra wirtuoz tegoż instrumentu. Nie mamy tutaj oczywiście zwykłego akordowego uderzania w struny, ale posługiwanie się slidem oraz doprowadzoną niemalże do specyficzną artykulację z kontrolowanym brzęczeniem strun na progach (bracia gitarzyści — wybaczcie mój brak wiedzy w tym zakresie). Od czasu do czasu pojawia się też gitara elektryczna, która co prawda również brzmi wyśmienicie, ale już nie tak spektakularnie, jak akustyk. Jedyne co mogę zarzucić “Broken Songs” to zbyt mało popisów. Doceniam minimalizm, ale gra pana “M” jest tak kapitalna, że słuchanie jego gry jest czystą przyjemnością. Szkoda, że zdecydowano się na tak mało solówek gitarowych. Z chęcią posłuchałbym nieco bardziej rozbudowanych kompozycji.

Docenić należy także inne instrumenty, czyli skrzypce, puzon i tubę. Co do zasady, dodają piosenkom urozmaicenia, choć nie mogę pozbyć się wrażenia, że czasem zostały użyte bez głębszego pomysłu, jakby gdyby na siłę chciano dodać kolejną warstwę do ściany dźwięku. Przykładowo, nie mogę sobie wyobrazić bez puzonu utworu “Chains”, ale takie skrzypce we “Free To Fall” zdają się totalnie zbędne.

Cała płyta ma charakter bluesowy, ale zdarzają się perełki, gdzie muzycy odlatują w stronę jazzu, jak choćby we wspomnianym “Chains” albo “Bad Days”. Takie smaczki pozwalają tylko żałować, że artysta sztywno trzymał się założonej przez siebie konwencji i nie chciał troszkę więcej eksperymentować. Szkoda, bo przecież na niemal w każdej sekundzie udowadnia, jak wielkie ma w sobie pokłady kreatywności, walcząc o to, aby każda piosenka znacząco różniła się od pozostałej.

Najsłabiej wypadają pozycje powolne, takie jak “Broken” albo “Who I Am?”. W nich akurat nie dzieje się zbyt wiele i potrafią znudzić już przy pierwszym odsłuchu. Na szczęście w zdecydowanej większości mamy do czynienia z kompozycjami żywymi, pełnymi interesujących riffów.

Płyta “Broken Songs” Marcina “M” Olaka to bardzo przyjemna propozycja na weekendowe poranki, kiedy potrzebujemy chwili wytchnienia po ciężkim tygodniu pracy. Jest w niej dużo amerykańskiej prostoty i wolności. Ma niejako dwa oblicza — pierwsze, dzięki któremu może zrelaksować się oraz pomyśleć o jeździe Fordem Mustangiem po pustynnych drogach w Stanach Zjednoczonych. Aby odnaleźć drugie, słuchacz musi jednak poświęcić nieco więcej uwagi. Jest to jednak wynagrodzone po stokroć, gdyż w zamian docenimy prawdziwą wirtuozerię być może najlepszego gitarzysty akustycznego w Polsce.


sobota, 1 kwietnia 2023

Monkeys in the Bath - Księga XIII (2023)

Monkeys in the Bath

Semen Exclamatus - saksofon tenorowy
Vaginae Infernus - gitara, elektronika, lektor
Coitus Interruptus - piano, syntezator
Hymen Clitoria - lektorka
Archeopteryx - git.basowa
Fellatus - perkusja

Gonnorhea Fungus - wiolonczela (w utworach "IV" oraz "VIII")

"Księga XIII" (2023)

Dużo potrafię zrozumieć. Rozumiem, ze miło od czasu do czasu sięgnąć po repertuar zacnych poprzedników i nagrać kolejną już, tym razem własną wersję utworów Komedy, Stańki, Kurylewicza... No jeść przecież trzeba.
Rozumiem też, że od czasu do czasu miło sięgnąć do inspiracji Norwidem, Miłoszem, ostatnio Witkacym... są granty, są fundusze, grzech nie skorzystać.
Rozumiem zatem i toleruję te wszystkie mody: Chopin na dżezowo, Miłosz na dżezowo, Twoja Stara na dżezowo... zwłaszcza, że czasem efekty są bardzo ciekawe i olśniewające. Podkreślam - czasem.
Rozumiem także, ze jeśli mamy Rok Fredrowski, to niejako "z urzędu" ktoś ze świata jazzu się za tego Fredrę weźmie...

Rozumiem też podziękowania dla Miejskiego Centrum Kultury w Olsztynie za pomoc w nagrywaniu albumu "Księga XIII", zamieszczone na okładce płyty. Rozumiem też wyłuszczony na tej okładce patronat dwóch znanych portali zajmujących się jazzem.

ALE NIE ROZUMIEM JEDNEGO. JAKIM CUDEM TO "COŚ" MA PATRONAT MINISTERSTWA KULTURY I DZIEDZICTWA NARODOWEGO???

Tekst Fredrowski był rubaszny, ale wzbogacenie go o potężną porcję "liryków" autorstwa zespołu, uczyniło go nieznośnie wulgarnym. Obrzydliwym. Każdy, kto czytał "XIII Księge Pana Tadeusza" Fredry wie, na czym się skończyła, że tak powiem "akcja". Wprowadzenie do końcowych utworów "V" - "VIII" nowych wątków jest nadużyciem, hucpą. Słuchanie tego, co się dzieje po dołączeniu Sędziego do pary: Zosia - Tadeusz, słuchanie drobiazgowych opisów, np. praktyk analnych - powoduje po prostu reakcję wymiotną. Przepraszam. Jestem bardzo ciekaw czy ktokolwiek z Ministerstwa Kultury kolaudował ten materiał, czy ktokolwiek zdaje sobie sprawę, co zrobiono z librettem albumu.

Wielka szkoda, tym bardziej, że to wszystko nam przykrywa całkiem ciekawą muzykę. Zwłaszcza utwory "IV" i "VIII" z wolnym tempem, z fragmentami niezwykle delikatnymi (saksofon i wiolonczela!) byłyby ucztą dla uszu, gdyby nie przymus obcowania ze słowem lektorskim.

Jeszcze dwie uwagi. Po pierwsze - nie rozumiem absolutnie kretyńskiego pomysłu z pseudonimami muzyków. Od razu przypomniało mi się, kiedy 35 lat temu słuchałem nieco innego jazzu - wtedy dość popularna była kapela Venom, której członkowie ukrywali się pod pseudonimami Kronos, Mantas i Abaddon. Ale to było dawno temu. No to po cóż teraz taki cyrk?
Po drugie - jakość nagrania. Czy sala MCKu w Olsztynie była wyłożona boazerią? Czy wyście to nagrywali na wzmacniaczach Eltron z czasów Jaruzelskiego? Te paskudne pogłosy.. ten buczący bas. To brzmi jak demo proszę Państwa.

Chciałem na koniec napisać jeszcze cos pozytywnego i w tym celu jeszcze raz posłuchałem tej płyty. Niestety, po "lirykach" poczułem się znowu gorzej...
Panowie - wiecie co? Mam pomysł. Wy najlepiej po prostu sprzedajcie te Wasze instrumenty! I kupcie sobie hulajnogi!

Piotr Banasiak


Zdanie odbrębne:

Skrajnie krytyczny głos red. Piotra Banasiaka wobec płyty "Ksiega XIII" przyjąłem z dość dużym zaskoczeniem. Choć opinie Piotra zawsze bardzo szanuję, to tym razem uwagi jego świadczą o tym, że oczy (a w zasadzie uszy!) przysłoniła mu raczej skandalizująca estetyka zespołu niż sama muzyka tworzona przez ten olsztyński sekstet.

Album tematycznie krąży wokół sfery seksualności. Punktem wyjścia dla dalszych poszukiwań jest kompozycja zatytułowana I (to akurat mało zaskakujące), której tekst stanowi fragment XIII Księgi Pana Tadeusza, której autorstwo przypisywane jest Aleksandrowi Fredrze. Pozostałe teksty tworzone w głównej mierze przez basistę o wdzięcznym pseudonimie Archeopteryks (który jest pomysłodawcą całego projektu oraz jego główną siłą sprawczą) co bardziej wrażliwych razić mogą swoją rozpasaną pornografią. Zapomnijmy o delikatnym kuszeniu, czy lekkim wietrze Stanisława Grochowiaka, który usta kobiety rozchyla… Na płycie "Księga XIII" w tekstach do czynienia mamy z brutalną nieraz w wyrazie i jakże pierwotną dziką żądzą, która zawstydzić mogłaby wszystkich czołowych żigolaków rock’n’rolla. Teksty te są jednak nad wyraz spójne i mają swoją wewnętrzną logikę. Każda kolejna kompozycja to mniej lub bardziej wyrafinowany opis kolejnej fazy stosunku seksualnego (bo tę akurat formę trudno nazwać „uprawianiem miłości), który w zawrotnym tempie zmierza do spektakularnego finału…

Ta nieco odhumanizowana i zmechanizowana wizja miłości, którą kreśli w sferze tekstowej Archeopteryks w bardzo ciekawy sposób współgra ze sferą muzyczną! Zaskakuje sam sposób zaprezentowania tekstu w męsko-kobiecym dwugłosie pozbawionym jednak przesadnej egzaltacji czy drażniącej histerii. Hymen Clitoria i Viginae Infernus (grający na płycie również na gitarze) w ascetyczny sposób prowadzą nas przez narrację płyty, wywołując tym samym nadzwyczaj interesujący estetyczny „zgrzyt” pomiędzy treścią dzieła, a sposobem jego zaprezentowania. W warstwie muzycznej pobrzmiewa bardzo wiele rozwiązań ambientowych, spod znaku Briana Eno, które przełamywane są raz po raz wybuchowymi solówkami tak saksofonu czy gitary. Na szczególną uwagę zasługuje właśnie praca saksofonisty Semena Exclamatusa – chetnie dowiedziałbym się, kto tak naprawdę kryje się pod tym pseudonimem! Doskonale balansuje on pomiędzy dzikością a łagodnością, harmonią a dysonansem, wszystko zalewając soczystym frazowaniem spod znaku późnego Sonny Rollinsa. Pewną dozę efekciarstwa i nieokrzesania w grze pozostałych muzyków, która raz na jakiś czas wybrzmiewa zwłaszcza w partiach solowych łatwo wytłumaczyć można brakiem doświadczenia w pracy w studio nagraniowym. Nie mam jednak wątpliwości, że każde kolejne nagranie zbliży zespół do pełni muzycznej dojrzałości, jednak już teraz, śmiało sparafrazować można legendarną kwestię z Misia – niech drobne minusy nie przesłonią wam zasadniczych plusów płyty zespołu Monkeys in the Bath!

Na sam koniec apel. Bądźmy tolerancyjni dla tego typu prób i eksperymentów słowno-muzycznych. Miarą poszukiwania nowych form wypowiedzi nieraz są drobne potknięcia, mankamenty i niedociągnięcia. Warto jednak te koszty ponieść, bo to właśnie w tych nieoczywistych, poszukujących formach muzycznych kryje się najwięcej siły. Panie i panowie z Monkeys in the Bath! Oby tak dalej i nie dajcie się zniechęcić malkontenctwu niektórych jazzowych krytyków (bez nazwisk, oczywiście).

Jędrek Janicki