Autor tekstu:
Szymon StępnikDobry blues nie jest zły. Pomimo, iż kojarzony jest przede wszystkim z muzyką dla ludzi smutnych (sam zresztą za taką osobę się uważam), dla mnie ten gatunek to gitary, slide’y, bez początku i końca oraz dwa charakterystyczne zawołania i odpowiedź w dwunastotaktowej strukturze utworu. Najważniejszym w tym gatunku jest jednak słynne już “czucie bluesa”, którego nikt tak naprawdę od lat nie potrafi zdefiniować. Nawet najlepsi muzycy z ogromną wiedzą teoretyczną zostaną zjedzeni przez niejednego amatora, który ma w sobie “to coś”. Mając na uwadze powyższe, pytanie brzmi — czy Marcin Olak czuje bluesa na swojej płycie “Broken Songs”?
Marcina Olaka (tutaj występującego pod pseudonimem “M”) znamy przede wszystkim jako znakomitego muzyka jazzowego. Gra przede wszystkim na gitarze klasycznej i akustycznej, dzięki czemu, niczym jak u Ralpha Townera, udało mu się osiągnąć perfekcję w znajomości tychże instrumentów. No dobrze, ale ileż można grać tylko jazz? Muzyk postanowił podjąć współpracę z tak znakomitymi instrumentalistami, jak choćby Ben Stapp, Fred Lonberg-Holm, Marco Colonna, Steve Swell, a potem zaśpiewać nam płytę bluesową.
Pierwsza ścieżka jest swoistą uwerturą, która ma za zadanie wprowadzić słuchacza w klimat płyty.
“Gott say BOOM, dance round the place
Stomp it like it’s fuckin’ race
Say BOOM — party till we’re gone
Gonna rock you all night long”
Zdaje się, że podmiot liryczny po prostu chce, by słuchacz dobrze się bawił, tańczył i wyzbył się wszelkich zahamowań. Cóż, nie brzmi to, jak coś nadzwyczajnego. Artysta na szczęście później rozkręca się i śpiewa o sprawach nieco bardziej osobistych. Słyszymy wzruszające, aczkolwiek przyziemne historie o utraconej pracy, wsparciu bliskich, problemach ze znalezieniem w życiu inspiracji oraz, co oczywiste, o miłości. Najlepsze w nich jest jednak to, być może ze względu na przyjętą konwencję, że czasem trudno odróżnić, co w nich jest prawdą, a co artystyczną hiperbolą.
Sam krążek utrzymany jest (czasem wręcz w przesadzony sposób) w stylistyce albumu wydanego przez jakiegoś lokalnego amerykańskiego muzyka z pogranicza country/bluesa. Choć Marcin Olak dwoi się i troi, by wejść w buty starego bluesmana, który z niejednego talerza jadł już zupę, jego angielski paradoksalnie jest zbyt doskonały i bezbłędny, co niestety w całkowitym rozrachunku nie brzmi zbyt autentycznie. Jeżeli jednak wgłębimy się w treść poszczególnych utworów, zrozumiemy, że “M” zrobił świetną robotę i napisał naprawdę znakomite słowa, które są proste, przejmujące, a jednocześnie pozwalające łatwo utożsamić się z podmiotem lirycznym.
“Pierwsze skrzypce” na albumie gra oczywiście gitara akustyczna. Już pierwsze dźwięki pozwalają postawić tezę, że na płycie gra wirtuoz tegoż instrumentu. Nie mamy tutaj oczywiście zwykłego akordowego uderzania w struny, ale posługiwanie się slidem oraz doprowadzoną niemalże do specyficzną artykulację z kontrolowanym brzęczeniem strun na progach (bracia gitarzyści — wybaczcie mój brak wiedzy w tym zakresie). Od czasu do czasu pojawia się też gitara elektryczna, która co prawda również brzmi wyśmienicie, ale już nie tak spektakularnie, jak akustyk. Jedyne co mogę zarzucić “Broken Songs” to zbyt mało popisów. Doceniam minimalizm, ale gra pana “M” jest tak kapitalna, że słuchanie jego gry jest czystą przyjemnością. Szkoda, że zdecydowano się na tak mało solówek gitarowych. Z chęcią posłuchałbym nieco bardziej rozbudowanych kompozycji.
Docenić należy także inne instrumenty, czyli skrzypce, puzon i tubę. Co do zasady, dodają piosenkom urozmaicenia, choć nie mogę pozbyć się wrażenia, że czasem zostały użyte bez głębszego pomysłu, jakby gdyby na siłę chciano dodać kolejną warstwę do ściany dźwięku. Przykładowo, nie mogę sobie wyobrazić bez puzonu utworu “Chains”, ale takie skrzypce we “Free To Fall” zdają się totalnie zbędne.
Cała płyta ma charakter bluesowy, ale zdarzają się perełki, gdzie muzycy odlatują w stronę jazzu, jak choćby we wspomnianym “Chains” albo “Bad Days”. Takie smaczki pozwalają tylko żałować, że artysta sztywno trzymał się założonej przez siebie konwencji i nie chciał troszkę więcej eksperymentować. Szkoda, bo przecież na niemal w każdej sekundzie udowadnia, jak wielkie ma w sobie pokłady kreatywności, walcząc o to, aby każda piosenka znacząco różniła się od pozostałej.
Najsłabiej wypadają pozycje powolne, takie jak “Broken” albo “Who I Am?”. W nich akurat nie dzieje się zbyt wiele i potrafią znudzić już przy pierwszym odsłuchu. Na szczęście w zdecydowanej większości mamy do czynienia z kompozycjami żywymi, pełnymi interesujących riffów.
Płyta “Broken Songs” Marcina “M” Olaka to bardzo przyjemna propozycja na weekendowe poranki, kiedy potrzebujemy chwili wytchnienia po ciężkim tygodniu pracy. Jest w niej dużo amerykańskiej prostoty i wolności. Ma niejako dwa oblicza — pierwsze, dzięki któremu może zrelaksować się oraz pomyśleć o jeździe Fordem Mustangiem po pustynnych drogach w Stanach Zjednoczonych. Aby odnaleźć drugie, słuchacz musi jednak poświęcić nieco więcej uwagi. Jest to jednak wynagrodzone po stokroć, gdyż w zamian docenimy prawdziwą wirtuozerię być może najlepszego gitarzysty akustycznego w Polsce.