By Tomasz Łuczak
Kilka tygodni temu wraz z dobrym znajomym wspólnie zastanawialiśmy się nad znaczeniem yassu jako zjawiska kulturotwórczego w ujęciu totalnym. Który to już raz przywoływaliśmy nie tylko charakterystykę samej muzyki, ale i koncepcyjność oraz ideowość wynikającą chociażby z treści tekstów (Kury, Trupy). Umówmy się, właściwie nic nowego, tutaj wszystko zostało już powiedziane i przemielone po wielokroć. Niemniej dla fana yassowego fenomenu, każda okazja do przypomnienia historycznych momentów może być co najmniej pociągająca. Ten eklektyczny, sentymentalny kontekst powrócił do mnie podczas chorzowskiego koncertu Ola Walickiego (swego czasu jednego z ważnych filarów yassu) z projektem Kaszebe II.
Walicki proponuje tutaj drugą odsłonę swojej autorskiej wizji Kaszub, naznaczoną swoistą trójmiejską dezynwolturą, odważnym igraniem z publicznością na granicy dobrego smaku, czy fekalianym humorem i sowizdrzalstwem a la Tymon Tymański (znakomity Bunio na wokalu). To miejsce, gdzie przewrotna ironia i tandeta Wojciecha Smarzowskiego rodem z „Wesela” przeplata się z ekwilibrystyką słowną Doroty Masłowskiej. Gdzie w sposób inteligentny kiczowata swojskość współistnieje z elegancją na tych samych prawach, a nad wszystkim unoszą się symboliczne opary „Polovirusa”. Dodatkowo cała ta treść w połączeniu z formą muzyczną – mieszaniną pozornie prymitywnego synth popu, rocka alternatywnego spod znaku Captaina Beefhearta czy Pere Ubu, elementów jazz-rocka, folkowych przyśpiewek i znalezionych przez Walickiego fragmentów starych, kaszubskich zaśpiewek – daje piorunujący efekt. No ale jeśli w składzie legendarny gitarzysta Piotr Pawlak czy trębacz Tomek Ziętek, to czy można się dziwić?
Spotkać po raz kolejny Petera Evansa na żywo, to zawsze jest wydarzenie. I nieważne, czy akurat będzie to występ solowy, duetowy, kwartet, kwintet czy orkiestra. Zawsze zwraca uwagę, zawsze wprawia w poruszenie zwoje mózgowe, nigdy nie pozostawia obojętnym. Ileż to już razy pisano o jego technicznej perfekcji, wzorcowo wycyzelowanym brzmieniu, przedstawiano go jako modelowy wręcz przykład idealnego trębacza nowych czasów.
W Sosnowcu zaprezentował projekt szczególny, czyli elektroakustyczny kwintet, gdzie dla mnie osobiście szczególną rolę prócz Evansa tworzą dwie indywidualności – wielka legenda perkusji Jim Black oraz Sam Pluta odpowiadający za instrumenty elektroniczne i wszelkie dźwiękowe preparacje. Przypadek Pluty jest tu oczywiście podwójnie interesujący. Pozornie niepasujący ze swoimi „udziwnionymi” instrumentami, bo śmiało i bezczelnie ingerujący w akustyczny kontekst formacji, tak jakby rozsadzając wewnętrzną, improwizowaną symbiozę grupy, prowadzący swoją własną elektroniczną narrację, jednocześnie pozostający w intuicyjnym kontakcie z każdym z muzyków. No i mój cichy bohater Jim Black, znakomicie odnajdujący się w tej całej gmatwaninie pełnej matematyki – przestrzenny, precyzyjny, niejednoznaczny, najbardziej bliski idiomowi jazzowemu.
Ten koncert to cała prawda o muzyce proponowanej przez Evansa – momentami ekstremalnie wymagająca, inteligentna, przytłaczająca wielością znaczeń i rozwiązań, do bólu techniczna, bardzo złożona i intelektualna, w jakiś sposób ryzykowna, zimna i karkołomna. No ale podobno tak właśnie funkcjonują wielkie muzyczne osobowości.
Po takich koncertach ogromnie kusi nazwać Wacława Zimpla najbardziej etnicznym z naszych improwizatorów. Z jednej strony, biorąc pod uwagę pełny kontekst jego dokonań oraz funkcjonowania na muzycznej mapie świata, byłoby to nazbyt oczywiste i chyba jednak pretensjonalne. I nie chodzi już tylko o całą przeszłość związaną z nieodżałowaną Herą, projektami z Raphaelem Rogińskim czy Mikołajem Trzaską. O tym wszystkim już wiemy i nie ma sensu po raz setny mielenie tego wątku. Z drugiej strony mam jednak nieodparte wrażenie, że w przypadku projektu Saagara Zimpel pozwolił sobie na najgłębszą eksplorację definicji „etno”. Z całym pomysłem stuprocentowego zanurzenia się w tradycję, pewną swoistą obrzędowość, z absolutnym odkrywaniem jak najszerszego spektrum w tym przypadku staroindyjskiego dziedzictwa kulturowego.
Jak opisują swój świat sami muzycy – z jednej strony funkcjonuje tu złożona i skomplikowana koncepcja muzyki karnatyckiej, z drugiej – a jakże – historia europejskiej muzyki improwizowanej, w której Wacław czuje się jak ryba w wodzie. Charakter korzennej celebracji uzupełniają specyficzne instrumenty o egzotycznie brzmiących nazwach – khaen, thavil, ghatam czy khanjira. A do tego wszystkiego coś, co mnie osobiście zaskoczyło najbardziej, czyli duża komunikatywność i klarowność przedstawionej koncepcji muzycznej, co oczywiście przełożyło się na odpowiednie, wielce pozytywne reakcje publiczności. Do pełni szczęścia brakowało tylko Dona Cherry’ego, Lestera Bowie’ego czy Archiego Sheppa. Jeden z najlepszych koncertów tegorocznej edycji festiwalu „jaZZ i okolice”.