Kilka lat temu zostałem zaproszony na rozmowę
o pracę do firmy zajmującej się produkcją foodtrucków - to było na początku
foodtruckowej i kraftowej rewolucji, więc na rozmowę poszedłem nastawiony na
to, że będę przerabiał stylowe furgonetki Volkswagena i Citroena na mobilne
świątynie wegańskich wyszynków. Rzeczywistość okazała się mniej emocjonująca -
klimatyczne zlecenia ponoć się pojawiały, ale jako niezwykłe wyjątki.
Codzienność to solidne konstrukcje, ale raczej do obsługi gofrów czy knysz
gdzieś na deptaku w Mielnie lub Łebie w sezonie letnim.
I tak mam z ostatnią płytą Wądłowskiego - jest
świetnym gitarzystą, szczególnie jeśli chodzi o technikę, mucha nie siada.
Repertuar: pakiet evergeenów takich jak Little Sunflower, Satin Doll czy moje
ukochane Autumn Leaves przeplatanych utrzymanymi w klimacie kompozycjami
autorskimi. Zagrane na Wądołowskiego z Wądołowskim, gdzie za plecami jednego
Wądłowskiego stało paru gigantów gitary, stylistycznie tak bardziej z lat 50 i
60 ubiegłego wieku, jak Joe Pass czy Wes Montgomery, zaś za plecami drugiego to
kolejne pokolenie, którego przedstawicielami są np. Abercrombie czy Scofield.
Przyznam, że tej drugiej nóżki, aż tak bardzo nie słyszałem - trochę mocniejsze
zaakcentowanie rytmu czy przester leciutki jak "do licha" czy
"motyla noga" u kogoś dotkniętego koprolalią.
Słucha się tego przyjemnie, zapewne
najprzyjemniej słuchałoby się tego na żywo, siedząc w przyjemnym lokalu, z
przyjemnym towarzystwem, sącząc przyjemne płyny - jestem przekonany, że byłbym
jednym z pierwszych w kolejce po płytę (podobnie jak po dokładkę gofra w
przyjemny letni wieczór), same przyjemności.
PS. Jest na tej płycie część niemuzyczna, nad
którą nie potrafię przejść obojętnie - oprawa graficzna tego albumu - ciągle
nie potrafię rozgryźć koncepcji, ale zdecydowanie wszyscy, którzy będą słuchali
tego albumu w sieci stracą.
Muzyka awangardowa i eksperymentalna to dla muzyków jazzowych bardzo grząski grunt. Trudno znaleźć złoty środek oraz nie popaść w kicz lub infantylność. Można tworzyć zupełnie dziwne, niespotykane i piękne motywy, które wywracają teorię muzyki o 180 stopni, ale równie dobrze stworzyć dzieło bardzo niskich lotów. Nawet najlepszym udaje się to z różnym skutkiem. Gdzie więc plasuje się album "mono no aware" Pauliny Owczarek i Witolda Oleszaka, znanego zresztą ze swojego specyficznego, własnego stylu nazywanego "Muzyką Prefabrykowaną"?
Po nieco słabszym "you never know" nagranym z Peterem Orinsem nie miałem wygórowanych oczekiwań. Album ten nie miał w sobie nic, co sprawiałoby jakąkolwiek przyjemność z jego słuchania. Na sczęście z "mono no aware" jest zupełnie inaczej. Urzeka on dialogiem pomiędzy saksofonem Pauliny Owczarek, a preparowanym fortepianem oraz innymi dziwnymi, niespotkanymi przeze mnie wcześniej dźwiękami, które udało się wydobyć dzięki pomysłowości Witolda Oleszaka. Artystka również nie pozostaje dłużna awangardowemu brzmieniu i również korzysta z wielu rozszerzonych technik saksofonowych. Nie ma w tej płycie żadnego syntezatora, co jeszcze bardziej podkreśla kreatywność tychże muzyków. Paulina odzywa się ze swoim instrumentem często, ale też w odpowiednich momentach. Kiedy kompozycje ogarnia czasem jakiś chaos, graną przez siebie melodią nadaje nowy porządek i tym samym strukturyzuje utwory. Skomplikowane, trudne do ogarnięcia partie stają się wtedy łatwe, bardzo przyjemne do słuchania. Mówiąc wprost - jest wyśmienicie.
W trakcie obcowania z tą pozycją miałem wrażenie, że Witold Oleszak przygotowuje pewne awangardowe płótno, mające wiele różnych, onirycznych wręcz kształtów, a Paulina Owczarek maluje na nim piękne pejzaże. Jej melodie spajają ekseprymentalną formę, co czyni ją atrakcyjną do przeżywania. To niesamowite, jak wszystko to, co zupełnie nie spodobało mi się w płycie "you never know" tej samej artystki, wykonała na "mono no aware" zupełnie na odwrót.
Być może Leszek Możdżer jest mistrzem preparacji fortepianu, ale ma swojego godnego konkurenta w postaci Pana Oleszaka. Nie wiem, czy w jakiejkolwiek sekundzie tego nagrania pojawiło się tradycyjne wykorzystanie tego instrumentu. Nie brakuje za to szarpania, uderzania strun i grania na tym samym niemal jak na perkusji lub gitarze. Wszystko to jednak zrobione z kunsztem, brakiem przesady lub pretensjonalności. Muzyk wiedział, kiedy przestać, kiedy postawić granicę i zrobić przestrzeń dla saksofonu. Po prostu chapeux bas!
Zaskakuje tylko fakt, że żaden z utworów na tej płycie nie ma swojej nazwy. Rozumiem, że wymyślenie tytułów do utworów jazzowych nie należy do najłatwiejszych zadań i często jako przypadkowe, nie mają zbyt wiele wspólnego z danym utworem. Niemniej jednak bardzo byłbym ciekaw jakie emocje, jaki obraz lub myśl przyświecały poszczególnym kompozycjom. Nazwanie ich po prostu "Track 1", "Track 2" to w moim mniemaniu wyraz braku kreatywności.
Paulina Owczarek we współpracy z Witoldem Oleszakiem stworzyła bardzo ciekawe nagranie. To płyta trudna w odbiorze, ale daje dużo satysfakcji. Zachwyca kreatywnością saksofonistki, ale też przede metodą "Muzyki Prefabrykowanej" spod ręki Witolda. To prawda, że nie kupiłem tu wielu pomysłów, ale spodoboała mi się muzyczna chemia, która nawiązała się pomiędzy artystami. To bardzo fajne, że motodą prób i błędów próbuje się tutaj uzyskać jakąś nieuchwytną doskonałość.
Jestem ciekaw dalszych poczynań tej dwójki muzyków. Wszak ich kreatywność jest nieokrzesana...
Marek Kądziela - guitar Maciej Kądziela - alto axophone Jacek Namysłowski - trombone Paweł Puszczało - double bass Radosław Bolewski - drums
Marek Kądziela Jazz Ensemble
Wydawca: Audio Cave
Tekst: Piotr B.
Tytułem wstępu. Niedawno na facebooku przeczytałem żenującą tyradę pewnego Artysty Z Dorobkiem pod adresem recenzenta, który nie wystarczająco entuzjastycznie ocenił płytę tegoż Artysty. W związku z tym mam bardzo ważny komunikat dla twórców z obszaru jazzu - muzyki improwizowanej - muzyki współczesnej. Być może dla niektórych ta wiadomość będzie prawdziwie zaskakująca, zgoła sensacyjna. Otóż informuję, że Wasze płyty, poza Waszymi krewnymi, kolegami, Waszymi studentami, zaprzyjaźnionymi dziennikarzami i blogerami słuchają, a nawet - uwaga! - kupują zwykli ludzie, zwykli słuchacze, amatorzy. Wśród nich bywają także kompletnie nie wtajemniczeni absolwenci zawodówek budowlanych ( tutaj serdecznie pozdrawiam Artystę Z Dorobkiem ).
Płyta Pana Marka Kądzieli trafiła właśnie w takie ręce. W ręce operatora koparki żeglującego po szerokim oceanie dźwięków, gdzieś tam między Marylą Rodowicz a Swans, między Stockhausenem a Jerzym Połomskim. Siłą rzeczy Pan Kądziela i Szanowni Zaglądający nie poczytają tu o przebiegach harmonicznych, strukturze agogicznej czy alikwotach. Tutaj będzie o tym, co słyszę w tej muzyce i czy mi się ona podoba.
Nie będę pisał kim jest Pan Marek Kądziela. Prawie nie znam Jego dotychczasowej twórczości, choć w trakcie odsłuchu omawianej płyty przypomniałem sobie, że Pana Marka kojarzę z pewnym fantastycznym przedsięwzięciem o nazwie ODPOCZNO, po którego usłyszeniu ramię mej koparki aż opadło z wrażenia. Mam nadzieję, że w niedługiej przyszłości będę miał okazję napisać tutaj o tym fenomenie.
Wracamy do albumu "Marek Kądziela Jazz Ensemble". Już sama oprawa graficzna powoduje apetyt na dźwięki. Cóż bowiem może być bardziej powabnego dla budowlańca jak nie okładka w barwie schnącego betonu z portretem lidera w tym betonie odciśniętym? Nota bene widzę, że stajnia AudioCave ostro steruje w stronę klientów z sektora budowlanego - choćby ostatnio grafiką najnowszej płyty Pana Piotra Scholza. Pięknie!
Pierwsze podejście do płyty zakończyło się falstartem. Po pierwszych dźwiękach "Meanwhile" majster z wrzaskiem kazał mi wyłączyć boomboxa. Ostrym językiem przypomniał mi, że to jest porządna budowa, tutaj murarze słuchają Desmonda, Brubecka i Muligana. I że jak chcę sobie posłuchać Alberta Aylera, to mam zmykać do szoferki albo po robocie w domu rodzinę katować ( w sumie majster nie powiedział "zmykać" tylko nieco inaczej, ale przekaz mniej więcej ten sam, choć bardziej dynamiczny). Od tej chwili płytę katowałem w domu i to wiele razy.
Na okładce płyty lider informuje, że muzyka odzwierciedla m.in Jego korzenie, jego fascynacje. Próbowałem z moim drewnianym słuchem pójść tym tropem. Skończyło się na tym, że skontaktowałem się z Panem Kądzielą i bezczelnie zapytałem o co chodzi w utworze "In Bloom". Pan Kądziela mógł mi odpowiedzieć w takim stylu, jak wspomniany na wstępie Artysta Z Dorobkiem. Cytuję "panie kochany moja płyta, moja wizja i gówno panu do tego!". Tym czasem Pan Kądziela mi odpowiedział, że mogę sobie ten utwór interpretować DOWOLNIE W OPARCIU O WŁASNĄ WYOBRAŹNIĘ. Następnie - naciskany prze ze mnie i bombardowany moimi teoriami - uprzejmie poinstruował, że wygląda to nieco inaczej i wskazał źródło inspiracji. Cóż, w życiu bym nie zgadnął. Przestałem zatem kombinować i skupiłem się na słuchaniu. a tutaj trzeba i warto się skupić.
Płyta na pierwszy "rzut ucha" osadzona w mainstreamie, bez ciężkich odjazdów, ale wymagająca uwagi. Mikstura odrobiny szaleństwa, wszechobecnej lekkości i dyscypliny. Choćby w otwierającym "Meanwhile", kiedy po pierwszej minucie testującej nerwy mojego majstra wyłania się forma urzekająca krimsonowską precyzją, ale też jazzową lekkością. Album bardzo spójny i miło zbalansowany. Instrumentem dominującym jest gitara. Ze względu na skład zespołu plan dźwiękowy jest dość nasycony, ale bardzo klarowny. Bardzo mi się podoba praca panów puzonisty i saksofonisty. Tematy i ich rozwinięcia czasem grane unisono, czasem słyszę ciekawe dialogi, rzekłbym, w poszczególnych utworach dęciaki "opowiadają" różne historie, chętnie się wsłuchiwałem w to, co mieli "do powiedzenia" obaj panowie z osobna. Solują rzadko, ale finezyjnie. Gitara Pana Kądzieli pięknie z nimi współpracuje w tematach, ale kiedy przychodzi jej czas, reszta zespołu nieco się "wycofuje" by dać jej więcej przestrzeni. Co wtedy słyszę? Słyszę mnóstwo fajnych pomysłów, słyszę bardzo inteligentne korzystanie z całej baterii efektów, słyszę czasem subtelność i rozmarzenie (środek "Float Like A Feather"), słyszę czasem rockowy sznyt. Są też momenty, że słyszę barwy i tony podobne do tych, za które cenię Eda Bickerta i Wesa Montgomery ("Gedde", "Subconcious Bop").
Podoba mi się finezja pana perkusisty i sposób, w jaki traktuje werbel. Podoba mi roncarterowska nienachalność i solidność pana kontrabasisty - nawet mamy kilka chwil tradycyjnego walkingu! Podobają mi się smaczki w rodzaju ukrytego pod warstwą chwilowej kakofonii zaśpiewu folklorystycznego, podoba mi się zabawa pogłosami i modulowanym delayem. Podoba mi się, że w "In Bloom" - zupełnie w brew intencjom Pana Kądzieli - słyszę nagle na chwilę bardzo polskie granie, trochę namysłowskie, trochę przywołujące pewien soundtrack autorstwa Włodzimierza Korcza. A na koniec podoba mi się bardzo, iż w nagrodę za uważne odsłuchanie całości dostaję na końcu utwór "Trinity" - z pięknym tematem, no w ogóle - hit po prostu :)
Jeszcze słówko na temat "Last Coffee At The Soyuz Spacecraft". Utwór nieco odróżniający się od pozostałych, na moje ucho zagrany samodzielnie przez lidera. Zgodnie z tytułem - nieco kosmiczny. Ale też w moim przekonaniu najbardziej odsłaniający "młodość" Pana Kądzieli - tam chyba jest miejsce na Radiohead, na postrcokowe sprawy... oraz na Nirvanę i kawałek "Heart Shapped Box".. zresztą , zapytam przy okazji Pana Marka :) Ostatnie półtora minuty tej kompozycji to ścieżka dźwiękowa thrillera sci-fi, te dźwięki mogłyby się pojawić w filmie na podst. opowiadania Stanisława Lema "Terminus", gdyby taki film nakręcono. I jeszcze - jak to na statku Soyuz - słychać przez chwile ruskich sołdatów, co z akordeonem przylecieli... Taka to płyta.
Drogi słuchaczu. Warto wejść w tę muzykę, zajrzeć w każdy jej zakamarek.
Tak to już jest, że każdy prędzej czy później staje na rozstaju, zastanawiając się, którą drogą iść dalej, szukając odpowiedzi na wiele nurtujących nas pytań. Śledząc muzyczne poczynania Miłosza Olenieckiego mam wrażenie, że znajduje się w takim właśnie momencie swojej kariery. Pianista, kompozytor, aranżer, producent muzyczny. Absolwent Wydziału Jazzu Państwowej Szkoły Muzycznej im. F. Chopina w Warszawie. Muzyka, który współpracował z artystami reprezentującymi najróżniejsze style muzyczne – od country, poprzez hip hop, do jazzu i muzykę eksperymentalną – takimi jak Michał Urbaniak, Wojtek Mazolewski Quintet, EABS, Marika Paulina Przybysz, Natalia Nykiel, Ortega Cartel, i inni.
Mimo dość sporego dorobku muzycznego i radosnego grania w formacji funkowej P.Unity czy też międzygalaktycznej formacji Saturn V( który założył z inicjatywy klubu Jassmine w Warszawie), mam wrażenie, że Oleniecki chce stworzyć swoje indywidualne brzmienie, dając wyraz swoim muzycznym przemyśleniom.
Mimo faktu, że tria, a w szczególności tria z fortepianem są niesłychanie w Polsce popularne, a wyróżnienie się na tym tle nie jest łatwe, Miłosz Oleniecki ze swoją autorską płytą „Song For A”, śmiało i zdecydowanie stąpa po tym gruncie, udowadniając nam, że wie doskonale co robi a do tego wszystkiego, potrafi przyciągnąć uwagę zadziwiając swoją dojrzałością i muzycznym konkretem.
Ale nie tylko muzyka jest elementem, który zwraca uwagę. Okładkę płyty z wizerunkiem Olenieckiego, zaprojektowała Ola Bodnaruś, absolwentka grafiki na Uniwersytecie SWPS. Zajmuje się fotografią, współpracuje z artystami podczas ich tras koncertowych, zajmuje się również projektowaniem okładek. Nie mam wątpliwości, patrząc na okładkę, że mamy do czynienia z bardzo osobistym, pełnym emocji i liryzmu przekazem muzycznym. Szukając w sieci informacji o Olenieckim dowiedziałem się, że tytuł płyty wiąże się z dedykacją autora utworów dla jego żony Agnieszki, dodatkowo jest również zwróceniem uwagi na dźwięk „A”, który jego zdaniem, jest zbyt często pomijany. Ciekawe spostrzeżenie, zwłaszcza, gdy mówi o nim muzyk. Starałem się szybko znaleźć w swojej pamięci utwory jazzowe, w których dźwięk „A” miałby swoje ważne miejsce - i znalazłem. Pamiętny koncert z 1983 roku podczas Jazz Jamboree, Miles Davis w Sali Kongresowej i utwór Millera „Jean Pierre” zaczynający się niskim, głębokim rytmicznie powtarzanym dźwiękiem „A” granym przez gitarę basową Derryla Jones’a . To było super.
Wróćmy jednak do płyty „Song For A”, gdyż zasługuje ona na uwagę z kilku powodów. Przede wszystkim mimo młodego wieku słychać w graniu duże zrozumienie dla melodii i jej roli w improwizacji. Tym bardziej mam duże uznanie dla wykonawców, gdyż mówiąc kolokwialnie nie stawają muzyki na głowie, siląc się na muzyczne eksperymenty. Autorskie kompozycje Olenieckiego brzmią interesująco. Uniknę pokusy i nie będę analizował drobiazgowo utworów, powiem tylko, że świetnie się ich słucha. Miałem momentami lekkie skojarzenia z muzyką nieodżałowanego trio EST, Chicka Corei czy też Brad Mehldau trio (to dobry wzorzec, choć bardzo charakterystyczny), aczkolwiek należy powiedzieć, że pod niektórymi względami jest to płyta bardzo osobista.
Tomasz Stanko QuintetBass – Hans Hartmann Design – Pia Burri Drums, Percussion – Janusz Stefanski Soprano Saxophone, Tenor Saxophone, Flute, Percussion – Janusz Muniak Trumpet – Tomasz Stanko Violin, Alto Saxophone – Zbigniew Seifert
Purple Sun (1973)
Tekst: Jacek Sołkiewicz
Kazać słońcu świecić na purpurowo. Sprawić by świat zaczął
jawić się nam w innym kolorze. Zatrzymać czas by nie było wschodów ani
zachodów…ciągły szczyt niczym niekończący się test naszej odporności na nowy
układ sił w otaczającej nas rzeczywistości. A wszystko za sprawą dźwięków, z
którymi Tomasz Stańko bez strachu porwał się na słońce, konsekwentnie
przysuwając coraz bliżej siebie granicę, za którą wszystko obraca się w
bezwartościowy jazzowy popiół. W ten sposób wykreował podczas sesji nagraniowej
w Monachium nieprawdopodobnie wąskie terytorium, na którym wraz z pozostałymi
muzykami kwintetu, zafunkcjonował w sobie tylko znany, ekwilibrystyczny sposób,
zawężając margines błędu do katastroficznego minimum. Ilu ludzi tak potrafi?
Wstrzymać słońce i ruszyć muzykę?
‘Purple Sun’ to jedna z tych płyt, które
bezlitośnie podnoszą poprzeczkę zarówno autorom jak i słuchaczom. Tu nie ma
mowy o jakichkolwiek negocjacjach. Nie było kompromisów przy nagrywaniu, nie
będzie przy odsłuchu. Wszystko albo nic. To jest tak zagrane, że trudno
zmieścić choćby jedną dodatkową nutę. Nie ma szczelin, nie ma pęknięć…monolit
idealny. A jednocześnie, w środku jest tyle miejsca, tyle światła i powietrza,
że można śmiało zamknąć się w tym mikroświecie od wewnątrz - na całe dodatkowe
nowe życie, które Stańko wraz z zespołem daje nam w trakcie odsłuchu tego
albumu.
Seifert, Hartmann, Muniak, Stefański - można dostać zadyszki
wymieniając te nazwiska. Prawdziwi Jeźdźcy Purpurowego Słońca. Absolutna
czołówka muzyków, których chciałaby u swojego boku mieć większość jazzmanów.
Taki skład może być przekleństwem…a może być proroctwem niepowtarzalnego
wydarzenia. 5 wybitnych indywidualności z autonomicznymi, bezkarnie
ewoluującymi horyzontami, których linie musiały nagle pokryć się dając jeden,
niezwykle wyraźny i wyrazisty obraz. I dały.
To pierwsza okazja kiedy możemy
spojrzeć słońcu prosto w oczy. Ono nie oślepia, nie pali a jego promienie niosą
zupełnie nową energię. Wbrew pozorom, jest tutaj całkiem…purpurowo ciemno.
Ogarnia nas uczucie jakiego doświadcza się obcując z czymś przepotężnym,
wiecznym. Czymś co definiuje przyszłość, niezależnie od tego jak daleko ona
jest i jak długo będzie trwać. Aura tej płyty jest tym, co powinno w mniejszym
lub większym stopniu, dotknąć każdego człowieka. Niczym właśnie słońce -
jednego opali, drugiego ogrzeje a jeszcze innego uratuje przed zamarznięciem.
Ta muzyka na pewno pozwala nam wszystkim odkryć zupełnie nowy kolor dźwięku.
Brzmi jak malowana, chciałoby się powiedzieć.
Jej różnokształtność pozwala
dopasować się do wszystkiego co napotka na swojej drodze. Dlatego jest tak
porażająca w wyrazie. Dynamizm zachodzących w niej zmian po prostu obezwładnia.
Od klimatycznych, wycofanych wprowadzeń, interludiów po opętane kaskady nut,
które masowo zalewają nas z każdej strony. ‘Purple Sun’ to prawdziwy audiospad
polskiego jazzu! Łatwo w czymś takim stracić oddech więc przygotujcie się na
dłuższe momenty na długu tlenowym, ale ten Kwintet spłaci go Wam z nawiązką.
Otwarcie płyty jest mocno filmowe. Wszystko pachnie tu celuloidem, ale jeśli
dobrze się wsłuchacie w grę Stefańskiego na bębnach, szybko odgadniecie dalszy
rozwój wypadków. Narowistość, nawet w spokojnym intro, pokazuje, że tuż pod
pierwszą falą dźwiękową gotuje się inferno. Janusz Stefański jest dla mnie
jednym z tych najbardziej wyrazistych polskich bębniarzy jazzowych. Tym, który
zawsze idealnie wyczuwa klimat kompozycji i potrafi się wpasować w każdy nurt.
Zawsze jednak robił to na swoich zasadach zatem jeśli tutaj od początku rwie do
przodu to najwyraźniej ma w tym cel. Tak naprawdę On jest pierwszym posłańcem
wieszczącym to co się wydarzy. A ‘Flair’, po tym metodycznie budowanym intro,
przeradza się w prawdziwą apokalipsę, której tempo nadaje właśnie Stefański.
Gra tak gęsto, że naprawdę trudno nadążyć za logiką jego ruchów. Dźwięki jego
bębnów kotłują się uderzając w nas tysiącem odłamków…to naprawdę wyjątkowo
sensoryczne doznanie połamania czasu. Sekunduje mu Hans Hartmann, którego linie
basowe podkręcają dosłownie każdy moment tej porażającej kompozycji. Momentami
ma się wrażenie jakby w ostatniej chwili doganiał partnera z sekcji rytmicznej.
Tuż nad nimi Tomasz Stańko, który opowie Wam w początkowo prosty sposób, o czym
ten utwór jest. Ale jak to Stańko…od miękkich, łatwych nut do biczujących nas
podmuchów Jego trąbki przechodzi w mgnieniu oka więc szybko okazuje się co
naprawdę będzie grane. Niewiarygodne jest to, że po tylu dekadach nie
zdążyliśmy się przyzwyczaić do takiej temperatury w muzyce i ta partia wciąż
brzmi jakby była grana spoza ludzkiego wymiaru. Grać w taki sposób i nie
zagubić się w gąszczu nut, wizji, czasoprzestrzeni…Geniusz! Trzeba też
przyznać, że Stefański gra po prostu idealnie pod to co Stańko a także później
kolejni muzycy wyrzucają z siebie. To wszystko jest ze sobą tak perfekcyjnie
połączone, że aż wzbudza niepokój. Aranżacyjnie ‘Flair’ jest podzielony na
akty. Akty przyspieszonego wschodu. ‘Purpurowe Słońce’ wschodzi idealnie
pionowo, po najkrótszej drodze do zenitu. Kolejną część przejmuje Muniak, który
tak jak Stańko, zaczyna na spokojnie, ale znacznie szybciej rozpętuje
nawałnicę. To co się wydarzy w tej części zaczyna wprowadzać poważne
rozedrganie. Mało kto potrafi zagrać tak sugestywnie i Muniak niewątpliwie
wytycza tą partią nowe poziomy oddziaływania dźwięku na człowieka. Jeżeli
jednak wszyscy dotychczas grający doprowadzili Was do najbliższej odległości od
Słońca i zaczęło być naprawdę gorąco…to Seifert nie zastanawiając się ani
chwili ruszył przed siebie. Tomasz Stańko doskonale wiedział co robi namawiając
Seiferta na grę na skrzypcach w kwintecie zamiast saksofonie. To właśnie
wizjonerstwo Stańki pozwoliło Mu usłyszeć niezagrane szaleństwo, które miało
stać się ikoną polskich i światowych skrzypiec jazzowych. To co Seifert gra w
‘Flair’ wymyka się jakimkolwiek próbom zrozumienia. Inna sprawa, że Stańko dał
Seifertowi najwięcej przestrzeni i chwała Mu za to, ponieważ na dłuższym
dystansie Jego partia skrzypiec buduje dosłownie totem wokół którego dalej
toczy się ten obrządek. Szamanizm, alternatywne połączenia na linii
ręce-mózg-serce, ciężka arytmia płynąca krwiobiegiem…Zbigniew Seifert brzmi jak
Władca Jazzowego Chaosu. Otwarcie płyty, o którym nie da się zapomnieć. Rzadko
kiedy w jazzie słyszałem taki start.
Kolejne, połączone ‘Boratka/Flute’s
Ballad’ wnoszą odrobinę uporządkowania, ale rzecz jasna, w tym składzie, to
etap przejściowy. Niemniej, przysłuchujcie się przez cały czas grze
Stefańskiego - tak jak wcześniej wspominałem, Jego partie idealnie określają
dramaturgię ‘Purple Sun’. Nie inaczej teraz - piękna, pogodna linia grana przez
Stańkę jest tylko wprowadzeniem i przypominaczem, że to ciągle muzyka skomponowana
na Ziemi. Nie brakuje jednak w dalszej części muzycznego kaskaderstwa -
Stefański/Hartmann kontynuują sejsmiczny eksperyment a cudowny zdalny
‘pojedynek’ pomiędzy Stańką a Muniakiem, którzy podzielili tę kompozycję między
siebie, jest po prostu hipnotyczny. Takie promienie przebijają wszystko i
docierają w nietkniętej postaci - dlatego tak bardzo to czujemy.
Jeżeli
komukolwiek zabrakło gry Seiferta, kolejny utwór wynagradza to sowicie.
Ciekawe, że wszystkie kompozycje na ‘Purple Sun’ są autorstwa Tomasza Stańki a
ta jedna…właśnie Seiferta. ‘My Night, my Day’ to w całości popis tego
fenomenalnego skrzypka. Tajemniczy, dość mroczny klimat początkowych taktów
wycisza na chwilę zmysły, ale tylko do chwili gdy z tej otchłani zaczną
wyłaniać się wszyscy muzycy, którzy odprowadzają Seiferta do partii solowej. Od
tej chwili pięciolinią rządzić będą skrzypce, które grają tak jakby zwiastowały
koniec świata. Od lamentu przez łkanie po ogłuszający krzyk a wszystko w
sztormowym tempie dyktowanym przez sekcję rytmiczną. Ten utwór to kolejny dowód
jak unikalną techniką i brzmieniem dysponował Zbigniew Seifert.
Wieńczący
całość albumu, tytułowy ‘Purple Sun’, tradycyjnie rozkręca się na wolnych
obrotach tworząc przestrzeń na krótki solowy popis Stefańskiemu, który daje
sygnał do biegu wprowadzając początkowo lekko funkową pulsację. Motyw przewodni
zagrany przez Tomasza Stańkę wpada z łatwością w ucho…trochę jak słodkie słowa
na pożegnanie, ale bynajmniej nie jest ostatnim słowem na tej płycie. Taki
materiał musi skończyć się w wirtuozerski sposób i robi to Muniak, który dwoi
się i troi w swojej partii a w sukurs przychodzi mu Hartmann, którego bas po
raz kolejny napędza całość.
Pomnikowy album. Ostatnia sesja Kwintetu Tomasza
Stańki, która zaowocowała jazzowym przewrotem. Kompozycje są zbudowane w taki
sposób, że momentami nie ma czasu na przełykanie śliny. Walczymy o chwilę
spokoju, dostajemy ją, ale tylko po to by nie stracić przytomności przed
kolejną nawałnicą. Z tej płyty nie wolno uronić ani jednego dźwięku! (dlatego
słuchajcie na głośno)
Wielkość Purpurowego Słońca definiuje wielkość muzyków,
którzy je stworzyli i wg mnie jest to jedna z najważniejszych płyt w polskim i
światowym freejazzie. Wyważa każde drzwi, nie dając się zamknąć w jakichkolwiek
ramach. Cud awangardy, któremu trzeba się pokłonić. Nie mrużcie jednak oczu,
ponieważ Geniusz, który pozwolił pięciu ludziom pokolorować słońce wg własnego
uznania, chce byście zobaczyli jego piękno w całej swojej okazałości.
Yumi Ito – śpiew, kompozycje, aranżacje, słowa Szymon Mika – gitary, ronroco, kompozycje
Ekual (2021)
Tekst: Jędrek Janicki
Cechą sztuki XX wieku jest brak jej granic. Ten efektowny, lecz nieco pustawy slogan w bardzo ciekawy i pełen erudycji sposób treściowo wypełnił Thierry de Duve w książce z 1998 roku o jakże wymownym tytule Kant After Duchamp. Nieco tajemniczy „brak granic” przejawiać się może w różnorakich aspektach, lecz w kontekście muzyki (celowo nie określam jej ograniczającą co by nie mówić etykietą „jazz”) szczególnie istotny okazuje się brak granic wewnętrznych sztuki, przybierający formę zacierania granic pomiędzy poszczególnymi gatunkami czy prądami artystycznymi w ramach jednej dziedziny sztuki. Trochę właśnie w taki sposób rozumiem płytę Ekual duetu wokalistki Yumi Ito oraz gitarzysty Szymona Miki.
Płyta tej dwójki wyjątkowo utalentowanych artystów przypomina mi wspólne granie pianisty Bugge Wesseltofta i wokalistki Sidsel Endresen. W obu projektach do czynienia mamy z kameralnym instrumentarium, w ramach którego przekraczane są bariery gatunkowe z zachowaniem jednak przywiązania do tradycji jazzowej – wyraźnie zauważalnego w grze tak Wesseltofta, jak i Miki. Kompozycje krążą między jazzem, world music, popem i wieloma innymi stylistycznymi tropami, których skrzętne wynotowywanie jest po prostu bezsensowne. Na płycie Ekual (podobnie zresztą jak u Wesseltofta i Endresen) dominują jednak dźwięki łagodne i kojące, których awangardowość w żadnym razie nie oznacza żadnej chropowatości czy nieokrzesania. Lekko denerwujący smoothowo-słodkawy sznyt przełamywany jest jednak niezwykłą wręcz paletą emocji, które wymalować potrafi Ito swoim wokalem. Wydaje się, że najmocniejszym punktem Ekual jest sfera kompozycyjna. Wszystkie utwory cechują się elegancją i swoistym „niewymuszeniem”, które niestety tak często towarzyszy niektórym co ambitniejszym próbom artystycznym. I choć zarówno Ito, jak i Mika chętnie sięgają po wcale nie takie proste rozwiązania, to jednak płyta tworzy spójną całość, a muzyka swobodnie płynie. Pewnym mankamentem całego nagrania jest jednak moim zdaniem pewna jednowymiarowość jego brzmienia. Powoduje to, że w drugiej części płyta przestaje przykuwać uwagę i stać się może dla niektórych nawet nieco nużąca. Mam wrażenie, że pewne odejście, choć raz na jakiś czas, od spokojnego i stonowanego brzmienia, którym operuje duet, pozwoliłoby nabrać tej płycie nieco więcej wyrazistości i charakteru.
Nie popadajmy jednak w malkontenctwo, wszak Ekual to bardzo dobra płyta! Pokazuje ona, że jazzowe poszukiwanie w schludnej piosenkowej formie nie zawsze przybierać musi formę tandetnej muzyki stworzonej na potrzeby podróży windą. Mika i Ito, podążając swoją drogą, stworzyli dzieło przemyślane i zdecydowanie warte uwagi. Jeszcze nieco więcej odwagi (może nawet – brawury!) i projekt ten stanie się przedsięwzięciem artystycznym najwyższych lotów.
Wiele można o człowieku powiedzieć pytając go kim mógłby być jego wewnętrzny bohater. Moim na przykład mógłby być Odyseusz. Uwielbiam bowiem wałęsać się po świecie odkrywając ludzi i rzeczy, których jeszcze nie widziałem czy słuchać muzyki, której jeszcze nie odkryłem. Dlatego - jak sądzę - w muzyce zawsze ciągnie mnie do tego co zaskakuje, co jest jeszcze nie znane, co się właśnie wyłania. I tym razem - co za radość! - znów natknąłem się na taką muzykę i na takiego artystę! Tym większa przyjemność, że artysta jest to już dojrzały, a muzyka kompletna, taka która porusza zarówno umysł, jak emocje, wreszcie ciało. Prawdziwa kreacja, własny, indywidualny głos, a właściwie własny indywidualny świat, ba, wszechświat, stworzony przez kogoś i podany na małym, srebrzystym krążku zwanym zupełnie nieadekwatnie - płytą CD.
Kim jest ten człowiek, który stworzył tę intrygują kreację. Najbardziej zadziwia, że tworzy już od wielu, wielu lat, a nawet znawcom - bo muszę tak się nazwać - pozostaje nie znany. Jacek Wanat - bo o nim tu mówimy - sam stwierdza w świetnym wywiadzie przeprowadzonym przez Artura Mieczkowskiego, że "nagrywam muzykę z potrzeby ducha i rąk – nie robię muzyki na zamówienie, robię ją dla siebie". Jakże bliskie mi jest to podejście! Kreowanie czegoś z potrzeby ducha, jako warunku sine qua non swojej egzestencji to zupełnie co innego niż kreowanie produktu! Widać to pod schyłku i degrengoladzie jaka dotknęła w naszych czasach Hollywood. Widać to po współczesnym popie, szczególnie obrzydliwym w naszym kraju, gdzie produkt muzycznopodobny jest tworzony pod dyktando i na zamówienie "mecenasa", którego celem jest manipulacja tzw. masami.
Bogu dzięki są jednak ludzie, dzięki którym muzyka pozostaje przeżyciem transcendentalnym. W tym przypadku Wanat zabiera nas w muzyczną podróż do kresu nocy - parafrazując Celine'a - którą dla wszystkich nas jest śmierć. Z ciszy, z szumów, z rozbrzmiewających we Wszechśmiecie fal grawitacyjnych, elektrycznych, muzycznych czy mózgowych artysta stara się stworzyć język odpowiedni do opisania końca życia, końca tej szalonej, lecz jakże pięknej ludzkiej rasy, do końca świata, a nawet do końca kosmosu, po prostu wszystkiego. I udaje mu się. Dźwieki ranią jak rani odmierzana tykaniem zegara każda chwila zbliżająca nas do końca. Niektórzy całe życie uciekają przed tą świadomością, ale są też tacy, którzy zamiast zamknąć otworzą oczy, spotęgują tę świadomość niemalże do szaleństwa i to pozwoli im żyć nieporównaną z niczym pełnią życia.
Dla takich właśnie ludzi jest ta muzyka. Niemożliwa do opatrzenia żadną etykietką, wymagająca dla odbiorcy, złowroga, zimna, lodowata, przenikliwie chłodna i tak piękna, tak wciągająca, tak oszałamiająca jak tylko można sobie wyobrazić. Jedna z najważniejszych płyt tego 2021 roku dla piszącego te słowa!
Barbara Drążkowska – fortepian preparowany Wojciech Jachna – trąbka Zbigniew Kozera – kontrabas Paweł Szpura – perkusja Orkiestra Dęta Ursus pod dyrekcją Karola Węclewskiego
Recenzując autorską muzykę skupiamy się
głównie na muzyce samej w sobie oraz na tym, co artysta chciał nam przekazać. W
przypadku wydanej w kwietniu 2021 Symfonii Fabryki Ursus jest zgoła
inaczej. Głównie dlatego, że zarejestrowany materiał posłużył jako ścieżka
dźwiękowa do filmu o tym samym tytule z 2018 roku.
Za kompozycje odpowiada tu Dominik
Strycharski. Jego udziałem są również flety proste, wokal oraz elektronika.
Pozostali instrumentaliści to Barbara Drążkowska (fortepian preparowany),
Wojciech Jachna (trąbka), Zbigniew Kozera (kontrabas) oraz Paweł Szpura
(perkusja). W tworzeniu materiału brała także udział Orkiestra Dęta Ursus pod
dyrekcją Karola Węclewskiego. Muzykę zarejestrowano w sierpniu 2017 oraz marcu
2021.
Po pierwszym odsłuchu tej czerpiącej z jazzu,
elektroniku i ambientu płyty poczułem się lekko zaintrygowany i zagubiony
jednocześnie. Zadawałem sobie pytanie o czym jest ta muzyka poza tym, że
stanowi tło dla filmu? Czułem bowiem, że coś tu jest nie tak, że czegoś
brakuje. W notce dołączonej do płyty czytamy „Dokument stanowi filmowe
podsumowanie pięcioletniej pracy artystyczno-badawczej ze społecznością byłych
pracowników fabryki Ursus. Łączy sztukę wideo z choreografią i muzyką
eksperymentalną”.
Tym samym zdałem sobie sprawę, że bez
obejrzenia filmu nie jestem w stanie zrozumieć o czym tak naprawdę jest ta opowieść.
Nie mogę również rzeczowo jej zrecenzować. Na szczęście udało mi się wygrzebać
film w jednym z serwisów VOD. Już od pierwszych minut jego trwania wszystko
stało się aż nader oczywiste. Słuchając wyłącznie muzyki wiedziałem wprawdzie,
że autor miał coś na myśli, że to wszystko na czymś się opiera, ale do momentu
włączenia filmu nie miałem pojęcia na czym.
Nie chcę rujnować naszym czytelnikom
samodzielnego odkrywania Symfonii Fabryki Ursus, zatem nie zdradzę
żadnych konkretnych szczegółów. Powiem jedynie, że Dominik Strycharski występuje
tu nie w roli artysty, które chce nam coś przekazać, czy podzielić się swoimi
życiowymi doświadczeniami. Zadaniem kompozytora było przelanie na muzykę
historii byłych pracowników fabryki Ursus. Zaprezentowanie ich doświadczeń w
sposób, w który oni sami zapewne nie byliby w stanie nam zaprezentować.
Symbolicznym, wręcz genialnym posunięciem,
było zaangażowanie do projektu zakładowej Orkiestry Dętej Ursus, która pomimo
upadku fabryki funkcjonuje do dnia dzisiejszego. Album niewątpliwie jest
koherentny. Kompozytor znalazł także bardzo interesującą drogę do zastosowania
efektów elektronicznych oraz wokalnych.
Koniecznie należy w tym miejscu zaznaczyć, że
odsłuch samej płyty właściwie mija się z celem. Powodem jest tu nierozłączne
powiązanie tej muzyki z filmem. Dopiero w połączeniu z obrazem jesteśmy w
stanie zrozumieć o czym jest ta opowieść.
Gorąco zachęcam naszych czytelników najpierw
do odsłuchu albumu, a później do obejrzenia filmu. Dokładnie w takiej
kolejności. Nawet jeśli nie jesteście fanami muzyki elektronicznej, czy
ambientu,to przeżycie czegoś głębszego
niż tylko słuchanie muzyki i oglądanie filmu jest właściwie gwarantowane.