Paulina Owczarek, Peter Orins
Paulina Owczarek – alto saxophone
Peter Orins – drums
You Never Know (2021)
Paulina Owczarek, Peter Orins
Tekst: Dominik Konieczny
Kiedy myślę o ostatnim albumie Irka Wojtczaka,
do głowy przychodzą mi trzy hasła: święta, rżnięcie i wiedźmin.
Święta, bo na tę płytę czekałem jak na święta.
Swoim pojawieniem zaskoczyła mnie jak święta (nie ma w tym grama sprzeczności),
a sama płyta jest krótka jak święta - 30 minut dla takiego składu, z takim
materiałem, to trochę jak rozgrzewka, jak święta rozłożone na sobotę i
niedzielę, bez żadnych dodatkowych dni wolnych.
Rżnięcie to termin, który jest trochę
nacechowany pejoratywnie, ale rżnąć muzykę to bardzo dobry termin: to granie
tak, że chodzą ściany, jakby muzycy nie mieli litości dla swoich instrumentów,
jakby nie mieli litości dla jakichkolwiek ustalonych granic. I ja w to wchodzę,
poddaję się bez jęczenia i negocjacji, jestem ich i tej muzyki, poddaję się
rżnięciu.
Trzecim hasłem tej recenzji jest Wiedźmin - obudził w światowej wyobraźni strzygi, bruksy, biednego leszego i parę innych dobrych konceptów swojskich niczym barszcz i pierogi - Irek Wojtczak swoimi składami pokazuje współczesnemu światu kujony, mazury i obery. I nie piszę tego z pozycji wstawania z kolan, jestem zagorzałym wrogiem wszelkiej maści nacjonalizmów, ale w czasach szalejącej globalizacji gubimy bezcenne drobiazgi, dzięki którym tak pięknie się różnimy i uzupełniamy.
Świętem mogło być dla Irka Wojtczaka odkrycie,
że w XXII tomie „Dzieł Wszystkich” Oskara Kolberga będą melodie ze wsi Parzęczew, w której Wojtczak spędził swoje dzieciństwo. Trochę jak odkrycie kapsuły czasu
z pocztówką dźwiękową, z dużym prawdopodobieństwem od przodków, tak dobre 4
pokolenia wstecz.
Rżnięcie jest dla mnie synonimem mocnego
transowego grania, czymś z czym kojarzy mi się folk, jak tylko uda się przebić
przez cepelię. To figura, na której można próbować oprzeć recenzję, ale dla
albumu uczepienie się tego będzie krzywdzące – bo dzieje się dużo więcej – jest
i muzyka improwizowana, jest muzyka współczesna, a jeden z mazurów jak dla mnie
to zdecydowanie muzyka funeralna.
Irek Wojtczak zebrał do tego projektu
rewelacyjny skład: Jan Jakub Młynarski (perkusja),,Max Mucha (bas), Tomek
Dąbrowski (trąbka) – drogi tych muzyków parę razy się przecinały, ale tutaj
brzmią jakby oni wszyscy razem od maleńkości na tej wsi się razem chowali.
Wiedźmin jest fajnym przykładem, że jakieś
elementy naszej przeszłości mogą być punktem wyjścia do stworzenia czegoś uniwersalnego,
co będzie mogło funkcjonować w swojej a nie w narodowej kategorii. Czegoś, co
nie będzie hermetyczne i strawne lub ciekawe dla bardzo wąskiego grona, coś co będzie
się przebijało przez różne bańki. Irkowi Wojtczakowi ta sztuka się udała
albumem Folk Five. ROM TOM DADA jest i świetną kontynuacją i doskonałym
rozwinięciem i polecam!
W głębinach saksofonowej czary powstaje opowieść, której melodyjne życie trwa niezwykle krótko, ale jej echo wybrzmiewa tak długo jak my o nim pamiętamy. I doprawdy, trudno zapomnieć to co usłyszycie na najnowszej płycie Mateusza Pospieszalskiego. W pojedynkę, w industrialnych przestrzeniach Browaru Tenczynek, stanął twarzą w twarz właśnie z tym echem, które okiełznał i następnie uczynił swoim kolejnym instrumentem. Człowiek kontra wielokrotność odbić fali dźwiękowej - odwieczny pojedynek o prymat w sferze kontrolowanej przez najdrobniejsze, czasem pozornie nieistotne, elementy. ‘Koncert w Fabryce’ jest płytą niezwykłą, na której wszystko co usłyszycie jest muzyką. Poza fenomenalnymi partiami saksofonu dotrą do Was także dźwięki butelek przesuwających się na taśmie, otchłani kadzi browarniczych czy po prostu pogłosy ogromnych hal i towarzyszące im zniekształcenia ubierające ten niesamowity występ w zaskakujące kształty.
To muzyka ze wszech miar kontemplacyjna, której najważniejsza część rozgrywa się w naszych umysłach. Bez wątpienia ambient poszczególnych miejsc, w których była grana działa niezwykle stymulująco na wyobraźnię. Gra Mateusza Pospieszalskiego na tym albumie zasługuje na długie wybrzmiewanie i tutaj dzieje się to w proporcjach wręcz idealnych. Każdy dźwięk pieczołowicie dźwiga swój przepych i adekwatnie do niego pozostaje słyszalny, co daje nam, słuchaczom, czas na zatopienie się w tym niezwykle sensualnym doświadczeniu. Niepospolita sytuacja - gdy ktoś grając tak bardzo klarownie i czytelnie kreuje zarazem tak ogromny horyzont interpretacyjny. To co finalnie dotrze do nas, co usłyszymy, co wychwycimy w każdym utworze, jest tylko i wyłącznie kwestią naszej wrażliwości. Plastyczność ‘Koncertu w fabryce’ jest ogromnym atutem tego materiału, stanowi o jego sile, kolorycie i przede wszystkim temperaturze emocji. Po wielokrotnym wysłuchaniu tego krążka nie wyobrażam sobie innego miejsca na zagranie tych wszystkich nut - tak jak napisałem powyżej, to echo zostaje tam już na zawsze, ponieważ zapada w bezkres naszej pamięci.
Mateusz Pospieszalski opowiedział magiczną historię w 9 aktach, która następnie wniknęła w mury Browaru w Tenczynku by wrócić do nas bogatsza o jakże retroaktywną aurę tego miejsca. Tak powstał materiał przesiąknięty latami minionymi, szumem wspomnień i odgłosami dalekiej codzienności. Ten album to najlepszy przykład mocy zaklinania czasu jaką posiada muzyka. Wystarczył jeden saksofon by obudzić to co kryje się w najgłębszych zakamarkach zarówno naszej pamięci jak i browarnianych wnętrz. Jeden saksofon i mnogość nastrojów, które zmieniają się z utworu na utwór, dzięki czemu powstała tak szeroka paleta odcieni, że obrazy malują się w najdrobniejszych detalach.
Otwarcie tego koncertu brzmi jak szamańskie przywoływanie. Oszczędna, ale rozwibrowana partia saksofonu w ‘Dech’ od pierwszych taktów wybrzmiewa uniesieniem i ceremonialnością a gdy dołączy do niej improwizowana wokaliza Pospieszalskiego zrobi się naprawdę mistycznie. Piękny początek i wielka obietnica, że to zapierająca dech w piersiach opowieść z niezwykle wciągającą narracją, bez zbędnych nut.
Ambient poszczególnych lokalizacji Browaru słyszymy w każdym utworze, raz jest to ogromny pogłos, raz przytłumione echo a kiedy indziej codzienna rutyna produkcyjna. I ona wita nas w drugim na płycie, świdrująco-żądlącym ‘Przepełnieniu’, w którym butelki tworzą naturalny drugi plan kompozycji. To współistnienie planów sonicznych jest niebywale intrygujące - na pierwszym rozpędzony, karkołomny saksofon a za nim miarowe przesuwanie się butelek na taśmach. Dwa oblicza tworzenia: szaleństwo i metodyczność. Efemeryczność chwili napełniającej smakiem i zapachem w zderzeniu z permanentnością procesu, który wieńczy dzieło kreacji. Niesamowity utwór.
Po czymś tak dynamicznym, rozedrganym, przychodzi moment prawdziwie pomnikowy. Wcześnie, ale taki to właśnie koncert. ‘Zatrata’ jest dla mnie osią tego materiału. Nieprawdopodobna kompozycja, od pierwszej sekundy. Pospieszalski gra tak,, że czujemy ciężar czasu w każdej nucie. Tempus fugit, ale tutaj najwyraźniej w innym, zwolnionym metrum. Napięcie rośnie z każdym taktem aż do momentu, w którym granice pamięci są niebezpiecznie blisko. ‘Zatrata’ perfekcyjnie replikuje strach przed ulotnością najważniejszych jej elementów. Tych odległych, uznanych za wieczne. Jest w tym utworze poczucie ponadczasowości i pewności, że nic co ważne dla naszych serc nie zostanie zapomniane. Przepiękny, fundamentalny w wymowie fragment ‘Koncertu’.
Mateusz Pospieszalski doskonale zaplanował temperaturę doznań. Kolejność na płycie ma tutaj kluczowe znaczenie dla odbioru wszystkich jej niuansów. To ważne, ponieważ cały czas warto pamiętać, że gra tu w większości ‘tylko’ saksofon i trzeba naprawdę ogromnego talentu aranżacyjnego, wykonawczego a także wizji całości by ułożyła się ona w coś tak poruszającego. Dlatego ‘Zmierzchanie’ brzmi fenomenalnie. Melodia wyczekiwana choć wcale nie spodziewana. Docieraliśmy do tej części płyty na różne sposoby, ale wszyscy tą samą drogą. I każdy ma prawo poczuć ten w sumie krótki dystans w uszach. Wyciszenie. Nastrojowo, delikatnie i jakże panoramicznie. Na dobrą sprawę, to pierwszy głęboki oddech podczas ‘Koncertu w Fabryce’. Niezwykle potrzebny by podążać dalej za dźwiękami, które zaczną rozlewać się przed Wami.
A dziać będzie się naprawdę wiele…bo już za chwilę pełna wigoru ‘Śpiewogra’, ponownie w duecie z butelkami na taśmie, rozjaśni i wprowadzi lekko improwizowany klimat. Niczym zapętlona, partia saksofonu wprowadza tu nowa dynamikę, która niczym w ‘Przepełnieniu’ świetnie uzupełnia się z motoryczna melodyką linii produkcyjnej.
‘Wpełzły i senny’ to najbardziej filmowa ze wszystkich kompozycji na płycie. Idealna symbioza artysty z otaczającą go przestrzenią. To modelowy przykład zjawiska, o którym pisałem wcześniej: wykorzystania pogłosu jako dodatkowego instrumentu, który funkcjonuje niemal na równych prawach co wiodący. Łkające, pełne smutku nuty niosą ogromny ładunek melancholii potęgowany przez długie, momentami nakładające się wybrzmiewanie co daje naprawdę wzruszający efekt. Istna samotnia saksofonisty.
‘Niepochwytnie’ wraca na chwilę na ‘produkcję’ by wraz z pobrzękującymi w biegu butelkami zagrać zadziornie, nieprzewidywalnie i wirtuozerskie…solo. Dość frapujące odczucie, mając na uwadze, że cały koncert to jedno wielkie solo saksofonu a jednak utwory są tak zaaranżowane, że doskonale słyszymy kiedy rozpędza się klasyczna ‘solówka’ a kiedy grana jest bardziej ‘strukturalna kompozycja’. Świetny zabieg regulujący amplitudę koncertu.
Przedostatni ‘Rozplot’ brzmi niczym rozwiązanie zagadki. Ma w sobie melodię nadziei, która emanuje w niezwykle wyrazisty sposób. Świetlista, dynamiczna linia grana przez Pospieszalskiego rozpromienia wręcz aurę. Po tych wszystkich kompozycjach, ta brzmi niczym oczyszczenie. I nie mogła zagrać w lepszym miejscu tej płyty.
W taki oto sposób zostaliśmy przygotowani na pożegnanie z miejscem, które towarzyszyło nam w niezwykle aktywny sposób przez cały odsłuch koncertu. ‘Odejście’ to gasnące światła, blednące cienie i zanikające echo wszystkiego co zostało tu powiedziane. To moment spokojny, pogodzony, ale porażająco nieodwołalny. Mistrzowsko zagrany utwór, w którym każdy dźwięk uświadamia nam, że kolejny zwiastuje koniec. Coraz więcej ciemności przenika przez coraz szersze szczeliny między nutami…aż do całkowitej nieprzezroczystości.
Fabryczne mury Browaru w Tenczynku kryją zapewne w sobie niejedną tajemnicę, ale ta najważniejsza z nich została przez Mateusza Pospieszalskiego odnaleziona: akustyka ludzkiej wrażliwości. Zniewalający, momentami hipnotyczny klimat tego występu zostanie z Wami na długo, zaręczam. Naprawdę trudno oprzeć się chęci rozpłynięcia w jednym z tych niesamowitych pogłosów, dać rozdzielić na pojedyncze dźwięki i pozwolić unieść choć na chwilę do miejsca, w którym wspomnienia zawracają. To może być podróż, na którą wcześniej nie starczyło odwagi. Przepiękny to koncert, zagrany tak bardzo intymnie a jednocześnie tak bardzo donośnie. Intensywność emocjonalna tego co się w nim kryje zostawia nas w milczącej ciszy po ostatnim dźwięku i doprawdy, to najlepsze co może nam się przytrafić. Czasem warto przemyśleć pierwsze słowa po takim przeżyciu.