Marek Kądziela? Tomek Dąbrowski? Kasper Tom Christiansen? Te nazwiska nic Państwu nie mówią? Proszę się nie przejmować. To całkiem naturalne w przypadku jazzu, który jest muzyką, o której tożsamości stanowią ciągłe zmiany i innowacje. Może za to znają Państwo takie nazwiska jak Miles Davis, John Coltrane czy Krzysztof Komeda? Oczywiście! To przecież giganci jazzu, których znają i podziwiają wszyscy. Jednak Ci wielcy zaczynali w sposób bardzo skromny. Taki na przykład Miles grał w latach 50tych w Nowym Jorku w knajpach tak małych, że na scenie z trudem mieściły się kontrabas i zestaw perkusyjny. Publiczność stanowiło nieraz zaledwie kilka albo kilkanaście osób, często innych muzyków, a najczęsciej prostytutek i złodzieji. Tłumy waliły wtedy za to na koncerty “gwiazd” w rodzaju Dave’a Brubecka, Stana Getza, Gerry Mulligana czy Cheta Bakera, o których Miles wyrażał się pogardliwie, jako zaledwie imitatorach kopiujących po genialnych czarnych mistrzach jazzu.
Dlatego nie szukajcie dobrego jazzu wyłącznie na prestiżowych festiwalach, w wielkich salach koncertowych, w radiu czy telewizji. Jak kiedyś na 52 ulicy gości on często w małych salkach, w klubach, o których wiedzą tylko wtajemniczeni, wśród publiczności nielicznej, chimerycznej, lecz o bardzo wyszukanych gustach. Zresztą za publiczność wystarczy niekiedy zaledwie jeden człowiek, zwłaszcza jeśli miłość do muzyki połączy się w nim szczęśliwie z posiadaniem dużej ilości pieniędzy. Czyż to nie dzięki hojnej ręce księcia Esterhazy’ego, cierpliwie przez lat trzydzieści finansującego Josepha Haydna, możemy teraz cieszyć ucho boską harmonią jego ponad 100 symfonii?
Pytania retoryczne, ale zadane nie bez kozery. Wróćmy bowiem do wymienionych na początku nazwisk młodych i nieznanych muzyków. Marek Kądziela, założyciel zespołu, gra na gitarze, Tomek Dąbrowski na trąbce, a Kasper Tom Christiansen na perkusji i razem tworzą zespół o nazwie Hunger Pangs, którego płyta “Meet Meat” dała asumpt do tego pseudo-mini-eseju. Teraz powinniny nastąpić liczne etykietki, które pomogłyby czytelnikowi tę produkcję jakoś zaszufladkować. Ale żyjemy w epoce post-gatunkowej i etykietki są przydatne wyłącznie muzycznym krytykom, aby wprowadzić publiczność w błąd co do swoich kompetencji. Z reguły skutecznie.
Ale ja dzisiaj nie jestem w nastroju do stroszenia piórek, do puszczania do publiczności oczka, do krygowania się. Niech wystarczy zatem, że Państwu powiem, iż muzyka ta mi się podoba, ponieważ... jest bardzo dobra. Głupie zdanie, nie przeczę, ale czyż nie do tego sprowadza się w istocie każda recenzja. Argumenty, by jakoś płytę pochwalić lub zniszczyć, dobry krytyk zawsze ma pod ręką. Co innego z wybitną muzyką. Tej jest niewiele jak dziewcząt jednocześnie cnotliwych i pięknych . A jednak ciągle ich szukamy! Mam na myśli płyty oczywiście. Oto przed Państwem jedna z nich: uśmiecha się zalotnie, świeża, nikomu nieznana, lecz kryje w sobie rozkosze, o których filozofom się nie śniło!
Jak mam jeszcze Państwa zachęcić do jej spróbowania? Nie będę przecież udowadniał, że przesłuchałem tysiące płyt, poświęciłem lata na zgłębianie muzyki, że szukam dobrego jazzu z pasją i wytrwałością z jaką niektórzy kopią w poszukiwaniu złotych samorodków, stąd być może warto posłuchać mojej opinii w tej drobnej sprawie. To wszystko prawda, lecz obawiam się, że nie zabrzmi to zbyt przekonywająco. Cóż, zatem powiem inaczej: posłuchajcie Państwo tej płyty i tych muzyków, zanim staną się sławni, bogaci i zepsuci. Za dekadę lub dwie wielbić ich będą wszystkie miernoty jakich wiele pisze o muzyce lub twierdzi, że się na niej zna. I wtedy Państwo, z uzasadnioną wyższością, wspominać będą jak to Wy, już dawno temu, słuchaliście tych genialnych muzyków i poznaliście się na ich niezrównanym talencie! Bezcenne, nieprawdaż?
Autor: Maciej Nowotny
Autor: Maciej Nowotny