By Maciej Krawiec
Podróż na festiwal jazzowy z obiecującym programem to jeden z tych pomysłów na spędzenie kilku dni poza rodzinnym miastem, które zasługują na poważne przemyślenie i czasem nawet nagięcie dotychczasowych planów. Gdy zaś w grę wchodzi zaproszenie na Jazzową Jesień w Bielsku-Białej, ten pomysł jawi się jeszcze bardziej kusząco. Wydarzenie to, którego już 15. edycja za nami, polityką repertuarową i znakomitymi warunkami obcowania z muzyką zapracowało sobie na wyjątkową pozycję, jaką pośród polskich festiwali się cieszy.
Oprócz kwestii artystycznych – o tych za chwilę – Jazzowa Jesień przyciąga samym... miejscem, gdzie się odbywa. Bielsko-Biała to miasto wdzięczne, cieszące oczy secesyjną i neorenesansową architekturą, zachęcające do spacerów wśród kojarzącej się z Wilnem zabudowy w okolicach Rynku czy między monumentalnymi, ponad stuletnimi willami, które zwłaszcza w jesienne wieczory ukazują swój posępny, fascynujący urok. W takich okolicznościach – pośród mokrych kamienic, zatęchłych staromiejskich zakamarków, z widokiem na zamglone szczyty za miastem – aż chce się obcować ze sztuką.
Tegoroczna Jazzowa Jesień sztuki dostarczyła niemało, w tym również tej na bardzo dobrym poziomie. Nie jestem w stanie niestety skomentować dwóch pierwszych dni festiwalu – cóż, nie samą muzyką żyć można – ominęły mnie więc występy grup Jana Garbarka, Alexiego Tuomarilii i Kurta Rosenwinkela. Ale od czwartku do niedzieli stawiałem się w Bielskim Centrum Kultury, by słuchać kolejnych koncertów.
Czwartkowy wieczór miał otworzyć rewelacyjny ormiański pianista Tigran Hamasyan, którego najnowsza płyta „An Ancient Observer” zachwyciła wielu smakoszy jazzu. Na jego solowy recital cieszyłem się szczególnie, ale niestety szyki pokrzyżowała choroba artysty – występ został odwołany, ale w jego miejsce organizatorom udało się błyskawicznie znaleźć zastępstwo. W całkiem innej stylistyce niż Ormianin, ale z pełnym profesjonalizmem i wiarygodnością w obranej estetyce, zagrała grupa Mad Skillet efektownego pianisty Johna Medeskiego. Muzyka ludyczna, energetyczna, stanowiąca połączenie funku, rocka i jazzu. Lokomotywami zespołu byli lider oraz cobhamowski perkusista Julian Addison. Koncert kwartetu Medeskiego był stosownym wprowadzeniem do drugiej części wieczoru: występu tria Dave'a Hollanda. Legendarny kontrabasista zagrał z Kevinem Eubanksem na gitarze i Obedem Calvairem na perkusji. Z początku mogło się wydawać, że będzie to oparty na wzajemnym zasłuchaniu, intuicji i bogatej wyobraźni nieprzewidywalny koncert: prym wiodła demokratyczna, swobodna i przejrzysta trójgłosowość. Z czasem jednak górę wzięły ciężkie tematy fusion i brak delikatności partnerów Hollanda, zwłaszcza męczącego Calvaire'a. Sytuacji nie uratowały ani precyzyjny, zachwycający styl gry Hollanda, ani frapujące nieraz gitarowe arabeski Eubanksa.
Uznanie mieszało się z irytacją również podczas koncertu, który otwierał kolejny dzień festiwalu. Mowa o triu Chrisa Pottera z Reubenem Rogersem na gitarze basowej i Erikiem Harlandem na perkusji. Z jednej strony ujmować mogła swoboda potoczystej improwizacji Pottera oraz jego porywająca wirtuozeria, ale z drugiej – efekciarskie pomysły Harlanda bardzo psuły spójność muzyki. Całe szczęście, że przynajmniej Rogers, o bulgoczącym i niedokładnym brzmieniu, słusznie pozostawał w tle. Dwoistość, ale o ileż bardziej pożądana, cechowała koncert Davida Virellesa z Romànem Diazem i kilkunastoosobowym Nosotros Ensemble z programem z albumu „Gnosis”. Kubański pianista zaprosił grupę kubańskich perkusistów i wokalistów pod wodzą charyzmatycznego Diaza oraz ansambl „klasyczny” (flety, klarnety, wiolonczele, altówka, perkusjonalia). Ich występ – niepozbawiony elementów teatralnych – łączył niepokojący, ludowy żywioł z latynoską tanecznością i abstrakcyjnymi skomponowanymi pasażami. Oryginalna wizja Virellesa, powściągliwie prezentująca się na albumie, w całej okazałości rozkwitła na scenie. Wyobcowanie i kolektywna zabawa. Dziwność i prostota. Żałoba i afirmacja życia.
Sobotni wieczór rozpoczął się od koncertu zespołu Tarkovsky Quartet, prowadzonego przez pianistę François Couturiera. Przyjechali do Bielska-Białej z eterycznym, wzruszającym programem z albumu „Nuit blanche”. Artyści, wśród których był Jean-Louis Matinier na akordeonie i Anja Lechner na wielonoczeli, z oddaniem wykonali delikatną muzykę Couturiera, ale nie interpretowali jej, nie przetwarzali, nie poddawali eksperymentowi. Z tej przyczyny ów występ, jakby obarczony niemocą i bezsilnością, przyniósł spory zawód.
I wreszcie koncert dyrektora artystycznego Jazzowej Jesieni Tomasza Stańki, który miał dwie odsłony. Najpierw trębacz zagrał w duecie z Davidem Virellesem, by następnie wraz z triem RGG i Adamem Pierończykiem wykonać Komedowskie „Night-Time, Daytime Requiem”, „Litanię” i balladę z filmu „Nóż w wodzie”. Występ z pianistą z początku mógł zainteresować ofensywną pracą Stańki, chcącego dominować w rozmowie z Kubańczykiem. Ten wiódł własną historię, bez kompleksów. I każdy z nich właściwie zagrał swoje, bo autentycznego dialogu, prezentującego podniecenie czy choćby głębsze porozumienie artystów, w ich występie nie było.
Zaś ku istnym głębinom muzycznej komunikacji zabrało słuchaczy trio RGG w składzie: Łukasz Ojdana na fortepianie, Maciej Garbowski na kontrabasie i Krzysztof Gradziuk na perkusji. Pianista inteligentnie dawkował dźwięki, wyczekując na stosowne momenty by maksymalnie wzbogacić muzykę. Wyobraźnia oraz niecierpliwa kreatywność Gradziuka raz po raz wybuchały, ale nigdy nie niszczyły równowagi w zespole; służyły sztuce, a nie ego. Z kolei Garbowski kontrolował całość, kierując swoją empatię to bliżej pianisty, to bliżej perkusisty, zaś jego solo w „Requiem” było tym momentem, kiedy napłynęły mi do oczu łzy. A frontmani? Stańko zniknął, ograniczając się prawie wyłącznie do grania tematów. Pierończyk wystąpił na właściwym sobie, bardzo wysokim poziomie, wyrafinowanie improwizując zarówno na saksofonie tenorowym, jak i na sopranowym. Nie ulega jednak wątpliwości, że to za sprawą doskonałej gry Ojdany, Garbowskiego i Gradziuka był to najlepszy koncert, jaki słyszałem w tym roku na Jazzowej Jesieni. I wprawdzie w niedzielę odbył się jeszcze występ The Buck Clayton Legacy Band, ale poprawnie wykonany tam jazz tradycyjny nie mógł tego stanu rzeczy zmienić.
Słowa, słowa, słowa... A gdzie dźwięki? Tutaj – w nagraniu mojej audycji Sztukmistrz, w której komentowałem bielski festiwal, muzycznie ilustrując to omówienie. Zapraszam: