Marek Napiórkowski - guitar
Jan Smoczyński - keyboards
Paweł Dobrowolski - drums
Luis Ribeiro - percussion
Adam Pierończyk - soprano saxophone (1,2)
Hipokamp
Tekst: Jacek Sołkiewicz
Nafs At Peace (2021)
By Maciej Nowotny
W ostatniej dekadzie polski jazz rozwijał się wielokierunkowo: jazz tradycyjny dalej pozostawał silny, ale rozkwitała alternatywa, z martwych podniosły się i wspaniale rozwinęły folk i etno. Przypływ unosił - jak to się mówi w ekonomii - wszystkie łódki. No, prawie. Bo jazz taneczny, ale w tym popularnym, np. nu jazzowym czy acid jazzowym sensie, padł po prostu na pysk. A mieliśmy kiedyś sporo fajnych kapel w tym popularnym nurcie. Pamiętacie na przykład Contemporary Noise Quintet, Jazzpospolitą, oczywiście Skalpel czy Pink Freud (którego sława też ostatnio jakby zaczęła blednąć)? Można się było czepiać miliona rzeczy, ale faktem było, że te składy grały wpadającą w ucho, ale ambitną i cieszącą się olbrzymim wzięciem u publiczności muzykę. Uwaga! muzykę jazzową zawierającą aktualnie brzmiący element taneczny.
Niestety dzisiaj z tego niewiele zostało. Dominuje współczecha (którą lubię, ale ile można jej słuchać), jazz awangardowy, który cieszy serce i umysł, ale który nigdy nie zastąpi muzyki ambitnej, lecz bardziej przystępnej. Efekt? Polska publiczność wali drzwiami i oknami na zespoły w rodzaju GoGo Penguin, Portico Quartet, BadBadNotGood, JagaJazzist i wiele innych. Niech zatem z tych stron zabrzmi apel wielkim głosem kierowany do polskich muzyków z prośbą o więcej takiej muzyki. Chcemy jej i my znawcy (?) czy krytycy (??), bo jazz jest jak rzeka, która jest potężna i mocna, gdy zbiera dopływy z jak największej ilości źródeł. Póki co niestety, widać (a raczej słychać) regres, brak nadziei, stare zespoły się rozpadają albo tracą rozpęd, nowych powstaje niewiele. Aż tu nagle...
Bum!!! Kompletne zaskoczenie i to niesamowicie pozytywne i w jakiej skali!!! Zresztą ile krążków ma szansę zostać albumem miesiąca na Pitchforku i dostać recenzje, pozytywne, na przykład na angielskim Guardianie? No, a teraz my dokładamy nasz głos, a to już nie byle co... ;-) Bo po prostu muzyka jest świetna, niezwykle łatwo wpadająca w ucho taneczna, a przy tym niebanalna. Szkoda tylko, że niestety mowa jest nie o zespole polskim, lecz o... pakistańskim. Konkretnie: kwartecie o nazwie Jaubi. Grają oni muzykę, która korzeniami sięga słynnych indyjskich i pakistańskich rag, które znamy chociażby w transowych interpretacjach Nusrata Fateha Ali Khana i wielu innych. Jednak już sam wielki Nusrat, najbardziej chyba znany na Zachodzie mistrz qawwali, też nieraz flirtował z gwiazdami muzyki tanecznej. Charakterystyczna jest tu płyta na przykład płyta "Star Rise" składająca sie w całości z tanecznych remiksów jego kompozycji dokonanych przez czołowych DJ tamtych czasów, które przebojem zawojowały parkiety całego świata.
Dla Jaubi odpowiednikiem Michela Brooksa towarzyszącego Nusratowi na płytach nagrywanych dla zachodniej publiczności stali się Tenderlonius, Anglik grający na fletach i saksofonie oraz, uwaga!, Latarnik, pod tym pseudonimem kryje się polski klawiszowiec Marek Pędziwiatr. Razem z muzykami pakistańskiego kwartetu stworzyli wybuchową mieszankę muzyczną, w której tak odległe wydawałoby się języki jak pakistańska qawalla, taneczny trip hop i duchowy jazz w tradycji Coltranów (szczególnie Alice), Pharoaha Sandersa czy Yusefa Lateefa tworzą muzykę przyszłości, która świetnie będzie brzmieć tak w przydrożnej knajpie na Karakoram Highway, w londyńskich Dokach czy na warszawskich bulwarach. Ołsom!
Bardzo przepraszam, ale nie widzę sensu pisania typowej recenzji albumu tego trio. Wszyscy znają tworzących je muzyków: Marcina Wasilewskiego grajacego na fortepianie, Sławomira Kurkiewicza na kontrabasie i Michała Miśkiewicza na perkusji. W końcu grają oni razem już chyba 30 lat! Wszyscy się nauczyli nie tylko jak się nazywają, na jakich instrumentach grają, ba! nawet jak brzmią, ale też, że są genialni (tak twierdził przecież sam Tomasz Stańko, a to jest najlepsze z możliwych namaszczenie). Osiągnęli status w Polsce typowy dla naszego braku umiaru: totalnego, że aż śmiesznego uwielbienia, gdy krytycy, publiczność, słowem wszyscy czołgają się przed artystami i łkają z podziwu. Cokolwiek by nie grali byłoby cudownie (podobny nimb otacza w Polsce jeszcze chyba tylko Możdżera i Bałdycha, bo Wojtek Mazolewski jakby wypadł z łask).
Tymczasem obiektywnie patrząc (obiektywnie czyli z punktu widzenia rozkapryszonego recenzenta, który popełnia tę pseudo-recenzję) ostatnie albumy tego trio, chociaż ciągle brzmiały świetnie (i to także na żywo, co nie jest zbyt częste w tych czasach), choć ciągle sprzedające się rewelacyjnie i słuchane przez tysiące jak nie miliony na całym dosłownie świecie, choć będące jedynymi praktycznie płytami z muzyką polskich jazzowych artystów słuchanymi, ba, kochanymi w każdym zakatku globu, nie przynosiły jednak właściwie żadnego zaskoczenia. O zgrozo! Jakże ja mogłem wypowiedzieć taką herezję. Toż teraz jeszcze bardziej niż do tej pory będę enfant terrible małego piekiełka polskich recenzentów, a ja tylko piszę z serca i mówię to, co inni też mówią, ale szeptem, na offie, gdy mikrofony są wyłączone, gdy ćwiartka pękła, dym szumi w głowie...
Żartuję oczywiście, cały czas świetnie się tego słuchało, każda nutka tak pięknie, tak ślicznie, tak ładnie wybrzmiewała, ale czegoś brakowało. Czego? - zapytacie. Jest wspaniała wytwórnia, są zachwyceni krytycy, jest publiczność na całym świecie, tłumy na koncertach to czego jeszcze może brakować? Wolności! A czymże jest człowiek bez wolności? Każdy człowiek, nie tylko artysta. W ogóle człowieka, artysty, sztuki bez wolności nie ma. I na to czekałem. "En attendant" - tytuł płyty zbiegiem okoliczności (?) dokładnie znaczy to właśnie czyli "w oczekiwaniu" - zelektryzował mnie. Czy naprawdę czymś mnie zaskoczy? Czy znowu uśpi, ulula, ukołysa, ale niemal aż do snu, do zapomnienia, do znudzenia?
Na szczęście okazało się, że warto było czekać. Kluczowym elementem na płycie są trzy improwizacje zatytułowane "Motion Parts p. 1, 2, 3", które pokazują, że to trio ma jeszcze coś przed sobą poza odcinaniem kuponów od zasłużenie zgromadzonej przez 30 lat sławy. Nie tylko są to improwizacje, nie tylko z ducha free jazzowe, ale odświeżają one całkowicie język tego trio. Nie ma tu tych już nieco ogranych pasaży na fortepianie, tych nazbyt dobrze znanych schematów współbrzmień między instrumentami, pojawia się zaskoczenie, swoboda, świeżość, ciekawość co nastąpi za chwilę. Przy czym muzykom udało się jednocześnie dobrze wyważyć obecnośc tych elementów z dobrze znanymi z poprzednich krążków ładnymi melodiami, standardami czy rockowymi coverami.
A zatem jest coś nowego w grze tego trio: brawo! Ale... to dopiero początek. Pozostaję w oczekiwaniu na dalszą część tej ewolucji. I może o to chodziło? Taką mam przynajmniej nadzieję, bo aby zachować wolność - także tę artystyczną - trzeba o nią walczyć każdą kolejną płytą, każdym koncertem, każdego dnia. Nieprawdaż?