Te "skrzydlate słowa" już nie pamiętam kto (Olek Kwaśniewski?) wypowiedział w kierunku Millera i sądząc po katastrofalnym wyniku manewru z Ogórek było to iście prorocze zawołanie. Ja chciałbym je zacytować, lecz zwrócić ku innej osobie, znanej dobrze na niwie jazzowej jako współczesna inkarnacja Frycka Chopina (chociaż Chopin nie nosił okularów). A jakie jest moje proroctwo? A to proszę bardzo posłuchajcie, bo takiego głosu w naszej jazzowej puszczy raczej nie usłyszycie.
Otóż ostatnimi czasy miałem okazję być na dwóch festiwalach - wrocławskim Jazzie Nad Odrą i Enter Enea Jazz w Poznaniu (jeszcze trwającym) - które łączy właśnie osoba rzeczonego Leszka występującego w roli dyrektora artystycznego. Otóż chciałbym powiedzieć, że nie wyszło to tym festiwalom na dobre, co zaraz uzasadnię. Martwi mnie to tym bardziej, że na oba wydarzenia wywalono kupę kasy, oba były wzorowo zorganizowane, oba miały wyśmienitą frekwencję i oba były katastrofą pod względem artystycznym.
Zacznę od Wrocławia, z którego pochodzę (aczkolwiek od wielu już lat mieszkam w Warszawie) i które to miasto chce być Europejską Stolicą Kultury w 2016 roku. Rozmach tegorocznego Jazzu Nad Odrą miał potwierdzić w zamyśle organizatorów pretensje do tego tytułu, ale pokazał coś zupełnie przeciwnego: zastraszający konserwatyzm, zaściankowość i brak szerszych horyzontów. Skąd to wrażenie? Abstrahuję tu od konkursu dla młodych zespołów jazzowych, na który zerkałem tylko okiem i o którym nie chcę się szerzej wypowiadać. Młodzi inteligentni ludzie dostosowali się do gustów jury, grając jazz jazz, czyli polską wersję amerykańskiej muzyki sprzed więcej niż pół wieku. Atmosfera była jak na konkursie chopinowskim. Nie przepadam za tym, ale to pewnie mój problem.
Nie byłem pierwszego dnia, ani drugiego, gdy miał miejsce koncert "Rysiek in Memoriam", który zdaniem wielu był jasnym akcentem tego festiwalu. Przyjechałem do Wrocławia na dzień trzeci, bo przyciągnął mnie występ The Bad Plus, które ze wsparciem tak wyśmienitych muzyków jak Tim Berne, Ron Miles i Sam Newsome odegrało muzę z wydanego w roku 1971 legendarnego krażka Ornette'a Colemana "Science Fiction". Wiadomo, że muzyka Colemana jest, mówiąc delikatnie, wyzwaniem dla większości jazzowej publiki. The Bad Plus i zaproszeni goście udowodnili, że jest dzisiaj po prostu częścią głównego nurtu i trudno bez niej wyobrazić sobie czym jest dzisiejszy jazz na świecie.
Trudno, lecz jest to możliwe, co udowodnili organizatorzy festiwalu i jego kierownictwo artystyczne, bo poza tym jednym rewelacyjnym koncertem reszta była po prostu nijaka, ułożona chaotycznie bez głębszej myśli, a czasami wręcz żenująca. Na przykład żenujące jest dla mnie, że Leszek Możdżer niemal połowę programu (trochę przesadzam, aby uzyskać niezbędny efekt dramatyczny) wypełnia koncertami "ustawionymi" pod swoich kumpli. A zatem zostaliśmy uraczeni "wielkimi wydarzeniami" w postaci koncertów zespołów partnerów Leszka z jego trio, czyli Larsa Danielssona i Zohara Fresco. Możecie zatem zapytać, co musi zrobić muzyk, żeby zagrać na festiwalu organizowanym przez Europejską Stolicę Kultury w 2016 roku? Po pierwsze ćwiczyć. Pod drugie ćwiczyć. Po trzecie (trawestując Napoleona) ćwiczyć. No i po czwarte - być kumplem Możdżera. Tyle w tym temacie.
Nie to nawet jednak było najgorsze. Najgorsze było to, że tego festiwalu nie spajała żadna artystyczna idea średniego nawet kalibru. Ot, zbieranina po prostu, takie jazzowe szwarc, mydło i powidło. Żadnego aktualnego przesłania, żadnego przekazu, żadnej strategii. Szczególnie widoczne to było katatrofalnego czwartego dnia, który otworzył koncert nie kogo innego, jak gwiazdy szaletów na lotniskach w wielkich metropoliach, czyli Davida Sanborna. Nie wątpię, że gdyby Sanborn dostał kopa w dupę od organizatorów, którzy zmusiliby go do jakiegoś artystycznego wysiłku, to mogłoby to być ciekawe wydarzenie. Ale poszli oni po najmniejszej linii oporu, pozwalając grać Davidowi jego smooth jazz gładki i miękki jak papier toaletowy opatrzony wizerunkami dwóch białych misiów. Jazzowe białe misie - tak można podsumować to pseudowydarzenie.
Równie tragiczny był koncert legendarnego Lee Konitza, którego przywiózł Darek Oleszkiewicz z Ameryki. I zrobił mu krzywdę. Nie wiem, skąd ten pęd, by zapraszać za wszelką cenę wielkie gwiazdy z przeszłości, które już dawno, bardzo dawno mają za sobą okres, gdy miały cokolwiek ciekawego do powiedzenia. Może z braku własnych pomysłów? Może, aby pogrzać się w blasku sławy? Dla mnie było to żenujące, no bo jak tu krytykować Konitza, który ma 88 lat i swoje miejsce w historii jazzu, a nie jego współczesności? Dlatego po prostu powiem wszystkim chętnym na takie numery w przyszłości: odpierdolcie się od tych legend. Nie psujcie ich nam słuchaczom, próbując się chować za ich plecami. Pokażcie, że macie coś do powiedzenia w swoim imieniu, że macie własną historię, własną muzę, która jest coś warta.
I dalej było nie lepiej. Skończyłem swój udział dnia piątego, zniesmaczony, zdruzgotany nijakością, bylejakością, tumiwisizmem. Mówię o tym wszystkim dlatego, że od Europejskiej Stolicy Kultury oczekiwałbym festiwalu, który wyznaczyłby nowe kierunki w muzyce, którą kochamy, pokazał nowe perspektywy, nowe lądy do odkrycia. Tego można by się spodziewać po stolicy europejskiego państwa z muzyką jazzową w rozkwicie. A otrzymaliśmy jazzowy zaścianek, obmyślany jakby ad hoc, bez pomysłu, na zasadzie "a chuj tam!", bo publiczność kupi każde gówno pod warunkiem, że jest ono zawinięte w papierek "Made by Możdżer". I być może to kupiła, tylko z czego tu być dumnym? Dlatego powtórzę: Nie idź Leszku tą drogą!
I tu zasadniczo powinien być koniec, ale zamiast tego będzie epilog, który dopisałem wczoraj, gdy "zygzakowy życia szlak" powiódł mnie nad Jezioro Strzeszyńskie. To tutaj bowiem ma miejsce tegoroczna edycja kojarzonego od lat z Poznaniem festiwalu Enter Jazz, który w tym roku swoim mecenatem objęła Enea. Jak poprzednio dyrektorem artystycznym tego przedsięwzięcia jest Leszek Moźdżer, jak poprzednio organizacja jest fantastyczna, jak poprzednio dopisuje wspaniała frekwencja i jak poprzednio włos się jeży na głowie, gdy przychodzi oceniać jego poziom artystyczny. Wytrwałem tylko na dwóch koncertach, bo pomimo całej miłości do jazzu, nie mam skłonności masochistycznych i nie jestem w stanie katować się muzyką.
Zaczęło się nawet nieźle. Zagrało rumuńskie trio Sorina Zlata. Choć skład całkowicie nieznany, to trzeba przyznać, że mają papiery na poważne granie. Ale za pierwszą część koncertu należałoby im nakopać, bo była to po prostu poprawnie zagrana kopia amerykańskiego jazzu. Wyrobiona poznańska publiczność słuchała tego obojętnie, a nawet z pewnym zdziwieniem. Bo muzyka Rumunów nie wnosiła kompletnie nic do tego, co już w jazzie było milion razy przedtem grane, przeżute i wyplute. Dopiero pod sam koniec, gdy zaczęli przemycać swoje etniczne, bałkańskie elementy, zaczęło być ciekawie, muzyka otworzyła się, słychać było jak wielki potencjał ma ten skład. Poznańska publiczność bardzo czujnie to wychwyciła, a ja czułem żal, że koncert, który mógł być dla słuchaczy czymś ciekawym, zdominowany był przez jazzowe pitu pitu zdecydowanie poniżej możliwości tych utalentowanych muzyków.
To jednak było nic w porównaniu do anonsowanego z wielkim zadęciem "Pamiętnika z Powstania Warszawskiego" Mateusza Pospieszalskiego z gościnnym udziałem Anny Marii Jopek. Ten koncert był doświadczeniem po prostu strasznym, które napełniło mnie nie tylko niesmakiem, lecz po prostu przerażeniem. Jest to tym bardziej przykre, że materia muzyczna brzmiała ciekawie. Utrzymana w charakterze rockowo-popowego oratorium a la "Jesus Christ Superstar" nie była może niczym świeżym, lecz na poziomie realizacji przyciągała uwagę różnorodnością i sporą dźwiękową wyobraźnią. Jednak porażająca siermiężność tego utrzymanego w narodowo-katolickim duchu szlachtowania wyśmienitego skądinąd tekstu Białoszewskiego była obezwładniająca. Dobór tekstów, ich interpretacja, wydźwięk ideologiczny - to wszystko było nie tylko szczeniackie i niedojrzałe, utrzymane na poziomie licealnym, ale po prostu grafomańskie. Tak być może będzie brzmiał polish jazz w IV Rzeczypospolitej, gdy naszą kulturę zdominują domorośli talibowie i pampersi. Boże chroń mój ukochany jazz przed tymi idiotami! A i Ty Leszku nie idź proszę tą drogą...
Przecierpiał: Maciej Nowotny
Cóż Ci mogę napisać? Nie znasz się. Szkoda czasu i energii na coś na czym się nie znasz. Lepiej zająć się czymś innym zamiast jeździć po Polsce i katować się koncertami których nie rozumiesz. Oba festiwale były bardzo udane a Pamiętnik z Powstanie wręcz fantastyczny. Załóż może blog o gotowaniu. Tyle
OdpowiedzUsuńMożesz usuwać komentarze ale nie zmienia to faktu, że się nie znasz na tym co opisujesz
OdpowiedzUsuńPrzez trzy dni brałem udział, jako słuchacz, w JnO i niestety muszę po części zgodzić się z recenzją Pana Macieja. Już mniej ważne jak zagrał X cz Y na dużej scenie (np. występ takiego Lee Konitza uważam za udany, było w tym dużo swobody i zabawy, takie zwiewne jammowanie a i skład Davida Sanbona miał swoje momenty; gdy wchodzili w smooth robiło się nieco żałośnie) najbardziej z tego wszystkiego bolał fakt, że młode zespoły biorące udział w konkurcie grały boleśnie sztampowo i przewidywalnie. Starych to jeszcze rozumiem bo już nie muszą, korzonki, reumatyzm itd. ale młodzi?! To bolało. W każdym razie brawo za szczery i odważny tekst.
OdpowiedzUsuń"Nie wiem, skąd ten pęd, by zapraszać za wszelką cenę wielkie gwiazdy z przeszłości, które już dawno, bardzo dawno mają za sobą okres, gdy miały cokolwiek ciekawego do powiedzenia. Może z braku własnych pomysłów? Może, aby pogrzać się w blasku sławy?" - Jest to kwestia polityki organizatorów w naszym kraju, absolutnie nieprzekonanych o wartości polskich muzyków. Polski muzyk, aby zagrać we własnym kraju, musi mieć w zespole zagraniczną gwiazdę. Często poza tym faktem zespół taki nie ma nic interesującego do zaoferowania, bo aby tworzyć muzykę na satysfakcjonującym poziomie potrzebne są próby, repertuar, wizja i zaangażowanie ze strony wszystkich członków grupy. Politykę taką rozumiem, ale pomyślcie, o ilu interesujących zjawiskach muzycznych nigdy nie usłyszycie z tego powodu?
OdpowiedzUsuń