Wydawnictwo: On The Corner Records (UK), Lanquidity Records (UK)
Tekst: Renata Rybak
Bardzo lubię sytuacje, kiedy ten sam materiał udaje mi się usłyszeć zarówno na koncercie, jak i odtwarzając album.
Dlaczego lubię? Wszyscy wiemy, że czasem płyta brzmi świetnie, budzi zachwyt. A koncert? To zupełnie inna historia, na którą lepiej spuścić zasłonę milczenia. Czasem.
Ale na pewno nie w przypadku Wojtka Mazolewskiego i jego nowej formacji Tryp Tych Tryo.
Mazolewski to jedna z kluczowych postaci polskiego yassu. Jego ostatnia fascynacja to młoda londyńska scena jazzowa z jej fermentem i pomysłami. Znany nowatorskich projektów muzycznych, czerpiący z różnych muzycznych i artystycznych estetyk i zapraszający do tychże projektów wybitnych muzyków, którzy także szukali odważnych i innowacyjnych rozwiązań w muzyce.
Tym razem także zaczęło się od spotkania z wyjątkowymi muzykami.
Tamar Osborn to londyńska multiinstrumentalistka, producentka i kompozytorka. Jest liderką szeregu formacji muzycznych, a jej obszar zainteresowań muzycznych rozciąga się szeroko od muzyki klasycznej, którą również studiowała, poprzez szeroko pojęty jazz i muzykę klubową, aż po brzmienia inspirowane folkiem z różnych stron świata.
Edward Wakili-Hick, perkusista, kompozytor i producent muzyczny, to współtwórca londyńskich grup artystycznych, który inspiruje się wieloma obszarami działalności artystycznej. Jest jednym z wybijających się muzyków reprezentujacych nową falę londyńskiego jazzu.
I oto artyści, czerpiący z wielu dziedzin sztuki, z tak bogatym i różnorodnym wachlarzem muzycznych doświadczeń, spotykają się w warszawskim klubie SPATiF, aby wspólnie zagrać improwizowany koncert. Tak naprawdę to nie ustalają precyzyjnie między sobą co ma być zagrane, znają się ze wspólnych wcześniejszych projektów i ufają, że nić porozumienia wtedy nawiązana zaowocuje i teraz. Postanawiają zarejestrować to spotkanie. Jak mówi Osborn: ‘Nagrywaliśmy to na wypadek, gdyby pojawiła się jakaś magia – okazało się, że właśnie tak się stało. (...) To nigdy nie miało być całkowitą niespodzianką, ale myślę, że wszyscy byliśmy bardzo otwarci na to, aby sesja poszła w nieoczekiwane i głębokie kierunki…’. Rezultatem tego spotkania jest właśnie album Warsaw Conjunction. Tak więc, wracając do początku, skoro geneza płyty to swobodne spotkanie muzyków, bez zdefniowanego konkretnego muzycznego planu, bez ‘podrasowywania’ poszczególnych brzmień i wielokrotnych powtórek, aby wybrać najlepszą wersję, to koncert powinien brzmieć podobnie.
I tak się właśnie na szczęście dzieje.
Kręgosłup, szkielet daje Wakili-Hick na perkusji. Jest zawsze punktem odniesienia, nadaje i z żelazną dyscypliną utrzymuje rytmiczną formę utworu. Czasem słyszymy też solówki, ale to nie są długo ciągnące się, szalone przebiegi perkusyjne. Mają one swój określony cel. Są pewnego rodzaju łącznikiem między poszczególnymi częściami utworów, które mają często odmienny charakter. Perkusja to też swoiste uziemienie, gdyż muzyka jest momentami kosmiczna i nie mówię tego ze względu na tytuły niektórych utworów, takie jak ‘Aries journey under the libra moon’, a raczej ze chwilami sięga przestworzy, dosłownych albo mentalnych.
To głównie ona kreuje metafizyczny charakter tego albumu. Czasem, operując długim, subtelnym dźwiękiem fletu czy saksofonu, przepuszczonym przez efekty, tworzy oniryczny, bajkowy klimat, a czasem swoimi improwizacjami i szybkimi przebiegami przywołuje estetykę jazzową. W ogóle Osborn w niesamowity sposób operuje dźwiękiem, który w jej wykonaniu jest bardzo kontrolowany i miękki. Mimo tego, że saksofon zwykle kojarzy się z ostrym brzmieniem, tutaj nie ma niemal żadnego agresywnego grania, a instrumenty są jej całkowicie posłuszne i nawet jeśli potrzebne jest ostrzejsze brzmienie, to i tak jest to zdyscyplinowany i zaplanowany dźwięk.
Artystka z niesamowitym wyczuciem i wrażliwością dialoguje też z Mazolewskim. Ich brzmienia się uzupełniają, przenikają, oni wymieniają się między sobą rolą lidera w danym momencie. Jest to o tyle ciekawe, że tak naprawdę partia kontrabasu bardzo często pozostaje niezmienna, nadal słychać konkretny, zdefiniowany groove, a to właśnie Osborn niejako rozpoznaje jaka ma być rola instrumentu dętego i płynnie dostosowuje się muzycznie do zmiany charakteru utworu. Przestaje być instumentem wiodącym i brzmi niemal jak instrument sekcyjny, operując długim wyrównanym dźwiękiem.
W ten sposób okazuje się, że nie potrzeba rozpoczynać nowego utworu, aby zmienić klimat, gdyż w ramach jednego utworu mamy przenikanie się nastrojów. Może się zacząć od onirycznej, medytacyjnej frazy, prezentowanej przez instument dęty, by potem dało się wysłyszeć jego wycofanie i przesunięcie się brzmieniowo na drugi plan, a zostawienie pola Mazolewskiemu. Jego beat podtrzymuje i zagęszcza napięcie w utworze, jak przy transowej muzyce klubowej. Czasem kumulacja energii potęgowana jest także przez wirtuozerskie i kreatywne popisy kontrabasisty, który, jeśli chodzi o różnorodność technik wydobycia dźwięku ze swojego instrumentu, totalnie mnie zachwycił.
Mazolewski jest więc na tym albumie artystą uniwersalnym, absolutnie nie zamykającym się w roli instrumentalisty sekcyjnego. Czasem, jak już wspomniałam, jest liderem. Innym razem realizuje zadanie przypisane naturalnie do muzyka sekcyjnego, czyli zadbanie o sferę rytmiczną i zarysowanie sylwetki harmonicznej utworów. Na marginesie, harmonia, według konceptu realizowanego przez Mazolewskiego, stanowi moim zdaniem pełni rolę swoistego uziemienia, gdyż jest w przeważającej części tonalna. Mazolewski używa zwykle znanych, można powiedzieć nawet folkowych akordów, brzmień kwartowych, aby nadać ludzki i bardziej namacalny rys. I tak, kiedy Osborn zatapia się w swoich kosmicznych dźwiękach, kontrabas nadaje rytm, nerw, trzyma utwór w ryzach.
Na koncercie, wyraźniej niż słuchając płyty, dało się także wyczuć, że to Wojtek Mazolewski, który kierował produkcją albumu, jest głównym motorem napędowym tego przedsięwzięcia i to on niejako steruje rozłożeniem napięcia w całym utworze. Oczywiście na każdym kroku widać także, a raczej słychać, fantastyczną komunikację między artystami. Ich brzmienia się uzupełniają, przenikają i nie ma wątpliwości, że każdy z nich dostaje wystarczającą przestrzeń na to, by dać upust swojej wyobraźni muzycznej.
I może to właśnie powoduje, że ta muzyka jest wyjątkowa. Artyści nie dają szalonych popisów wirtuozerskich, ale też nie o to tu chodzi. Pokazują raczej, że ich kreatywność muzyczna jest nieograniczona. Zabierają nas w swoje metaficzyczne, kosmiczne światy. Potrafią sterować nastrojem słuchacza, bo najpierw wprawiają nas w trans, a zaraz potem totalnie zmieniają klimat i wyciszają. Muzyka jest z jednej strony przystępna, ale też hipnotyczna i wciągająca. Czegóż chcieć więcej?
Międzynarodowy Festiwal Muzyki Współczesnej i Sztuk Wizualnych „Mózg Festival“ to spotkanie artystów tworzących i poruszających się we wszystkich rejonach muzyki współczesnej, sztuki performance, audio i wideo instalacji, w których muzyka odgrywa istotną rolę.
Do udziału w festiwalu zapraszani są artyści z całego świata, gdyż jednym z założeń festiwalu jest jego wielokulturowość oraz prezentacje sprzyjające poznawaniu i rozumieniu wieloaspektowości kultur. Festiwal prezentuje najnowsze techniki wykonawcze oraz połączenia interdyscyplinarne w kontekście i poszanowaniu tradycji.
Do udziału w festiwalu zapraszane są wybitne indywidualności świata sztuki oraz młodzi artyści, których dotychczasowe działania noszą znamiona wyjątkowych. Nieodzownym, w naszym odczuciu, elementem festiwalu jest także udział artystów lokalnych, spełniających powyższe założenia. Wszystkie działania artystyczne traktowane są jako środek, który prowadzić ma do głębszego poznania otaczającej nas rzeczywistości i przemian zachodzących na świecie oraz rozwoju osobistego zarówno twórców jak i odbiorców działań festiwalowych.
Festiwal nie posiada żadnych ograniczeń stylistycznych. Wykładnikiem w doborze artystów są: autentyczność prezentowanej sztuki (działania autorskie) oraz najwyższy poziom wykonawczy. Festiwalowi towarzyszą działania o charakterze edukacyjnym: warsztaty, wykłady, spotkania gości festiwalu z artystami oraz uznanymi autorytetami świata sztuki, filozofii i socjologii. Częścią projektu jest profesjonalna dokumentacja i archiwizacja audio–wideo.
Program 20th MÓZG Festival _________________________
05.09 CZWARTEK _________________________
MÓZG
19:00 Krzysztof Szymanowski (Bydgoszcz) — wystawa fotografii
20:00 Perceptual Feedback. Małgorzata Haduch / Marta Mandaryna Wiśniewska / Aleksandrov Kyrillos / Michał
Michał Kaczmarczyk – gitara, kompozycje Mateusz Szewczyk – kontrabas, gitara basowa Patryk Dobosz - perkusja
"Let’s Take a Ride!" (2024)
Tekst: Robert Kozubal
Zatem zapraszam, przejedźmy się wraz z trio Michała Kaczmarczyka.
Wyobraźmy sobie, że jest piękne lato. Kierujemy jednym z zaledwie 50 wyprodukowanych Ferrari 330 America bez dachu (no i co z tego, że nie było takich modeli, wszakoż to wydumane na naszą własność Ferrari 330 America, toteż może nie mieć dachu), świeci słońce, wiatr rozwiewa włosy (tym, którzy je mają, pozostałym rozwiewa tylko rzęsy). Jedziemy niespiesznie, na przykład urokliwą, wąską i krętą Amalfi Drive, z Tovere do Positano, dłonie lekko trzymają drewnianą, lakierowaną kierownicę, obok nas przesuwają się cudne krajobrazy, piękny, górzysty świat z jednej, a głęboki błękit Morza Śródziemnego z drugiej strony, a my pomiędzy, donikąd się nie spieszymy i nic nas nie niepokoi. Po prostu suniemy czarnym, wijącym się strumykiem szosy. Jest pięknie. Tylko my, słońce, droga, Ferrari i „Let’s take a Drive” trio Michała Kaczmarczyka.
Zatem w drogę: sprzęgło, jedynka, gaz, Ferrari rusza z charakterystycznym warkotem. „A Runner’s Mind” swym melodyjnym, zwiewnym i lekkim tematem przenosi nas od razu na szosę. I ten temat definiuje w zasadzie całą płytę: odtąd Michał Kaczmarczyk będzie malował obrazki dźwiękami gitary, a w tle towarzyszy mu w cieniu wspaniała sekcja: Mateusz Szewczyk na kontrabasie i Patryk Dobosz na perkusji. Gra obu panów jest lekka, nic tu nie ciąży, nic nie hamuje, nic nie stuka, nic nie puka po próżnicy. Szczególnie Patryk Dobosz wpuszcza mnóstwo świeżego powietrza do tej muzyki, meandruje, dokłada lekkie dźwięki do osnowy lidera, niemal się bawi, tu daje muśnięcia, tam z rzadka przyłoży mocniej w bęben. Kiedy trio gra skoczny i melodyjny standard Mereditha Willsona „Till There Was You”, rozsławiony w 1963 roku przez The Beatles, wyjeżdżamy z tunelu i widzimy pnącą się w górę San Michelle i Fiordo di Furore, niezwykłą zatoczkę wrzynającą się w skalisty ląd. To taki elegancki, uczesany z przedziałkiem, staromodny utwór, palce same tańczą w jego rytm na kierownicy. Lipcowy „July” rozświetla nasz umysł snopem pozytywnego dźwięku, że chce się żyć, zatrzymać auto i zanurzyć w morzu, zwłaszcza, że po kilku zakrętasach wyjeżdżamy z tunelu i mijamy wspaniałą, błękitną, tak, że aż bolą oczy, Marina di Praia. Dalej jest strasznie wąsko, droga coraz bardziej kręta, ostrożnie zwalniamy, wracamy do spokojnego, powolnego „Keep it simple”, w którym jest wprawdzie więcej gitary elektrycznej, ale przez większą część utworu tworzącej swoiste pejzaże i melodyjne widnokręgi. Muzyka jest spokojna, zatem nieuchronnie całe napięcie spowodowane wąziutką drogą także znika. Do celu coraz bliżej. Jest nim nie tylko znane z nieporównywalnej z niczym urody Positano, bajeczne miasto na zboczu góry wpadającej wprost do morza, ale tytułowy utwór – krótkie, trzyminutowe, dość wylewne i na tle całości energiczne pożegnanie ze wspaniałą finałową partią smyczkową Mateusza Szewczyka. Z cichym pogwizdywaniem docieramy do nagłego finału albumu.
Michał Kaczmarczyk to gitarzysta i kompozytor z Kalisza. Absolwent Wydziału Kompozycji, Interpretacji, Edukacji i Jazzu Akademii Muzycznej w Katowicach oraz Wydziału Instrumentalnego Akademii Muzycznej w Poznaniu, które ukończył z wyróżnieniem w roku 2016. Od tego też roku prowadzi swoje trio, a oprócz tego na stałe współpracuje z gwiazdą polskiej piosenki – Krystyną Prońko i poznańską orkiestrą symfoniczną CoOperate Orchestra. Finalista i laureat wielu ważnych i prestiżowych konkursów.
Żyjemy w jazzowym tyglu, w przeskalowanych czasach, okresie fermentu, czasach lawinowo produkowanych i nader chętnie wykorzystywanych nowinek elektronicznych, trwającego właśnie renesansu głośnej fusion czy niegasnącej popularności burzliwego free. I w tym brzękliwym rozgardiaszu Michał Kaczmarczyk decyduje się nagrać kameralną, niespieszną, łagodną, liryczną płytę, na której garściami czerpie z najlepszych tropów gitarowej muzyki jazzowej. Czerpie z nich, korzysta, ale nie powiela. „Let’s Take a Drive” to płyta, która została nagrana jakby na przekór wszystkim tym trendom, płyta do szpiku z jazzowego kanonu. Gdyby ktoś w środku nocy obudził mnie i poprosił o rekomendację jazzowego, gitarowego grania powiedziałbym: Michał Kaczmarczyk Trio.
Zofia Bielak – fortepian Ksenia Witek – recytacja Michalina Sokołowska – wiolonczela Jakub Klemensiewicz–- klarnet Magdalena Kuraś – wokal Julia Przybysz – gitara basowa Maciej Chrzęszczyk – perkusja Dominika Massloch – taniec
"Therapy" (2024)
Tekst: Maciej Nowotny
Podoba mi się ta muzyka, bo jest jakaś. Jedną z wyróżniających, acz nieformalnych cech muzyki jazzowej, jest jej indywidualizm. Nadać muzyce piętno swojej własnej osobowości stanowi szczególne wyzwanie dla młodych debiutujących artystów, przecież są dopiero na początku swej drogi. Aby posiąść niezbędną wiedzę i umiejętności, młodzi ludzie muszą umieć słuchać mądrzejszych i bardziej doświadczonych od siebie. Ale aby stać się sobą muszą umieć zakwestionować to, czego się nauczyli. Zadanie nauczycieli, by przekazać to co jest "świętą tradycją" i jednocześnie pozostawić przestrzeń dla ekspresji indywidualności uczniów, ba, nawet dla ich buntu, jest dużym wyzwaniem dla wszelkiego rodzaju szkół i systemów edukacyjnych. W Polsce generalnie - włączając w to edukację jazzowa- bywa z tym kiepsko. Wydziały jazzu i akademie muzyczne wypuszczają wielu muzyków, którzy nie są w stanie potem mówić swoim własnym głosem, co jest warunkiem niezbędnym by z rzemieślników stali się artystami. Ale są wyjątki i do tych wyjątków należy — od jakiegoś czasu - szkoła muzyczna z Gdańsku.
Zosia Bielak i jej debiutancki album jest tylko jednym z wielu przykładów, jakie w ostatnim czasie miałem słuchać i które świadczą o tym, że w tym miejscu starają się młodym ludziom dać nie tylko niezbędną wiedze i umiejętności, ale i swobodę do odkrywania samych siebie. Zosia kończyła fortepian jazzowy u Sławka Jaskułke i Włodzimierza Nahornego, a kontynuuje studia na poziomie magisterskim u Leszka Kułakowskiego. Ponadto studiuje rytmikę, lubi tańczyć, stąd ważny wymiar taneczny tego projektu. W koncertowych odtworzeniach tej muzyki słuchacz i widz ma możliwość skonfrontować się z odzwierciedlaniem muzyki ruchem, co w intencji młodej artystki ma podnosić stopień zaangażowania odbiory i pozwolić mu bardziej skupić się na muzyce. Taka interdyscyplinarność staje się coraz powszechniejszą cechą projektów, w których biorą udział młodzi artyści. Oprócz muzyków i tancerki Dominika Massloch, w projekcie uczestniczy także poetka Ksenia Witek, której teksty dopełniają strukturę tego wielopłaszczyznowego przedsięwzięcia.
Te teksty nie są przypadkowe. Odzwierciedlają ważne dla młodej artystki doświadczenie, jakim był proces dojrzewania i tworzą "opowieść o moim procesie leczenia duszy. (Stanowią) zaproszenie słuchacza do doświadczenia procesu gojenia ukrytych ran, traum i zranień". Wg artystki materiał powstawał 3 lata i jest intymnym zapisem terapii, która pozwoliła jej odkryć siebie, swoje emocje, swoje wewnętrzne piękno. Dzięki terapii była w stanie nabrać pewności siebie jako człowiek, ale i artystka, muzyk, kompozytorka.
Muzyczny program płyty odzwierciedla tę wewnętrzną ewolucję. Pierwsze utwory są jeszcze klasycyzujące, filmowe, ale następnie - stopniowo, krok po kroku- muzyka staje się coraz bardziej jazzowa, swobodna i otwarta na improwizację. Będąc świadkami odkrywania siebie przez artystkę, stopniowo odkrywamy kolejne utwory, które stają coraz bardziej emocjonalne, angażujące, wręcz szalone. Jest to kwintesencja prawdziwej sztuki, która przecież zakłada chęć odkrycia się, swego rodzaju ekshibicjonizm, a jednocześnie emocjonalne katharsis, rzecz na którą zwracał uwagę już Artystoteles.
Że to wszystko się muzycznie zgadza jest zasługą nie tylko samej liderki, grającej na fortepianie, ale i towarzyszących jej młodych muzyków, którzy pokazują, że mają wielkie serce i przyszłość przed sobą. Warto wymienić i docenić wszystkich: Michalinę Sokołowską grająca na wiolonczeli, Julię Przybysz na gitarze basowej, rewelacyjnego Macieja Chrzęszczyka na perkusji. Ale na szczególne słowa uznania zasługują Jakub Klemensiewicz grający na klarnecie i wokalistka Magdalena Kuraś, których wkład jest na tyle wyrazisty i duży, ze śmiało mogą nazwać ten projekt także własnym.
Przechodząc do konkluzji: jest to bez wątpienia ciekawy debiut, zwiastujący artystkę o talencie, odwadze i pewności siebie wystarczających, by pokusić o zajęcie stałego na naszej scenie. Czy tak się stanie to jest już jednak inne pytanie? Bo chociaż projekt uwiódł mnie swoją unikalnością i odwagą, to z drugiej strony taka nieortodoksyjna muzyka ma zawsze ten problem, że niełatwo jej znaleźć swoją publiczność. Świętym Graalem współczesnego jazzu i muzyki improwizowanej jest granie muzyki osobistej, unikalnej, otwartej, ale w taki sposób, aby pozostała ona atrakcyjna dla publiczności i mogła przemawiać nie tylko do koneserów. To zadanie jeszcze przed tymi młodymi muzykami, trzymam kciuki aby im się udało, ale pierwszy, być może najważniejszy krok już wykonali: odkryli dla nas i pokazali kawałek swojego wewnętrznego piękna, które potrafili wyrazić w zrozumiałym i intrygującym dla piszącego te słowa muzycznym języku. I za to należą się brawa!
Gościnnie: Piotr Łyszkiewicz – klarnet, saksofon, elektronika
"This Is Dark Fun"
Wydawca: Audiocave (2024)
Tekst: Jędrek Janicki
Nasi przyjaciele zza Nysy Łużyckiej w swoim jakże wyrafinowanym repertuarze kulinarnym na szczególnie wyeksponowanym miejscu umieszczają potrawę o wdzięcznej nazwie Eintopf (dosł. „jeden garnek”). Do wspomnianego już przepastnego gara wrzucają oni wszystko, co akurat wpadnie w ich ręce. Podobnym tropem stylistycznym podąża duet RhythmSect na swojej płycie This Is Dark Funk – z tą jednak małą różnicą, że efekt finalny w tym akurat wypadku jest więcej niż satysfakcjonujący.
RhythmSect (znane wcześniej pod jeszcze bardziej tajemniczą nazwą -S-) współtworzą niejacy Grzegorz oraz Patyr. Pierwszy gra na perkusji, a drugi na basie. To zaskakująco skromne instrumentarium uzupełnia raz na jakiś czas saksofonista i klarnecista Piotr Łyszkiewicz, który odpowiada również za warstwę elektroniczną nagrania. Proponowany przez to dueto-trio tytułowy dark funk wybrzmiewa niczym crossover electro-punka, funk-metalu spod znaku Suicidal Tendencies, rocka progresywnego czy basowych wyczynów Simona Gallupa z The Cure. Zdecydowanie najciekawiej i najpełniej prezentują się fragmenty, w których RhythmSect funkcjonuje jako trio. Jak się wydaje, to właśnie Łyszkiewicz napędza cały skład i poszczególnym kompozycjom dodaje głębi oraz aury tajemniczości. Pewne obszary muzycznego kunsztu RhytmSect nadal musi jednak nieco dopracować. Niektóre z przejść wewnątrz poszczególnych kompozycji brzmią nieco „tekturowo”, co powoduje, że utwory tracą swoje tempo, tak ważne zwłaszcza w tego typu muzyce.
Bez względu na drobniutkie mankamenty RhythmSect pozostaje powiewem świeżości na polskiej scenie (około)jazzowej. To zespół śmiało rozwijający się, w którym naprawdę tkwi ogromy potencjał – zwłaszcza jeśli panowie na stałe przyjmą formułę grania w trio. Ninja Episkopat, strzeżcie się! Konkurencja nie śpi, tylko czyha!
Ludzie dzielą się zasadniczo na dwie grupy — psiarzy i kociarzy. Koty są zdystansowane, magiczne i nieprzystępne. Chodzą własnymi ścieżkami, dając człowiekowi atencję tylko wtedy, kiedy uznają, że jest jej godny. Psy są z kolei przyjacielskie, wierne i słodkie. Nie sądzę, by istniał ktokolwiek na tym świecie, kto na pytanie “co wolisz? Psy, czy koty?”, odpowiedziałby: “żadne”. Nic więc dziwnego, że te miłe istoty kojarzą nam się z dzieciństwem oraz dobrymi wspomnieniami. W tę krainę zaprasza nas Malina Midera wraz z ekipą w najnowszym albumie MIDI 4 - Cats, dogs & dwarfs.
“Jest to soundtrack do bajek i historii dzięciecych”. Tak właśnie mówi zespół o swoim najnowszym dziele. “Krasnoludki” stanowią zaś jeszcze mocniejsze odwołanie do klimatów fantazji i wyobraźni. I rzeczywiście, coś w tym jest, bowiem w utworach można dostrzec dziecięcą radość i frywolność, a jednocześnie dużo dziwnych rozwiązań harmonicznych, bądź rytmicznych. Całościowo album jest mimo to zaskakująco przystępny i lekki w odbiorze.
Po części jest to zasługa różnorodności poszczególnych kompozycji. Muzycy mieli głowę pełną pomysłów, które zostały pięknie zrealizowane. Nie są to może koncepty - parafrazując Ferdka Kiepskiego - “które się fizjologom nie śniły”, ale należy się uznanie za nakład pracy włożony w przygotowanie poszczególnych ścieżek. Bez wątpienia muzycy chcieli, by każdy utwór opowiadał zupełnie inną historię.
Czasem pomysły te nie zawsze się jednak udawały. Midera jest znakomitą pianistką, ale jeszcze nie czuje się dobrze w graniu na pozostałych instrumentach. Być może to też kwestia produkcji, ale dźwięk fletu w utworze “Kormorany” momentalnie rozsadza uszy. Z kolei momenty, gdzie liderka gra na Organach Hammonda, są bardzo mało inspirujące i wręcz nużące.
Pochwalić należy za to grę Alana Kapołki. Chłopak łączy bardzo trudną sztukę freejazzu i trzymania rytmu. Jego gra jest bardzo plastyczna, żywiołowa, a jednocześnie niesamowicie równa. Brzmi tak, jakby miał metronom w głowie. Już w zespole “Ziemia” udowodnił zresztą swoje nieprzeciętne umiejętności.
Bardzo podobać może się również sama okładka stworzona przez Kornelię Nowak, która przywodzi na myśl dziecięce malowidła, ale w nieco bardziej estetycznej formie. Szczególnie urzekające jest to, że każdy z utworów ma przypisany swój rysunek. W mojej ocenie, warto jest nabyć więc fizyczne wydanie przedmiotowej płyty, bowiem dopiero wtedy słuchacz w pełni zanurzy się w koncept albumu.
“Cats, dogs & dwarfs” to całkiem udana pozycja, choć niepozbawiona pewnych mankamentów. Niemniej jednak uważam, że można przymknąć na nie oko. Nawet jeżeli utwory z użyciem fletu i organów Hammonda odstają od reszty, docenić należy kreatywność i lekkość z jaką obcuje się z tym longplayem. Bez wątpienia niejednego słuchacza przeniesie z powrotem do świata dziecięcych marzeń.
François Carrier - saksofon altowy i sopranowy Mat Maneri - altówka Tomasz Stańko - trąbka Gary Peacock - kontrabas Michel Lambert - perkusja
"Otwartość"
Fundacja Słuchaj (2023)
Tekst: Maciej Nowotny
W ostatnim czasie ruszyła fala wydawanej pośmiertnie muzyki nagranej z udziałem Tomasza Stańki. W zeszłym roku Astigmatic Records wydała "Wooden Music II" zawierające niepublikowane nagrania kwintetu Stańki z 1972, dosłownie przed chwilą ECM wydał nagrany w 2004 materiał Tomasza zatytułowany "September Night" nagrany z trio Marcina Wasilewskiego, a niemal równocześnie Fundacja Słuchaj Maćka Karłowskiego ten oto "Openness". Nie trzeba być prorokiem, żeby przepowiedzieć, że to dopiero pierwsze kamyki lawiny, która rusza, czeka nas znacznie więcej. Bo Stańko grał mnóstwo ciekawych koncertów, nawiązywał wiele epizodycznych, lecz niezmiernie interesujących relacji, a publikował nie tak znów wiele, co typowe było i jest dla gwiazd wytwórni Manfreda Eichera. Dzisiaj tej bariery nie ma, a publiczność jest głodna Stańki, zatem liczba podobnych wydawnictw będzie rosła i pozostaje jedynie mieć nadzieję, że Stańko nie podzieli losu Komedy czy Chopina, wyniesionych na ołtarze i niemal obrzydzonych czołobitnymi modlitwami, hołdami i panegirykami.
Ale do rzeczy, jaka jest muzyka na Openness? Przede wszystkim jest to free jazz, jakiego dzisiaj się już niemal nie gra, bez struktur, bez granic, bez z góry powziętych założeń. Nie gra się tego typu free z kilku powodów, a być może najważniejszym jest ten, że tak publiczności jak i muzykom po prostu znudziła się czysta improwizacja i artyści szukają czegoś nowego. Z powyższym związany jest inny powód, mianowicie muzykę czysto improwizowaną grają często epigoni tego gatunku, nie artyści pierwszego szeregu, przez co ta w założeniu "zawsze awangardowa" bo świeża i spontaniczna forma wyrazu, staje się niestety coraz częściej sztampowa i, co gorsza, brzmi przeciętnie. Dobre free jest bowiem trudniej zagrać niż muzykę komponowaną, a tymczasem właśnie free często grają muzycy, których warsztatowe umiejętności wcale nie są najwyższe. Efekt jest taki, że wiele płyt free jazowych to kompletna klapa, w której zaklęcia typu spontaniczność, świeżość, intuicja pokrywają miałkość koncepcji, brak pomysłu, nijakość.
Ale nawet kiedy artyści reprezentują najwyższy poziom umiejętności, rzadko kiedy sesja w pełni improwizowana trwająca, powiedzmy, 6o minut, trzyma poziom i potrafi przykuć uwagę słuchaczy przez cały czas trwania muzyki. Są nawet tacy, spośród krytyków czy artystów, którzy na przykład nie mogą słuchać genialnego kolońskiego koncertu Keitha Jarretta. Wytykają tej płycie, która jest numerem jeden dla niezliczonych wielbicieli jazzu takie wady jak: brak struktury sprawiający, że obszerne fragmenty albumu mogą wydawać się przypadkowe lub niespójne; powtarzalność motywów, sprawiającą że po pewnym czasie muzyka staje się monotonna; techniczne niedoskonałości, na przykład sporadyczne nieczyste dźwięki lub niedokładności rytmiczne, łącznie z nie do zniesienia pojękiwaniami; wpływ otoczenia i warunków koncertowych, bo skądinąd wiadomo że Jarrett grał na fortepianie, który nie spełniał jego standardów, i był zmęczony przed występem i tak dalej i tym podobnie.
Ja tylko cytuję, zatem proszę mnie nie atakować, są to rzeczy dobrze znane ciekawym tematu i generalnie wskazujące, że muzyki nie należy słuchać na kolanach. Jeśli jednak tyle zastrzeżeń można sformułować wobec jazzowej płyty nr 1, to co dopiero wobec tego albumu, zawierającego aż trzy (!!!) dyski kompaktowe w pełni improwizowanej muzyki. Czy muzyka ta jest zła? Nie. Czy jest idealna od pierwszej do ostatnie nuty? Na pewno nie! Powiedziałbym tak: spędziłem słuchając jej wspaniałą niedzielę, od rana aż po wieczór, bawiąc się wyśmienicie, bo kocham free jazz. Około 20% zawartości krążka jest zagrana na wyśmienitym poziomie i godna zapamiętania, a pozostałe 80 %? Zapomniałem je już i nie mam najmniejszej ochoty do nich wracać, taka jest prawda. I nie dlatego, że były słabo zagrane, lecz dlatego że były rodzajem wprawki, nabieraniem rozpędu do skoku, który był niezbędny dla artystów, ale który dla samej muzyki nie wydaje mi się niezbędny i który gdyby zastosować do muzyki znaną z filozofii brzytwę Ockhama - ucinającą w dowodach naukowych to co nie jest absolutnie zbedne - powinna zostać pomięta lub ograniczona do minimum.
Czy zatem w końcu polecam czy nie polecam ten album? Otóż zdecydowanie polecam, ale bardziej jako rodzaj ćwiczenia duchowego niż jako doświadczenie mające nam sprawić przyjemność. Nie wierzę, bowiem, żeby odsłuch 151 minut i 40 sekund tego typu muzyki mógł sprawić przyjemność dużej liczbie osób. Natomiast jako ćwiczenie duchowe ma nie tylko sens, ale może być wręcz zbawienne. A cóż możemy wyćwiczyć słuchając tego kilkugodzinnego seminarium zagranego na najwyższym poziomie przez muzyków o tak olśniewających talentach i umiejętnościach: ano możemy się nauczyć, że dobra muzyka ma się do zwykłej muzyki tak jak przestrzeń trójwymiarowa do dwuwymiarowej. Zyskuje kontekst, możliwość niezliczonych indywidualnych interpretacji, zabiera nas w podróż po hermeneutycznej spirali, która każdego wiedzie w głąb jego własnego labiryntu. I rzeczywiście, jak zresztą wskazuje sam Francois Carrier, w fascynujących linea notes do tego albumu: potrzeba intuicji i otwartości, by zostawić za sobą to co znane i cieszyć się muzyką tego szczególnego rodzaju. I jest to rodzaj postawy użytecznej nie tylko w obcowaniu ze sztuką, ale i szerzej w życiu. A zatem może warto ja poćwiczyć decydując się na konfrontacje z tym dziełem sztuki?
Cóż, ta decyzja należy już do każdego ze słuchaczy: zestaw do podróży macie przed sobą Państwo na wyciągnięcie reki, w pięknie wydanym przez Fundację Słuchaj albumie. A czy usłyszycie na końcu tej podróży ryk Minotaura czy też odnajdziecie nić Ariadny jest to już zupełnie inną, tylko Waszą opowieścią.
Olaf Węgier - Tenor Saxophone, Bass Clarinet, Percussion; Jakub Kurek - Trumpet, Sequential Take 5; Paweł “Wuja HZG” Stachowiak - Bass guitar; Marcin Rak - Drums, Drum Machine; Marek “Latarnik” Pędziwiatr - Nord Stage 3, Moog Voyager, Upright Piano;
„Right a decade ago New Yorkers "Mostly Other People Do the Killing" made a lot of noise releasing their "Blue" album - a note-for-note reiteration of Miles Davis' "Kind of Blue". One of the well-known abroad Polish bands, Electro-Acoustic Beat Sessions (EABS) started their career five years ago deconstructing the renowned music of the best Polish artists like Krzysztof Komeda and international jazz greats from the past as well. Today on "Reflections of Purple Sun" they play the early Tomasz Stanko album "Purple Sun" in full.
Quite often (partially in Polish media) Stanko's "Purple Sun" is qualified as avant-garde jazz work. For my ears, this album, released in 1973, is heavily influenced by early Miles Davis jazz-rock/fusion ("Silent Way" and "Bitches Brew") but sounds less American (or less groovy). Recorded in Germany (and with a German bassist on board), "Purple Sun" incorporates a lot of kraut-rock aesthetics and repetitive mechanistic rhythms instead.
EABS take on Stanko's material is very much in the spirit of today. "Reflections of Purple Sun" is a very rhythmic album, just the rhythms are different. Renowned by their love of hip-hop and electronics, EABS transforms Miles' classic fusion to quite tuneful dance-able electronic music, with some free improvisations and a noticeable touch of Polish tradition - slightly melancholic and emotionally colored.
Probably there is no sense in comparing Stanko's original work with EABS' new release. First, "Purple Sun" was quite a rare album and was mostly known and popular among Stanko's hot followers. Second and more importantly - a few new generations of music listeners have already grown up during that half of a century, separating these two releases, so for many and many younger jazz fans EABS album sounds just like new music.
There are no guests here on "Reflections of Purple Sun" as on some band's more current albums. As usual, band members demonstrate a high level of interplay with great keys and sax soloing, imaginative electronic loops, and in general produce music of the highest level. What else do we need from our jazz?
Tomasz Stanko - trąbka Marcin Wasilewski - fortepian Slawomir Kurkiewicz - kontrabas Michal Miskiewicz - perkusja
"September Night"
Wydawca: ECM (2024)
Tekst: Maciej Nowotny
Kilka lat przed jego śmiercią miałem okazję zostać zaproszony przez Tomasza Stańkę do jego mansardy na warszawskim Powiślu, aby porozmawiać o zbliżającym się festiwalu w Bielsku-Białej, którego był organizatorem. Tomasz nie był w wyśmienitym nastroju, gdyż w ramach obowiązków festiwalowych udzielał tego dnia wielu wywiadów, które go zmęczyły, a nawet rozdrażniły. Dziennikarze, którzy go odwiedzali, bywali mało zorientowani w jazzie, ale za to olśnieni celebryckim statusem artysty. Pytali o dywany w jego mieszkaniu, nie zwracając uwagi na muzykę płynącą cicho z głośników. A grał akurat jego ulubiony trębacz, Charles Tolliver, którego miałem szczęście rozpoznać. Lód został przełamany.
Rozmowa potoczyła się swobodnie dalej, na różne tematy, a jeden wątek miał poniekąd związek z Tolliverem. Tolliver żyje, ale nagrywa już rzadko, zresztą któż go dziś słucha, któż pamięta czy docenia jego geniusz? W tym momencie Stańko zadał nam (byłem w towarzystwie Rocha Sicińskiego i Piotrka Gruchały) retoryczne pytania: czy ludzie będą pamiętali moją muzykę i jak ją będą pamiętali? Nie był pewien ani jednego, ani drugiego. W tej samej rozmowie wyraził też pewną wątpliwość co do swojego talentu. Wspominał okres, gdy mieszkał w Nowym Jorku i kiedy zdał sobie sprawę, jak wielu jest tam wybitnych muzyków, wręcz genialnych, "grających niemal na każdym rogu", którym jednak nigdy nie będzie dane zaznać uznania czy sławy.
Dlaczego przywołuję to spotkanie? Bo zastanawiam się jak odebrałby fakt, że prawie 6 lat po jego śmierci jest nie tylko pamiętany, nie tylko słuchany, ale że pozostaje niezastąpiony. Przedmioty, których dotknął czy używał, nabrały magicznego charakteru, co miałem okazję obserwować na odbywającym się kilka dni temu - 19 czerwca 2024 roku - w warszawskim klubie Pardon, To Tu koncercie combo Tomasza Dąbrowskiego z materiałem z jego najnowszej płyty zatytułowanej "Better". W pewnym momencie Dąbrowski pokazał piękną, błyszczącą delikatnie złotem trąbkę, potwierdzając, że jest to instrument należący niegdyś do jego wielkiego imiennika. Patrzył na to z trzeciego rzędu przysłuchujący się koncertowi - w towarzystwie Doroty Miśkiewicz - Marcin Wasilewski. Nie wiem, co sobie o tym myślał, ale wiem, że gdy przysłuchujemy się muzyce na "September Night" - nagranej podczas koncertu w monachijskiej Muffathalle 9 września 2004 roku z muzykami tworzącymi dzisiaj trio Marcina Wasilewskiego - jeszcze lepiej rozumiemy, jak wielką częścią geniuszu Stańki była umiejętność znalezienia odpowiednich dla skali jego talentu współpracowników. Trio wspomnianego wyżej Wasilewskiego, wraz z grającymi na kontrabasie Sławomirem Kurkiewiczem i na perkusji Michałem Miśkiewiczem, to od kilku dekad wyznacznik najwyższych standardów jazzowego grania na żywo. Tej coraz rzadziej spotykanej sztuki, gdy szczególnie w czasach pocovidowych, mieliśmy wysyp wybitnych nagrań studyjnych, które jednak nigdy nie miały okazji wybrzmieć na żywo, a jeśli wybrzmiewały, to często rozczarowywały.
A zatem "September Night" jest muzyką najwyższej jakości, której pomimo upływu dwóch dekad od jej nagrania, nie tylko nie dotknął ząb czasu, ale wręcz dodał jej mocy. Jest też okazją do przypomnienia, co stanowiło o unikalnym charakterze tego artysty: nieustannym kwestionowaniu swojej roli, tego, co się chce powiedzieć, szukaniu nowych kontaktów, nowych inspiracji, nie tylko muzycznych, gotowości by zaczynać wszystko od nowa, by nie tylko grać, ale żyć jazzem. Tej jego unikalnej właściwości nie odnajdziemy na tych starych nagraniach i jest to właściwie ich jedyna wada, dlatego tego ducha poszukiwań warto szukać wśród muzyków kontynuujących duchowe dzieło Maga z Krakowa. Zresztą warto tego elementu szukać nie tylko w jego muzyce, ale także w nas samych, jej słuchających.
Anna Gadt – wokal/vocals Marta Grzywacz - wokal/vocals Natalia Kordiak - wokal/vocals Gosia Zagajewska – wokal/vocals
„Voice Act” (2023)
Wydawnictwo: FSRecords
Tekst: Renata Rybak
Oto one.
Cztery kobiety, cztery artystki, cztery wybitne wokalistki.
Anna Gadt - muzyk śpiewający, wyrażający się poprzez dźwięk, słowo, a także ciszę, odważna kompozytorka i improwizatorka, mentorka na Wydziale Jazzu i Muzyki Rozrywkowej w Katowicach.
Marta Grzywacz – mezzosopran wywodzący się z muzyki klasycznej, improwizatorka, kreatorka i odtwórczyni szeroko pojętej sztuki współczesnej opartej na dźwięku i ruchu, poetka.
Natalia Kordiak – określana jako wokalistka jazzowa, ale operująca głosem jako narzędziem do wyrażenia siebie, wyjątkowa artystka z nurtu free jazzu w Polsce, czerpie z estetyki różnych kultur, ostatnio hinduskiej.
Gosia Zagajewska – poetka, pisarka, komponuje, śpiewa i eksploruje możliwości ludzkiego głosu. Jej główną domeną jest muzyka folkowa.
Jak to się stało, że te cztery wokalistki, wywodzące się z różnych estetyk muzycznych i, wydawałoby się, nie mające ze sobą zbyt wiele wspólnego oprócz tego, że ich artystyczną domeną jest muzyka, spotkały się w przestrzeni artystycznej kreacji Prześwit. Co było wynikiem tego spotkania?
Oto Anna Gadt, artystka, której muzyczna droga rozpoczęła się od klasycznego fortepianu, a ewoluowała poprzez jazz, wokalistykę aż do projektów takich jak płyta 'Mysterium lunae', opartych w głównej mierze na ekspresji wykonawczej i improwizacji, zaprasza do współpracy trzy inne artystki, operujące głosem jako narzędziem do wyrażenia siebie.
Spotykają się one pod koniec sierpnia 2023 roku w przestrzeni Prześwit i w ciągu trzygodzinnej sesji nagraniowej rejestrują projekt muzyczny, który nazywają 'Voice Act'.
Już sama nazwa projektu nie łączy się bezpośrednio ze śpiewem i nie jest to zabieg przypadkowy.
Po pierwsze, na nagraniu nie usłyszymy żadnego instrumentu. To dzieło wyłącznie wokalne. Usłyszymy za to różne dodatkowe dźwięki takie jak, trzaśnięcie drzwiami, czyjeś kroki, odgłosy gołębi. Słowem wszystko to, co zwykle usuwa się z nagrania, a tu celowo pozostało i pełni rolę komplementarną w odniesieniu do całego projektu, niejako nadaje kontekst mocno związany z prozą życia codziennego.
Po drugie, ideą tego nagrania od początku było nagranie nie piosenek, a raczej opowieści dźwiękowych, których narratorkami są artystki wywodzące się z zupełnie różnych nurtów muzycznych takich jazz, współczesna muzyka klasyczna i muzyka ludowa.
Każda z artystek niesie ze sobą bagaż własnych doświadczeń, wnosi swoje własne historie, ma różny temperament. Każda ma inny pomysł na swoją ekspresję artystyczną.
Łączy je wyjątkowe podejście do brzmienia, dźwięku, słowa i ciszy. I właśnie to podejście, połączone z ich nieskrępowaną wyobraźnią artystyczną i wolnością ekspresji czyni projekt 'Voice Act ' tak wyjątkowym i nowatorskim.
Poszczególne utwory na płycie nie mają konkretnej nazwy, jest to raczej długa opowieść, podzielona na 11 różnych historii, nazwanych od Part I do Part XI, różniących się od siebie nastrojem i środkami wyrazu artystycznego. Podczas mojej ostatniej rozmowy z artystkami, na festiwalu Krakowskie Noce Jazzowe, Anna Gadt przyznała, że nagranie tego albumu było w pełni improwizowane. Owszem, było kilka spotkań, aby zdefiniować koncepty, jakie wokalistki chciały ująć na płycie, jednak materiał na albumie nie był ściśle zdefiniowane.
To, co najbardziej urzekło mnie podczas słuchania tego materiału, to piękne współbrzmienie kobiecych głosów, które harmonicznie zestrajają się ze sobą i dają słuchaczowi możliwość poczucia energii tego brzmienia. Dodawanie poszczególnych alikwotów do dźwięku zaproponowanego przez jedną z wokalistek przywołuje wtedy skojarzenie z chóralną muzyką wykonywaną a capella.
Jeśli jednak spodziewamy się na tym albumie tylko muzyki tonalnej i śpiewu jako takiego, to znaczyłoby to, że nie doceniamy wyobraźni artystycznej występujących wokalistek.
Bo oto po pięknie brzmiącym akordzie zdarza się, że już po chwili linie melodyczne zbiegają się ze sobą, dając piękne unisono, żeby po chwili zabrzmiały klasyczne ozdobniki w wykonaniu Marty Grzywacz, która jest w tym momencie prekursorką zmiany i przejścia do atonalnych brzmień.
Artystki operują także onomatopeją i melorecytacją. Wykorzystują również głos do wydawania brzmień, dźwięków, które w pierwszym momencie nie kojarzą się z muzyką w tradycyjnym rozumieniu, jednak doskonale wpisuje się to w ich podejście do głosu ludzkiego potraktowanego jako instrument. W związku z tym głos nie ma być tylko dodatkiem do utworu instrumentalnego, miłym dla ucha komponentem, jest to samodzielne narzędzie do wyrażenia całego wachlarza emocji.
I to właśnie słyszymy na tym albumie. Melodia i inne towarzyszące brzmienia generują napięcie, rozładowują je, wprowadzają niepokój lub ukojenie podczas harmonicznych fragmentów. Mamy momenty podniosłe i dostojne, aby już w następnym fragmencie usłyszeć eksplozję energii czy to poprzez zastosowane nagle dynamiki forte w utworze czy to poprzez ostre i niekonieczne miłe dla ucha dźwięki. Wydaje się, że na tej płycie jest wszystko, wszystkie emocje, jakich może doświadczyć człowiek, wyrażone dźwiękami.
Tak samo jak dźwiękiem, artystki uważnie i świadomie operują także ciszą, która odgrywa tu szczególną rolę, Pozwala czasem rozładować napięcie, przygotować słuchacza do zmiany nastroju, a czasem daje przestrzeń konieczną do skupienia, by móc wychwycić wszystkie niuanse wykonywanych utworów, uświadomić sobie rolę każdego głosu w danym momencie oraz przekuć emocje i wrażenia na nazwane odczucia bądź obrazy.
Z tego właśnie powodu album ten jest tak ciekawy, tak różnorodny. To przedsięwzięcie mocno konceptualne, ale i emocjonalne, które jednak udaje się ma sens tylko wtedy, jeśli jest zapewniony wybitny artystyczny warsztat wokalistek, znakomite wyczucie pulsu w utworze oraz czystość dźwięku i jego pewność. Polecam sprawdzić samemu!