piątek, 9 sierpnia 2024

Francois Carrier Ensamble - "Openness"

Francois Carrier Ensamble

François Carrier - saksofon altowy i sopranowy
Mat Maneri - altówka
Tomasz Stańko - trąbka
Gary Peacock - kontrabas
Michel Lambert - perkusja

"Otwartość"

Fundacja Słuchaj (2023)

Tekst: Maciej Nowotny

W ostatnim czasie ruszyła fala wydawanej pośmiertnie muzyki nagranej z udziałem Tomasza Stańki. W zeszłym roku Astigmatic Records wydała "Wooden Music II" zawierające niepublikowane nagrania kwintetu Stańki z 1972, dosłownie przed chwilą ECM wydał nagrany w 2004 materiał Tomasza zatytułowany "September Night" nagrany z trio Marcina Wasilewskiego, a niemal równocześnie Fundacja Słuchaj Maćka Karłowskiego ten oto "Openness". Nie trzeba być prorokiem, żeby przepowiedzieć, że to dopiero pierwsze kamyki lawiny, która rusza, czeka nas znacznie więcej. Bo Stańko grał mnóstwo ciekawych koncertów, nawiązywał wiele epizodycznych, lecz niezmiernie interesujących relacji, a publikował nie tak znów wiele, co typowe było i jest dla gwiazd wytwórni Manfreda Eichera. Dzisiaj tej bariery nie ma, a publiczność jest głodna Stańki, zatem liczba podobnych wydawnictw będzie rosła i pozostaje jedynie mieć nadzieję, że Stańko nie podzieli losu Komedy czy Chopina, wyniesionych na ołtarze i niemal obrzydzonych czołobitnymi modlitwami, hołdami i panegirykami.

Ale do rzeczy, jaka jest muzyka na Openness? Przede wszystkim jest to free jazz, jakiego dzisiaj się już niemal nie gra, bez struktur, bez granic, bez z góry powziętych założeń. Nie gra się tego typu free z kilku powodów, a być może najważniejszym jest ten, że tak publiczności jak i muzykom po prostu znudziła się czysta improwizacja i artyści szukają czegoś nowego. Z powyższym związany jest inny powód, mianowicie muzykę czysto improwizowaną grają często epigoni tego gatunku, nie artyści pierwszego szeregu, przez co ta w założeniu "zawsze awangardowa" bo świeża i spontaniczna forma wyrazu, staje się niestety coraz częściej sztampowa i, co gorsza, brzmi przeciętnie. Dobre free jest bowiem trudniej zagrać niż muzykę komponowaną, a tymczasem właśnie free często grają muzycy, których warsztatowe umiejętności wcale nie są najwyższe. Efekt jest taki, że wiele płyt free jazowych to kompletna klapa, w której zaklęcia typu spontaniczność, świeżość, intuicja pokrywają miałkość koncepcji, brak pomysłu, nijakość.

Ale nawet kiedy artyści reprezentują najwyższy poziom umiejętności, rzadko kiedy sesja w pełni improwizowana trwająca, powiedzmy, 6o minut, trzyma poziom  i potrafi przykuć uwagę słuchaczy przez cały czas trwania muzyki. Są nawet tacy, spośród krytyków czy artystów, którzy na przykład  nie mogą słuchać genialnego kolońskiego koncertu Keitha Jarretta. Wytykają tej płycie, która jest numerem jeden dla niezliczonych wielbicieli jazzu takie wady jak: brak struktury sprawiający, że obszerne fragmenty albumu mogą wydawać się przypadkowe lub niespójne; powtarzalność motywów, sprawiającą że po pewnym czasie muzyka staje się monotonna; techniczne niedoskonałości, na przykład sporadyczne nieczyste dźwięki lub niedokładności rytmiczne, łącznie z nie do zniesienia pojękiwaniami; wpływ otoczenia i warunków koncertowych, bo skądinąd wiadomo że Jarrett grał na fortepianie, który nie spełniał jego standardów, i był zmęczony przed występem i tak dalej i tym podobnie.

Ja tylko cytuję, zatem proszę mnie nie atakować, są to rzeczy dobrze znane ciekawym tematu i generalnie wskazujące, że muzyki nie należy słuchać na kolanach. Jeśli jednak tyle zastrzeżeń można sformułować wobec jazzowej płyty nr 1, to co dopiero wobec tego albumu, zawierającego aż trzy (!!!) dyski kompaktowe w pełni improwizowanej muzyki. Czy muzyka ta jest zła? Nie. Czy jest idealna od pierwszej do ostatnie nuty? Na pewno nie! Powiedziałbym tak: spędziłem słuchając jej wspaniałą niedzielę, od rana aż po wieczór, bawiąc się wyśmienicie, bo kocham free jazz. Około 20% zawartości krążka jest zagrana na wyśmienitym poziomie i godna zapamiętania, a pozostałe 80 %? Zapomniałem je już i nie mam najmniejszej ochoty do nich wracać, taka jest prawda. I nie dlatego, że były słabo zagrane, lecz dlatego że były rodzajem wprawki, nabieraniem rozpędu do skoku, który był niezbędny dla artystów, ale który dla samej muzyki nie wydaje mi się niezbędny i który gdyby zastosować do muzyki znaną z filozofii brzytwę Ockhama - ucinającą w dowodach naukowych to co nie jest absolutnie zbedne - powinna zostać pomięta lub ograniczona do minimum.

Czy zatem w końcu polecam czy nie polecam ten album? Otóż zdecydowanie polecam, ale bardziej jako rodzaj ćwiczenia duchowego niż jako doświadczenie mające nam sprawić przyjemność. Nie wierzę, bowiem, żeby odsłuch 151 minut i 40 sekund tego typu muzyki mógł sprawić przyjemność dużej liczbie osób. Natomiast jako ćwiczenie duchowe ma nie tylko sens, ale może być wręcz zbawienne. A cóż możemy wyćwiczyć słuchając tego kilkugodzinnego seminarium zagranego na najwyższym poziomie przez muzyków o tak olśniewających talentach i umiejętnościach: ano możemy się nauczyć, że dobra muzyka ma się do zwykłej muzyki  tak jak przestrzeń trójwymiarowa do dwuwymiarowej. Zyskuje kontekst, możliwość niezliczonych indywidualnych interpretacji, zabiera nas w podróż po hermeneutycznej spirali, która każdego wiedzie w głąb jego własnego labiryntu. I rzeczywiście, jak zresztą wskazuje sam Francois Carrier, w fascynujących linea notes do tego albumu: potrzeba intuicji i otwartości, by zostawić za sobą to co znane i cieszyć się muzyką tego szczególnego rodzaju. I jest to rodzaj postawy użytecznej nie tylko w obcowaniu ze sztuką, ale i szerzej w życiu. A zatem może warto ja poćwiczyć decydując się na konfrontacje z tym dziełem sztuki?

Cóż, ta decyzja należy już do każdego ze słuchaczy: zestaw do podróży macie przed sobą Państwo na wyciągnięcie reki, w pięknie wydanym przez Fundację Słuchaj albumie. A czy usłyszycie na końcu tej podróży ryk Minotaura czy też odnajdziecie nić Ariadny jest to już zupełnie inną, tylko Waszą opowieścią.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...