Tekst:
Maciej NowotnyTytuł sztuki Edwarda Albeego zatytułowanej "Kto się boi Virginii Wolf?, stał się tak znany, że zadane w tytule pytanie przeszło do mowy potocznej jako synonim utraty złudzeń, a właściwie lęku przed ich utratą. Zadaję je dzisiaj dlatego, że jest pewien wielki biały słoń w pełnym cennej porcelany jazzowym salonie, o którym należy wreszcie powiedzieć. Tym słoniem jest fakt, że jazz w Polsce umiera i jest to proces nie tylko, że niepowstrzymany, ale i dla tej muzyki pożądany, a nawet zbawienny. Nie od dzisiaj przecież wiadomo, że aby coś mogło się odrodzić, to musi czasami obumrzeć. W przeciwnym wypadku może zastygnąć w swoim perfekcyjnym kształcie i odejść w niepamięć jako rodzaj nowej klasyki, przypominany jedynie jako przedmiot nużących studiów dla akademickiej dziatwy.
Ale dlaczego twierdzę, że jazz umiera i że jest to proces zbawienny? Po pierwsze jazz umierał już wielokrotnie i zawsze było to dla jazzu dobre, nawet jeśli było - jak zapewne każde umieranie - raczej nieprzyjemne dla bezpośrednio sprawą zainteresowanych. Pod koniec lat 40 i na początku 50tych kitę odwalił swing i wielu do dzisiaj - słusznie - uważa że był to też koniec jazzu jako muzyki popularnej w ogóle. Od tamtej pory zawsze był już jazz rozrywką dla elit, a ręki do tej ewolucji przyłożyli sami muzycy, którzy mieli dość grania w big bandach i odeszli w siną dal przy okazji tworząc fenomen o nazwie bebopu. Czy mówią Wam coś nazwiska Charlie Parkera, Dizzy Gillespiego, Buda Powella, Theloniusa Monka czy Sonny Rollinsa - tak, oni wszyscy przeszli tę drogę. Bebop postawił jazzowi poprzeczkę tak wysoko, że wielu uważa go do dziś za drugą muzykę klasyczną, tylko że czarnych ludzi, ale i on w końcu wyciągnął kopyta, gdy zmyła go z powierzchni muzycznego świata fala rock'and'rolla, R&B i muzyki pop. Muzycy przestali zarabiać, gremialnie rzucali granie, umierali z głodu, popełniali samobójstwa. Kolejnej śmierci, tym razem free jazzu, ulubionego autystycznego dziecka wielu krytyków jazzowych w tym piszącego te słowa, winna była publiczność, która orzekła, że dźwięki, których nie można słuchać na randce z dziewczyną albo do kolacji z winem, nie są warte jej zainteresowania. I tak mógłbym ciągnąć tę opowieść o wielkim jazzowym wymieraniu gatunków, a przecież jeszcze nie doszedłem do powstania muzyki fusion, będącej połączeniem jazzu z rockiem i funkiem czy do acid jazzu, nu jazzu i tak dalej i tym podobnie. Za każdym razem jazz coraz bardziej oddalał się od samego siebie, ale żył dalej, tylko dlatego że był zdolny odrodzić na całkowicie nowej podstawie.
Nie tylko jazz jako gatunek pulsuje w rytm rozkwitu i obumierania, ale i muzycy go tworzący, jeśli zależy im by muzyka, którą tworzą była żywa, powinni podążać za tym pulsowaniem. Jeśli zechcą je zatrzymać to ryzykują, że zabiją muzykę którą kochają i do której rozkwitu się przyczyniali. Przykładów na poparcie tej tezy nie trzeba szukać daleko, weźmy Milesa Davisa. Był jednym z muzyków, którzy tworzyli bebop, ale szybko zrozumiał że ginie w tłumie i tak pojawił się cool jazz, a następnie hard bop i jazz modalny. Jak pisałem wyżej w międzyczasie jazz zaliczył spotkanie ze ścianą i odwrót publiczności w kierunku muzyki pop, ale Miles wymyślił się na nowo zakładając drugi wielki kwintet i przyczyniając się do powstania kolejnych estetyk znanych jako post bop, a następnie fusion. Jakby tego było mało Davis zaliczył następnie flirt z popem ("Tutu"), a nawet z rapem ("Doo Bop"). Nie był w tym sam, bardzo podobnie w sensie strukturalnym, przebiegała kariera Tomasz Stańki, pulsując w rytmie rozkwitu i upadku kolejnych jazzowych estetyk. Dzisiaj zbyt mało ludzi pamięta, że dla Stańki nawiązanie współpracy z wytwórnią płytową ECM było rodzajem zmartwychwstania, po wcześniejszych okresach przeplatających się sukcesów i porażek.
Czy jednak w dzisiejszym skomercjalizowanym świecie jest miejsce na takie kariery jak Davisa czy Stańki? Wydaje się, że nie powinniśmy tracić nadziei, a jednym z pozytywnych przykładów niech będzie Wacław Zimpel. Muszę przyznać, że ktoś jego przypadek opisał świetnie przede mną i polecam Waszej uwadze Michała Wieczorka zatytułowany
"Wacław Zimpel nie wraca do free jazzu". Kiedyś Zimpel był uważany za jednego z najważniejszych przedstawicieli polskiej muzyki improwizowanej i jazzu (w jego odmianie mieszczącej się pod etykietkami freeimprov czy avantjazzu). Wiele jego płyt opisywaliśmy na tym blogu, a niektóre z nich jak te nagrywane przez jego kwartet, Irchę,
Herę czy Unividided należały do najlepszych, jakie słyszałem w poprzedniej dekadzie i zapisane są złotymi zgłoskami w historii polskiego jazzu i muzyki improwizowanej. A jednak Zimpel postanowił zostawić te wszystkie osiągnięcia i zacząć coś zupełnie nowego.
I chwała muza to! Dzięki temu potwierdził, że nie jest tylko "klezmerem", ale kimś kto rozumie, że muzyka pozostaje żywa dopóty, dopóki ewoluuje, zmienia się, dostosowuje do zmieniającego kontekstu i okoliczności. Jeśli chcecie sami odkryć jak zaskakujące, brzmiąco świeżo i charyzmatycznie mogą brzmieć rezultaty takich poszukiwań, to sięgnijcie po najnowszy jego album zatytułowany "Japanese Journal Vol.1". Dostępny - signum temporis - jedynie w wersji cyfrowej, na bandcampie, album ten zabiera słuchacza w dźwiękową podróż przez Japonię, odzwierciedlając osobiste doświadczenia artysty. Muzyka ta łączy w sobie elementy jazzu, muzyki elektronicznej i tradycyjnych japońskich brzmień, tworząc unikalny i introspektywny krajobraz dźwiękowy. Ale Zimpel, w poprzednim wcieleniu muzyk akustyczny i improwizujący, nie zapomina o swoim klarnecie i w ostatnim utworze dostajemy kilkunastominutową suitę umiejętnie łączącą spokojne, medytacyjne tło generowane przez elektronikę, jak i bardziej dynamiczne i złożone struktury dźwiękowe dostarczane akustycznie, z użyciem jego koronnego instrumentu. Całość jest pełna zaskakujących brzmień i inspirujących odkryć (jak wpleciony w muzykę płacz dziecka), czymś brzmiącym jakbyśmy odkrywali nowy ląd, a jednocześnie zawierających emocjonalne echa tej wyrafinowanej i wspaniałej tradycji muzycznej znanej niegdyś jako... jazz.