piątek, 6 września 2024

Kto się boi Virginii Woolf w jazzie czyli o najnowszej muzyce Wacława Zimpla


Wacław Zimpel

Wacław Zimpel - alto clarinet, sampler, sequencer, percussion
Kamil Szuszkiewicz - trumpet sample
Michiyo Yagi -21-string koto
Little Nemon - voice, bells

Japanese Journal Vol​.​1

Tekst: Maciej Nowotny

Tytuł sztuki Edwarda Albeego zatytułowanej "Kto się boi Virginii Wolf?, stał się tak znany, że zadane w tytule pytanie przeszło do mowy potocznej jako synonim utraty złudzeń, a właściwie lęku przed ich utratą. Zadaję je dzisiaj dlatego, że jest pewien wielki biały słoń w pełnym cennej porcelany jazzowym salonie, o którym należy wreszcie powiedzieć. Tym słoniem jest fakt, że jazz w Polsce umiera i jest to proces nie tylko, że niepowstrzymany, ale i dla tej muzyki pożądany, a nawet zbawienny. Nie od dzisiaj przecież wiadomo, że aby coś mogło się odrodzić, to musi czasami obumrzeć. W przeciwnym wypadku może zastygnąć w swoim perfekcyjnym kształcie i odejść w niepamięć jako rodzaj nowej klasyki, przypominany jedynie jako przedmiot nużących studiów dla akademickiej dziatwy.

Ale dlaczego twierdzę, że jazz umiera i że jest to proces zbawienny? Po pierwsze jazz umierał już wielokrotnie i zawsze było to dla jazzu dobre, nawet jeśli było - jak zapewne każde umieranie - raczej nieprzyjemne dla bezpośrednio sprawą zainteresowanych. Pod koniec lat 40 i na początku 50tych kitę odwalił swing i wielu do dzisiaj - słusznie - uważa że był to też koniec jazzu jako muzyki popularnej w ogóle. Od tamtej pory zawsze był już jazz rozrywką dla elit, a ręki do tej ewolucji przyłożyli sami muzycy, którzy mieli dość grania w big bandach i odeszli w siną dal przy okazji tworząc fenomen o nazwie bebopu. Czy mówią Wam coś nazwiska Charlie Parkera, Dizzy Gillespiego, Buda Powella, Theloniusa Monka czy Sonny Rollinsa - tak, oni wszyscy przeszli tę drogę. Bebop postawił jazzowi poprzeczkę tak wysoko, że wielu uważa go do dziś za drugą muzykę klasyczną, tylko że czarnych ludzi, ale i on w końcu wyciągnął kopyta, gdy zmyła go z powierzchni muzycznego świata fala rock'and'rolla, R&B i muzyki pop. Muzycy przestali zarabiać, gremialnie rzucali granie, umierali z głodu, popełniali samobójstwa. Kolejnej śmierci, tym razem free jazzu, ulubionego autystycznego dziecka wielu krytyków jazzowych w tym piszącego te słowa, winna była publiczność, która orzekła, że dźwięki, których nie można słuchać na randce z dziewczyną albo do kolacji z winem, nie są warte jej zainteresowania. I tak mógłbym ciągnąć tę opowieść o wielkim jazzowym wymieraniu gatunków, a przecież jeszcze nie doszedłem do powstania muzyki fusion, będącej połączeniem jazzu z rockiem i funkiem czy do acid jazzu, nu jazzu i tak dalej i tym podobnie. Za każdym razem jazz coraz bardziej oddalał się od samego siebie, ale żył dalej, tylko dlatego że był zdolny odrodzić na całkowicie nowej podstawie.

Nie tylko jazz jako gatunek pulsuje w rytm rozkwitu i obumierania, ale i muzycy go tworzący, jeśli zależy im by muzyka, którą tworzą była żywa, powinni podążać za tym pulsowaniem. Jeśli zechcą je zatrzymać to ryzykują, że zabiją muzykę którą kochają i do której rozkwitu się przyczyniali. Przykładów na poparcie tej tezy nie trzeba szukać daleko, weźmy Milesa Davisa. Był jednym z muzyków, którzy tworzyli bebop, ale szybko zrozumiał że ginie w tłumie i tak pojawił się cool jazz, a następnie hard bop i jazz modalny. Jak pisałem wyżej w międzyczasie jazz zaliczył spotkanie ze ścianą i odwrót publiczności w kierunku muzyki pop, ale Miles wymyślił się na nowo zakładając drugi wielki kwintet i przyczyniając się do powstania kolejnych estetyk znanych jako post bop, a następnie fusion. Jakby tego było mało Davis zaliczył następnie flirt z popem ("Tutu"), a nawet z rapem ("Doo Bop"). Nie był w tym sam, bardzo podobnie w sensie strukturalnym, przebiegała kariera Tomasz Stańki, pulsując w rytmie rozkwitu i upadku kolejnych jazzowych estetyk. Dzisiaj zbyt mało ludzi pamięta, że dla Stańki nawiązanie współpracy z wytwórnią płytową ECM było rodzajem zmartwychwstania, po wcześniejszych okresach przeplatających się sukcesów i porażek.

Czy jednak w dzisiejszym skomercjalizowanym świecie jest miejsce na takie kariery jak Davisa czy Stańki? Wydaje się, że nie powinniśmy tracić nadziei, a jednym z pozytywnych przykładów niech będzie Wacław Zimpel. Muszę przyznać, że ktoś jego przypadek opisał świetnie przede mną i polecam Waszej uwadze Michała Wieczorka zatytułowany "Wacław Zimpel nie wraca do free jazzu". Kiedyś Zimpel był uważany za jednego z najważniejszych przedstawicieli polskiej muzyki improwizowanej i jazzu (w jego odmianie mieszczącej się pod etykietkami freeimprov czy avantjazzu). Wiele jego płyt opisywaliśmy na tym blogu, a niektóre z nich jak te nagrywane przez jego kwartet, Irchę, Herę czy Unividided należały do najlepszych, jakie słyszałem w poprzedniej dekadzie i zapisane są złotymi zgłoskami w historii polskiego jazzu i muzyki improwizowanej. A jednak Zimpel postanowił zostawić te wszystkie osiągnięcia i zacząć coś zupełnie nowego.

I chwała muza to! Dzięki temu potwierdził, że nie jest tylko "klezmerem", ale kimś kto rozumie, że muzyka pozostaje żywa dopóty, dopóki ewoluuje, zmienia się, dostosowuje do zmieniającego kontekstu i okoliczności. Jeśli chcecie sami odkryć jak zaskakujące, brzmiąco świeżo i charyzmatycznie mogą brzmieć rezultaty takich poszukiwań, to sięgnijcie po najnowszy jego album zatytułowany "Japanese Journal Vol​.​1". Dostępny - signum temporis - jedynie w wersji cyfrowej, na bandcampie, album ten zabiera słuchacza w dźwiękową podróż przez Japonię, odzwierciedlając osobiste doświadczenia artysty. Muzyka ta łączy w sobie elementy jazzu, muzyki elektronicznej i tradycyjnych japońskich brzmień, tworząc unikalny i introspektywny krajobraz dźwiękowy. Ale Zimpel, w poprzednim wcieleniu muzyk akustyczny i improwizujący, nie zapomina o swoim klarnecie i w ostatnim utworze dostajemy kilkunastominutową suitę umiejętnie łączącą spokojne, medytacyjne tło generowane przez elektronikę, jak i bardziej dynamiczne i złożone struktury dźwiękowe dostarczane akustycznie, z użyciem jego koronnego instrumentu. Całość jest pełna zaskakujących brzmień i inspirujących odkryć (jak wpleciony w muzykę płacz dziecka), czymś brzmiącym jakbyśmy odkrywali nowy ląd, a jednocześnie zawierających emocjonalne echa tej wyrafinowanej i wspaniałej tradycji muzycznej znanej niegdyś jako... jazz. 
 

środa, 4 września 2024

DEAE – „Lithium”

DEAE

Zofia Ilnicka - flute, alto flute, bass flute and synthesizer
Ola Rzepka - drums, keyboards and tape composition

„Lithium”

Wydawca: Kilogram Records (2024)

Tekst: Szymon Stępnik


Od zawsze miałem problem z muzyką eksperymentalną. Uważam, że trudno postawić granicę pomiędzy naprawdę dobrym, artystycznym dziełem, a grafomańskim wybrykiem będącym zwykłym przerostem formy nad treścią. Dopiero wnikliwie przesłuchanie całości i zrozumienie odpowiedniego kontekstu pozwala wynieść coś więcej i odróżnić udane twory kultury od tych złych. Nie ukrywam, że należę do osób, które bardziej cenią w muzyce rozwiązania harmoniczne i strukturalne, aniżeli eksperymenty same w sobie. Z drugiej jednak strony, recenzowanie takiej muzyki to swoista przygoda w której odkrywam w sobie kolejne pokłady wrażliwości na sztukę. Lithium od duetu „DEAE” taką pozycją niewątpliwie jest, a co więcej stanowi naprawdę udany, różnorodny longplay, który z czystym sumieniem mogę nazwać sztuką.

Inspiracją do stworzenia albumu była postać Hildegardy z Bingen, frankońskiej anachoretki, wizjonerki, mistyczki, kompozytorki, uzdrowicielki, reformatorki religijnej, benedyktynki. To wyjątkowo ciekawa persona, ponieważ była ona nie tylko jedną z pierwszych kompozytorek w historii muzyki chrześcijańskiej, ale też wsławiła się badaniami nad lecznictwem i medycyną. Zakładając, że jej postać symbolizuje siłę kreatywności i uzdrowienia, początkowo zaskakuje fakt wyboru nazwy krążka. „Lithium” to jedyny utwór stanowiący nawiązanie do piosenki Nirvany o tej samej nazwie, której pierwsze skojarzenie przywodzi jednak na myśl destrukcję oraz tragiczną śmiercią jej lidera. Wersja duetu Zofii Ilnickiej i Oli Rzepki wzbogacona jest jednak tekstem w którym poznajemy zastosowanie tego pierwiastka chemicznego – lit pomaga bowiem w leczeniu zachowań o charakterze samobójczym. Czy recenzowany płyta ma być więc takim uzdrowicielskim remedium dla słuchacza? Być może.

Jedną z przesłanek dla uznania jakości odsłuchiwanego dzieła - w kontekście muzyki improwizowanej (choć niejedyną i zdecydowanie nieprzesądzającą) - są osoby artystów. Jeżeli taka awangarda prezentowana jest przez profesjonalnych muzyków, podchodzę do niej ze zdecydowanie większym zaufaniem. Zofia Ilnicka jest absolwentką Akademii Muzycznej w Bydgoszczy, a Ola Rzepka Akademii Muzycznej w Katowicach na Wydziale Kompozycji. Obie mają na koncie wiele intrygujących współprac i nagrań, więc obrana przez nie stylistyka jest niewątpliwie świadomą decyzją.

Pierwszy utwór Deus Enim („Dla Boga”) zapowiada ascetyczne klimaty średniowiecza, gdzie w tle słychać dźwięki przypominające… piłę. Już tutaj możemy docenić minimalizm i płynność w grze fletu. W pewnym momencie wchodzi perkusja nadająca free-jazzowego sznytu, który cudownie kontrastuje z powolną melodią. Po spokojnym początku, „O Nobilissima Viriditas” wprowadza odbiorcę w stan niepokoju, gdzie od szumów i dziwacznych harmonii melodycznych włosy same stają dęba.

„Item de Virginibus” („Rzecz o dziewicy”) to chyba mój ulubiony utwór na całej płycie. Właściwie jest tu tylko syntezator, ale motyw dźwiękowy przypomina pobyt w szpitalu psychiatrycznym. Mam pewne skojarzenia ze ścieżką dźwiękową do gry „Deadly Premonition”, gdzie pojawiał się podobny motyw, kiedy główny bohater wchodził do skażonej i surrealistycznej starej posiadłości ziemskiej. Zaraz po nim następuje „Lithium”, który jednak lekko mnie zawiódł, gdyż spodziewałem się wyraźniejszych nawiązań do dzieła Kurta Cobaina. „O Virtus Sapiantae” („O Mądra Siło”) to najbardziej zaskakująca pozycja, ponieważ jest… normalna i nawiązuje do typowego surf-rocka. Choć jest świetna, zupełnie nie pasuje do całości, więc nie mam pojęcia, czemu dziewczyny umieściły ją na płycie.

W pozostałych kawałkach już nie sposób odnaleźć słabych punktów. Album zwieńczony jest cudownym „O Rubor Sanguinis” („O Czerwona Krwi”), którego motywem przewodnim są odgłosy przypominające bicie zegara. Cóż, typowe „memento mori”. Zdaje się, że nawet największa kreatywna siła twórcza kiedyś umrze, zatem korzystajmy z niej i twórzmy, póki tylko możemy.

Album „Lithium” od duetu DEAE to trudna muzyka, ale jakże inspirująca i introspektywna! Dawno dźwięki nie wywołały u mnie tak wielu różnych przemyśleń. Owszem, ma swoje wady, a oprócz wspomnianych powyżej, dorzuciłbym jeszcze stosunkowo niewielką ilość fletu Ilnickiej, który – gdy już się pojawia - kradnie całe show. Mimo tego, słuchanie Ilnickiej i Rzepki to wyjątkowe i ciekawe doświadczenie estetyczne. Trzeba jednak zaznaczyć, że nie jest ono dla wszystkich. Jeżeli poświęcimy mu jednak chwilę uwagi, otrzymamy sporo w zamian.

poniedziałek, 2 września 2024

Piotr Rodowicz i Przyjaciele - "Zapomniani kompozytorzy Polscy Vol. 1 i Vol.2"

Vol. 1 Zapomniani Kompozytorzy Polscy Artur Gold / Leon Boruński

Bogdan Hołownia – fortepian
Ryszard Borowski – flet
Mark Waggoner – gitara
Piotr Rodowicz – kontrabas
Jeremiasz Henzel – realizacja, ZPSM im. F. Chopina (Warszawa)





Vol. 2 Zapomniani Kompozytorzy Polscy Władysław Daniłowski / Zygmunt Wiehler

Alicja Borkowska – śpiew
Bogdan Hołownia – fortepian – 1, 2, 4 ,6, 7
Maciej Strzelczyk – skrzypce
Jarek Małys – fortepian – 3, 5, 8 ,9, 10, 11
Ryszard Borowski – flet
Mark Waggoner – gitara
Piotr Rodowicz – kontrabas


Wydawnictwo: Soliton (2020,2021)

Tekst: Maciej Nowotny

Te dwie płyty tworzą mini-cykl nagrany przez zespół Piotr Rodowicz i Przyjaciele, w którym artyści przypominają znane polskie szlagiery, głównie z lat przedwojennych. Jest to dzieło zbożne, bo niewiele brakuje, aby te kompozycje całkowicie wypadły z polskiego współczesnego obiegu kulturalnego. Piotr Rodowicz podjął wysiłek, aby dokonać ich transkrypcji z nagrań archiwalnych i oto je mamy, powstałe z martwych, niemal jak dinozaury w "Jurassic Parku".

Obie płyty są jednorodnie muzycznie i stylistycznie, gdyż muzyka pochodzi z jednej epoki, a ponadto została nagrana przez niemal takie same zespoły muzyków. Największą między nimi różnicą jest, że ta  vol. 2 zawiera partie wokalne w postaci zaśpiewanych przez Alicję Borkowską tak niegdyś popularnych piosenek jak "Ada to nie wypada" czy "Pokoik na Hożej". Silną stroną tego krążka jest to, że muzyka jest zagrana nienagannie, co jest oczywiste jeśli rzuci się okiem na skład zaangażowanych muzyków w osobach grającego na fortepianie Bogdana Hołowni i Jurka Małysa, Macieja Strzelczyka na skrzypcach, Ryszarda Borowskiego na flecie, Marka Waggonera na gitarze i, oczywiście Piotra Rodowicza na kontrabasie.

Cały repertuar na obu płytach - i jestem przekonany, że jest to zabieg celowy -  zagrany jest tak by jak najbardziej przypominał stylem epokę, w której piosenki powstawały. Zatem nie ma co kręcić nosem na to, że brzmią one konserwatywnie dla współczesnego ucha, bo jest wartość w tym, by usłyszeć jak brzmieć miały one w zamierzeniu kompozytorów. I szczerze mówiąc zagranym w taki sposób piosenkom zupełnie nic nie brakuje, a ich piękno jest oczywiste dla każdego kto ma uszy. Jednak nie ma co ukrywać, że kolejnym logicznym krokiem w przypominaniu tej muzyki byłaby jej reinterpretacja zgodnie ze współczesnym gustem. I w jakiejś mierze już to się zdarzyło z innym repertuarem z tej epoki, warto tu przywołać choćby projekt Marcina Maseckiego i Jana Emila Młynarskiego "Noc w wielkim mieście". Warto przyklasnąć twórcom tak dojrzałym jak i młodym, którzy z pietyzmem podchodzą do tradycji, co zawsze było ważną częścią jazzowego DNA podobnie jak gotowość do tradycji tych kwestionowania i ciągłych innowacji.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...