W ten weekend wybieram się wraz z córką do Paryża, aby pokazać jej to niezwykłe miasto, królową i kurtyzanę świata jednocześnie. Poza Disneylandem, wieżą Eiffla i Luwrem odwiedzimy z bukietem fiołków cmentarz Pere-Lachaise, a także rzucimy okiem na pomnik Adama Mickiewicza na Nadbrzeżu Księcia Alberta. Pomnik ów jest dziełem Emila Bourdelle, który zapytany kiedyś co artysta powinien zrobić, aby świat go poznał, odparł: To bardzo proste, stworzyć arcydzieło!
Słowa te przypomniały mi się w trakcie wczorajszego koncertu zespołu Pink Freud w radiowej Trójce. Formacja ta niewątpliwie ma już miejsce w historii polskiego jazzu. Idea jaka stoi za ich muzyką była prosta: zbudować granie na solidnej rockowej podstawie rytmicznej, posługując się przy tym nieskomplikowanymi, melodyjnymi tematami z większą lub mniejszą (częściej) dozą jazzowej improwizacji w wykonaniu co bardziej ogarniętych muzycznie członków zespołu. Dla wychowanej na muzyce pop publiczności okazało się to strzałem w dziesiątkę!
To co najbardziej jednak imponowało w graniu Pink Freud to nie była świeżość muzycznego konceptu a entuzjazm muzyków, młodzieńcza radość z grania i charyzma nie kogo innego jak Wojtka Mazolewskiego. Sukces Pink Freud to w dużej mierze jego zasługa. Nawet wrogowie przyznają, że jest geniuszem jeśli chodzi o umiejętność nawiązania kontaktu z publicznością, mediami, o tak zwany piar. Uprzejmy, uśmiechnięty, dowcipny, inteligentny, Mazolewski wyróżnia sią na ogromny plus od większości polskich muzyków, którzy jeśli chodzi o public relations porażają brakiem profesjonalizmu, totalną siermięgą i amatorszczyzną. Stąd wielkie do Mazolewskiego w środowisku pretensje, bo on uświadamia pozostałym ich własne braki, które często niweczą cały trud włożony w kreację muzyki.
Ale w tej beczce miodu jest łyżka dziegciu. Bo bogowie jedną ręką dąją, by drugą odebrać, abyśmy nie popadli w pychę. I tak jest w przypadku Mazolewskiego. Zjawiskowy jako sceniczna osobowość jest niestety muzykiem zaledwie przeciętnym. Serce się kroi, gdy się słucha jak chce, ale nie może zagrać tego co mu w duszy śpiewa. Tu strojenie min nie pomoże, w jazzie nie gra się z playbacku, a koncert w Trójce bezlitośnie obnażył te wszystkie muzyczne braki. Także dlatego, że całkowicie nierozsądnie Mazolewski porwał się w nim na solówki jakby chciał udowodnić, że jednak potrafi. To jeszcze nie koniec nieszczęść, bo w muzyce z najnowszego albumu zabrakło także obecnych do tej pory na płytach Pink Freud entuzjazmu, świeżości i autentyczności. Muzyka zabrzmiała wtórnie wobec tej z wcześniejszych krążków, co gorsze była monotonna, brakowało porywających, przebojowych melodii jakie odnależć można było nawet na skądinąd fatalnym “Wojtku w Czechosłowacji”. A nieliczne próby grania bardziej otwartego brzmiały sztucznie i nieporadnie.
Żal było słuchać jak w tym kontekście po prostu męczą się muzycy tej klasy co saksofonista Tomasz Duda i trębacz Adam Milwiw-Baron. O ile temu pierwszemu skory jestem wybaczyć, bo ma za sobą tyle cudownych, niszowych projektów, że czas, aby wreszcie odpoczął w lżejszej formule i... zarobił trochę pieniędzy. O tyle jeśli chodzi o młodego Barona (jest synem wspaniałego saksofonisty Piotra) to zastanawiam się co on robi w Pink Freud? Ten muzyk ma bowiem wielki talent i dojrzał by wreszcie powiedzieć coś istotnego od siebie. W jego wieku jest chociażby taki Piotr Damasiewicz, także pochodzący z Wrocławia, również trębacz, która ma już za sobą pomyślany z rozmachem projekt na jazzowy kwintet i orkiestrę kameralną, a ostatnio na festiwalu JazzArt w Katowicach zrealizował nagranie nowej płyty “Power of the Horns”. I wiecie co? Na miejscu młodego Barona wolałbym cierpieć nędzę i mieć za sobą “Power of the Horns”, niż opływać w luksusy z Pink Freud i mieć przed sobą rok grania “Power & Horse”. Dlaczego? Na to pytanie już 82 lata temu odpowiedział Monsieur Bourdelle..
Autor: Maciej Nowotny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz