Trzeci dzień JazzArt Festival zaczął się od mocnego uderzenia, które słuchaczom zafundowali polski trębacz Tomasz Dąbrowski i amerykański bębniarz... Tyshawn Sorey. Dąbrowski to wysoki, przystojny mężczyzna o czarującym uśmiechu, którego łatwo rozpoznać po zawadiacko przechylonym na tył głowy kapelusiku. Sorey jest szpetny, wygląda jak King Kong w miniaturce, ale spoza grubych, ciemnych warg przebija wyraz twarzy równie nieziemski i pogodny jak ten u samego Buddy. Trudno o dwa bardziej przeciwstawne fizyczne typy. I trudno o dwa bardziej odległe od siebie muzyczne języki, bo Sorey to czarodziej ekstatycznego, czarnego jak lochy Tartaru, afrykańskiego z ducha pulsu, a w grze Dąbrowskiego słychać tak polską rzewność jak i skandynawską melancholię (zresztą studiował w Danii). Ale trudno też przypomnieć mi sobie kiedy ostatnio słyszałem tak udany avantjazzowy duet jak ten właśnie! Publiczność słuchała z niedowierzaniem z jaką niewyczerpaną kreatywnością Sorey odmienia przez tysięczne przypadki tak proste zdawałoby się słowo jak "rytm". Dąbrowski może być bardzo zadowolony, że na tle tego genialnego wprost muzyka zaprezentował się jak równorzędny partner. Jeśli ukaże się płyta nagrana przez tych dwóch muzyków w Nowym Jorku to "z automatu" ubiegać się będzie o miano jednej z najlepszych w 2012 roku w polskim jazzie.
Wychodziłem z Katofonii na "miękkich nogach" jak Andrzej Gołota po walce z Mike'm Tysonem. Tymczasem czekał już na nas obłędny purpurowo-złoty kinoteatr Rialto, gdzie lada chwila zacząć się miał koncert nowego, międzynarodowego kwartetu Macieja Obary. Obara wyrasta na kluczową postać polskiego jazzu. Namaszczony przez Stańkę udziałem w New Balladyna Project, udał się następnie do Nowego Jorku, gdzie nagrał dwie wybitne płyty "Four" i "Three" ze śmietanką tamtejszej awangardy. Tym przetartym przez niego szlakiem udali się tam później Sarnecki, Bałdych czy wspomniany wyżej Dąbrowski. Jest zwiastunem tego co nowe w młodym polskim jazzie: otwarty na świat, szukający nowych dróg, nastawiony na współpracę ze wszystkimi, którym na sercu leży dobro ukochanej przez niego muzyki.
Tego dnia spoczywała na nim podwójna odpowiedzialność: po pierwsze za koncert, a po drugie za festiwal, którego był dyrektorem artystycznym. Podołał obu i to w jakim stylu! To wielkie moje budzi uznanie. Pokazał pewność siebie, dojrzałość, wiarę w swoją sztukę czyli wszystko to, co cechuje największych artystów. Pomogli mu w tym jego wyśmienici partnerzy czyli Dominik Wania na fortepianie oraz zjawiskowa skandynawska sekcja rytmiczna - Ole Morten Vagan na kontrabasie i Gard Nilssen na perkusji. Zagrali muzykę przemyślaną, która przemawia nie tylko energią i entuzjazmem (jak na poprzedzającym ich występ koncercie Dąbrowskiego z Soreyem!), ale i pięknie ukształtowanym detalem, kunsztowną formą. Miałem dużą satysfakcję słuchając Obary już nie tylko jako świetnego muzyka, porywającego improwizatora. Potwierdził bowiem swoją klasę także jako lider, muzyk świadomego kształtujący brzmienie całego zespołu, potrafiący ze wszystkich jego części wydobyć to co najlepsze. Brawa!
Te dwa wspaniałe koncerty wysoko ustawiły poprzeczkę! Kiedy zatem zjawiłem się w Hipnozie, gdzie grało brytyjskie Portico Quartet, kilka minut wystarczyło, żeby stwierdzić, że moja obecność nie jest tu niezbędna. Klub pękał w szwach, a ludzie świetnie się bawili przy dźwiękach, którym o wiele bliżej do muzyki klubowej i transowej muzyki tanecznej niż do jazzu. Innym razem bym został, bo nie mam nic przeciwko takim klimatom, wręcz je lubię, bo przyciągają płeć piękną jak miód pszczoły. Ale tym razem po dwóch tak potężnych dawkach autentycznego, czystego jak źródlana woda jazzu, dysonans był zbyt wielki.
JazzArt Festival zamykał koncert godzien tego by być kropką nad "i" całego trzydniowego muzycznego maratonu. W klubie Gugalander stanęły mikrofony i kamery, aby nagrać materiał na płytę, która ma szansę być jednym z najważniejszych wydarzeń tego roku. Chodzi o projekt Power of the Horns Piotra Damasiewicza, który w swoim zespole Damas Ensemble zebrał śmietankę polskiego jazzu (m.in. Obara, Pindur, Pospieszalski, Niewiadomski, Wania, Romanowski) z akcentem portugalskim (Ferrandini) i skłonił ich do zagrania materiału napisanego w duchu zespołów Henry'ego Threadgilla, Wadady Leo Smitha, Lestera Bowie czy niezapomnianego Art Ensemble of Chicago. Mimo, że te wszystkie inspiracje nie są przecież nowe to muzyka zabrzmiała potężnie. Młodzieńcza werwa, autentyczność, wiara w misję jazzu jako, mówiąc słowami Pharoah Sandersa, "siły uzdrawiającej świat", wszystko to sprawiło, że w Gugalanderze przeżyłem coś więcej niż koncert. To była magia!
Gdy wybrzmiały ostatnie dźwięki razem z grupą kilkunastu osób poszliśmy na ul. Mariacką i jeszcze wiele godzin dalej rozmawialiśmy o jazzie, przeżywaliśmy to co się stało w ciągu tych trzech dni, staraliśmy się odzyskać kontakt z rzeczywistością. Udało się dopiero nad ranem, ale gdy wsiadałem do powrotnego pociągu do Warszawy spoglądałem z tęsknotą na Katowice. Dotąd były dla mnie szarym i smutnym miastem. Jednak jazz sprawił, że od tej pory pamiętał je będę jako miasto w chmurach i mam nadzieję tam wrócić, może już za rok na następną edycję JazzArt Festival...
Autor: Maciej Nowotny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz