Text: Jędrzej Janicki
Polish Version: link
Zespół Bastarda jest niezwykle aktywny w tym roku. Po majowej premierze albumu Fado przyszedł czas na Kołowrót z towarzyszeniem Chóru Uniwersytetu SWPS.
Na całość składają się cztery kompozycje – Wiosna,
Lato, Jesień oraz Zima. Koncept na album odnoszący się do pór roku
jest już nam dobrze znany i może nawet trochę oklepany (Grzech Piotrowski i
album Six Seasons, czy Ben Wendel z albumem Seasons). No ale dobrze,
niech i tak będzie. Wszak chodzi tu głównie o muzykę, a nie o nazwy utworów.
Na tym polu album wypada wręcz wybitnie. Do
świetnego przygotowania instrumentalistów już się przyzwyczailiśmy. Do
klezmerskiej duszy klarnecisty (Paweł Szamburski) również. Piękne brzmienie
klarnetu kontrabasowego (Michał Górczyński) oraz niezbyt skomplikowane acz
niezwykle silne i charakterystyczne ostinata basowe także są nam świetnie
znane. Całość uzupełnia wiolonczela (Tomasz Pokrzywiński).
To co tak naprawdę wyróżnia ten album od
dotychczasowych dokonań Bastardy to Chór Uniwersytetu SWPS pod dyrekcją Ewy
Mackiewicz. To on powoduje, że muzyka jest inna, że wnosi coś dodatkowego do obecnego
dorobku zespołu oraz całej naszej rodzimej sceny muzycznej. Wszystkie elementy
tego dzieła świetnie się ze sobą komponują. Praktycznie na każdym kroku
słychać, że artyści wiedzieli co chcą osiągnąć i w jaki sposób. Nie ma tu nic
przypadkowego, zbędnego. Świetny mix minimalizmu, folku i wschodnioeuropejskiej
melancholii.
To z czym mam mały problem, to klasyfikacja
albumu jako szeroko pojęty „Jazz”. To nie jest jazz. Pomijając już fakt, że
elementy improwizowane stanowią niewielki procent całej płyty, to po prostu nie
ma nic wspólnego z jazzem. Jakbym zatem sklasyfikował ten album? Szczerze
mówiąc, nie mam bladego pojęcia. Ale czy to źle? Czy takie klasyfikacje są w
ogóle do czegoś potrzebne? Po pierwsze, w moim odczuciu to bardzo dobrze, że
zespołu nie da się włożyć do jednej szuflady z jasno określonym gatunkiem. Świadczy
to o oryginalności i wybitnie autorskim podejściu do muzyki. Co więcej, wierzę
również, że szuflady z określonymi gatunkami muzycznymi są elementem zbędnym. Oduczmy
się słuchać „jazzu”, „rocka”, „popu”, a nauczmy się słuchać muzyki. Chodzi bowiem
o to, aby muzyka była dobra, a ta niewątpliwie taka jest.
Już na debiutanckim krążku z 2017 roku
Bastarda dała o sobie znać jako zespół z unikatowym brzmieniem i pomysłem na
muzykę – coś rzadko spotykanego w debiutach. Widziałem w tym jednak pewną
pułapkę, w którą zespół niejako sam się wpędzał. Brzmienie Bastardy jest bowiem
tak oryginalne, iż nie trudno o zaszufladkowanie i pytanie co dalej można z tą
muzyką zrobić.
Jak się okazuje, można wiele. Dowodem jest
majowy album Fado z towarzyszeniem portugalskiego gitarzysty i wokalisty
João de Sousy oraz październikowy Kołowrót. Moje pierwotne obawy okazały
się nieuzasadnione i wszystko wskazuje na to, że Bastarda swoją muzyką nie
powiedziała nam jeszcze ostatniego słowa. Poprzeczka stoi naprawdę wysoko. Z
niecierpliwością czekam na kolejną porcję muzyki od tria.
Tekst: Jacek Sołkiewicz
Minim feat. SainkhoSainkho Namtchylak - vocal
Manifesto Live at SPATiF (2021)
Tekst: Dominik Konieczny
Drimpro (2021)
Tekst: Maciej Nowotny
Słucham muzyki codziennie, niekiedy po kilka godzin, piszę na jej temat, dyskutuję, a wieczorem umawiam się ze znajomymi, aby razem pójść na koncert, przy okazji uśmiechnąć się do siebie, poplotkować, wymienić wiadomościami. Kiedy wracam w nocy do domu - bardzo jeszcze podekscytowany muzyką i spotkaniem z ludźmi - aby się uspokoić też jeszcze włączam muzykę. Ale przysięgam, nigdy, przenigdy, nie miałem poczucia, że to jest jakaś obsesja. Potrafiłem przestać słuchać. Siedzieć godzinami, dniami, tygodniami w ciszy. Muzyka mnie nie uzależnia. Wręcz przeciwnie. Ona moją duszę wyzwala. A dzieje się tak myślę w dużej mierze dlatego, że w muzyce zawsze szukam czegoś nowego, świeżego, nieodkrytego i kreatywnego. Spotkałem ludzi, którzy marudzili, że muzyka się skończyła na Beethovenie, a jazz na Milesie Davisie. Że się już nie da nic nowego wymyśleć ani zagrać. Ale jest to nonsens, który świadczy jedynie o tym, że oni się skończyli. Że ich umysł się zestarzał, zamknął, zasklepił i nie są w stanie usłyszeć tego, co w muzyce mogłoby ich zaskoczyć.
Zatem jeśli macie taki stosunek do muzyki, jako doświadczenia uaktualniającego Waszą egzystencję albo chcecie takiej postawy zakosztować, to "Drimpro" nie tylko Was usatysfakcjonuje, ale wręcz uszczęśliwi. Nie usłyszycie tu niemal żadnej nutki czy ich kombinacji, którą słyszelibyście gdziekolwiek, kiedykolwiek na jakiejś innej płycie. Bohaterem tego nagrania jest bowiem niczym nie skrępowana kreatywność. Ale ta kreatywność byłaby niczym gdyby nie towarzyszyło jej rzemiosło, umiejętność grania na instrumentach, wybitna po prostu muzykalność. Bez zdziwienia zatem odkrywamy, że w nagraniu tego materiału wzięli udział młodzi, leczy już uznani, a mający jeszcze lepsze perspektywy przed sobą muzycy.
Tomo Jacobson jest polskim kontrabasistą od lat rezydującym w Danii. Jest bardzo aktywny na europejskiej scenie free improv. Wiele jego projektów znajdziecie opisanych przez moich szanownych kolegów na tym blogu: link. Zwraca uwagę szerokość jego kontaktów, umiejętność znalezienia wspólnego języka z muzykami z innych krajów, a jednocześnie odwaga podążania własną drogą i konsekwentne szukanie w muzyce nowych możliwości. Jeśli chodzi o drugą część tego duetu, Szymona "Pimpona" Gąsiorka, to on także jest absolwentem Rhythmic Music Conservatory w Kopenhadze i mieszka w Danii, ale jest znacznie bardziej obecny na polskiej scenie. W ramach autorskiej Pimpono Ensemble wydał dwie pozytywnie odnotowane przez krytyków płyty: w 2016 "Hope Love Peace Faith", a w 2020 "Survival Kit". Ponadto pojawił się w składzie tak ciekawych młodych zespołów jak Sekstet Franciszka Pospieszalskiego, a także zaliczył współpracę z Grzegorzem Tarwidem czy Tomaszem Sroczyńskim.
Ale najważniejsza jest oczywiście muzyka na płycie, a ta jest wybitna. Często rzucamy określenie "kreatywne" ot tak lekko, jakby nie było nic łatwiejszego na świecie. W istocie jest dokładnie odwrotnie. Większość muzyków - proszę wybaczyć mi szczerość - odgrywa dobrze znane schematy z Coltrane'a, solóweczki które w pocie czoła spisywali w szkole i odgrywali potem na zaliczenie. Ale wymyśleć i potem dobrze zagrać coś całkowicie swojego, coś kompletnie świeżego, coś co wykracza poza to co znane, to jest esencja nowoczesnej sztuki, to jest fundament tego czym jest artystyczna postawa w naszych czasach, to jest coś co wzbudza olbrzymi szacunek i uznanie. Szczególnie jeśli przy tym wszystkim muzyka kipi po prostu energią, jest radosna, dowcipna, szalona, spontaniczna i tak dalej i tym podobnie. Nie znaczy to oczywiście, że jest perfekcyjna. Czasami mam wrażenie, że materiał ten traci spójność, że eksperymentatorska gorączka ponosi twórców i trudno słuchaczowi nadążyć za snutą przez ich wyobraźnię opowieścią. Ale może to po prostu niedostatki moje jako słuchacza. Nieważne. Istotne, że znalazłem na tej płycie dla siebie mnóstwo inspiracji, a kawałki takie jak "Dzień Dobry", "Morning Ptuck", brawurowe "Global" i "Last Novak", a także niemalże suita "Drimpro Song" utkana z dźwięków jakie każdego dnia słyszymy u siebie w domu, należą po prostu do najlepszych jakie w tym roku miałem okazję słyszeć. Brawo!
Pierwsze pytanie, które sobie zadaję właściwie
przy każdej słuchanej płycie brzmi „z jakiej przyczyny ten album powstał i co
autor chce nim przekazać?”. Tu pojawiała się moja pierwsza wątpliwość.
Przyczynę powstania poznajemy w niewielkiej książeczce dołączonej do albumu.
Jarosław Bester pisze w niej m.in.:
"(...)
Wkroczyliśmy w rok 2021, na który przypada setna rocznica urodzin Astora
Piazzolli. (...). Na potrzeby Programu 2 Polskiego Radia – Jacek Hawryluk
zaproponował mi zaaranżowanie i wykonanie kilku kompozycji Mistrza.
(...)".
Zatem album stanowi pewnego rodzaju hołd dla Maestro
Piazzolli. Pierwsza część mojego pytania odhaczona – powód znamy. W tym miejscu
zaznaczyć należy, iż nagrania znajdujące się na albumie są inne niż te wykonane
na potrzeby Polskiego Radia.
Jednak co z drugą częścią mojego pytania? Co
autor chciał nam przekazać? Musimy się na moment cofnąć do wcześniej
wspomnianej przeze mnie książeczki, gdzie czytamy:
"(...) Roku
Pańskiego 1992 (rok śmierci Astora Piazzolli) w jednej z muzycznych księgarń w
Krakowie kupiłem kasetę magnetofonową z zapisem dwóch bardzo ciekawych
kompozycji – »Concierto para bandoneón« oraz »Tres tangos« w znakomitym
wykonaniu Astora Piazzolli (...). To był mój pierwszy kontakt z muzyką
Piazzolli (...).
Na przestrzeni
wielu lat powstało w mojej głowie mnóstwo koncepcji muzycznych, których
pośrednią lub bezpośrednią, świadomą lub też nieświadomą inspiracją były
kompozycje Astora Piazzolli, ale niestety nie pojawiła się sposobność, by móc w
twórczy sposób zmierzyć się z jego dziełami. (...)."
Niestety, ale nie doszukałem się tu jakiegoś
konkretnego przekazu. Płyta z całą pewnością stanowi osobiście ważne dla
Jarosława Bestera wyzwanie konfrontacji z muzyką Piazzolli. Nie widzę tu jednak
nic głębszego.
Oczywiście całość materiału jest znakomicie
przygotowana pod kątem technicznym, aranżacyjnie interesująca, dobrze
zarejestrowana i zmiksowana, ale co dalej?
Na dokładkę, w improwizacjach zdarza się
słyszeć tzw. blue notes (dla niemuzycznej części czytelników, blue
notes są dźwiękami charakterystycznymi dla muzyki bluesowej oraz stricte
jazzowej), które kompletnie nie kleją się z harmoniami i ogólnym charakterem
muzyki Astora Piazzolli. To się po prostu nie zazębia.
Mnie osobiście niestety ta interpretacja muzyki
Astora Piazzolli nie urzekła. Nie uważam, aby wnosiła coś szczególnego do
polskiej sceny muzycznej. Album ten traktuję trochę jak próby adaptacji muzyki
Fryderyka Chopina w jazzie. Na ogół moja reakcja jest alergiczna i tak samo
jest w przypadku Piazzolla Angels.
Choć jako całość album ten należy potraktować jako udaną próbę zmierzenia się z muzyką Maestro, to jednak nie tego szukam w autorskich wydawnictwach.