Muzyka i muzycy, jazz, to o miłości do nich jest moje pisanie. Ale jednak jest coś ważniejszego, wyznam nieco ze wstydem, z lękiem, z zażenowaniem, tym czymś jest dobre towarzystwo. Potrafi ono spotęgować przyjemność z obcowania z kulturą do, no właśnie, do czego? Są takie chwile, które chciałoby się, aby trwały bez końca, nie tylko dlatego, że się dzieje coś nadzwyczajnego, ale dlatego, że jesteśmy w dobrej kompanii. Tak było właśnie podczas koncertu odbywającego się 20 maja w Ośrodku Kultury Ochota z okazji 10-lecia RGG - tego jednego z absolutnie najlepszych polskich trio w historii.
Czułem dreszcz podniecenia tyleż w oczekiwaniu na ten koncert, co na spotkanie z przyjacielem, z którym mieliśmy wspólnie doświadczać tej muzyki. Kiedyś przed laty wiele razy słuchaliśmy wspólnie jazzu, a jeszcze więcej rozmawialiśmy o nim, zwłaszcza o tym jazzie z lat 50-tych i 60-tych, o złotej epoce Blue Note. Potem nasze drogi rozeszły się, ale po kilku latach znowu połączył je jazz. Spotkaliśmy sie przypadkowo, mało wtedy słuchałem polskiego jazzu, wydawał mi się zapyziały i nieciekawy, a ów kumpel zwrócił moją uwagę właśnie na RGG czyli Przemysława Raminiaka (fortepian), Macieja Garbowskiego (kontrabas) i Krzysztofa Gradziuka (perkusja). I tak właściwie z przypadku, bezwiednie i nieplanowo, zacząłem znów po wielu, wielu latach uważniej słuchać naszych jazzmanów i z tego, po jakimś czasie, narodził się mój blog poświęcony polskiemu jazzowi, do odwiedzenia którego przy okazji Was zapraszam:
http://polish-jazz.blogspot.com/
Jeśli chodzi o opinię o najnowszym albumie RGG zatytułowanym "One", z którego materiał miał być grany podczas koncertu, to były one raczej ostrożne choć z całkowicie przeciwstawnych przyczyn. Dla Mirka, wielbiciela mainstreamu i tego elementu nazwijmy go cantabile w jazzie, album był nie do końca satysfakcjonujący ze względu na liczne wstawki improwizowane, z ducha awangardowe. Dla Macieja natomiast, który pisze ten tekst, a który gustuje we free jazzie, album był nie do końca satysfakcjonujący, ze względu na obecność nazbyt łatwo wpadających w ucho melodyjek i grania w stylu Billa Evansa, które mu się już nieco przejadło.
Zaczyna się koncert. Pełen profesjonalizm w każdym calu, ale widać tremę, zdenerwowanie, napięcie artystów. Lubię to! A nienawidzę, gdy na scenę wychodzą muzycy niezmotywowani, lekceważący publiczność, niedoceniający jej, a w polskiej rzeczywistości się to zdarza zbyt często. Ale nie RGG. Można ich postawić obok zespołu Marcina Wasilewskiego, obok Audiofeeling Band Pawła Kaczmarczyka czy różnych składów Wojtka Mazolewskiego: to wszystko duma polskiego jazzu. Ale wracam do opowieści: wielkie przestraszone oczy Krzysztofa Gradziuka wołały do publiczności - chcecie nas zjeść, nienawidzę Was!!! I nie mylił się zbyt wiele...
Może dlatego właśnie to był jego wieczór: w swoim graniu dawno wykroczył już poza wyłącznie zestaw perkusyjny. Jego kreatywność okazała się po prostu niezmierzona, grał na bębnach i talerzach jak natchniony, a poza tym korzystał z rozłożonych wokół kołatek, łańcuchów, sztućców, a nawet z plastikowej butelki! Trzeba powiedzieć wprost: jest to wielka indywidualność polskiego jazzu, talent na miarę Arta Blackeya, Jacka DeJohnette czy Paula Motiana. Ale to nie znaczy wcale, że niżej oceniam grę jego partnerów. W istocie grają oni jak jeden organizm, być może stąd tytuł płyty, odnajdują to legendarne "telepatyczne" współgranie tak w harmoniach jak dysharmoniach, w różnych tempach jak i nastrojach.
Po koncercie, którego nie sposób było skończyć ze względu na burzę oklasków i niesłabnący entuzjazm publiczności, podeszliśmy do Krzysztofa Gradziuka i na jego ręce złożyliśmy gratulacje całemu bandowi. Mówił o rosnącym ciężarze oczekiwań wobec zespołu, który nagrał tak wspaniałe płyty jak poświęcony Mieczysławowi Koszowi "Unfinished Story" czy w pełni improwizowany "True Story". Mówił o próbie, która poszła źle. Mówił o tym jak ciężko znaleźć drogę do muzyki wyrafinowanej, a jednocześnie pozwalającej nawiązać kontakt z szeroką publicznością. Mirek rozmawiał przytomnie z tym wielkim artystą, a ja doświadczałem w oszołomieniu jego pasji, obsesji, miłości jaką jest muzyka, jazz.
Wyszliśmy z OKO, był niesłychanie ciepły majowy dzień, żal było wracać do domu. Zamieniliśmy parę słów: Mirek stwierdził, że najbardziej podobały mu się właśnie te dynamiczne, awangardyzujące improwizacje, a ja nuciłem w duchu wszystkie te słodkie jak marcepan melodie, które tak mierziły mnie w domowym odsłuchu płyty. Ta chwila, pomyślałem, będzie trwała wiecznie, teraz, tak to właśnie jest, gdy wielka sztuka wywoła rezonans...
Tekst: Maciej Nowotny