środa, 30 marca 2022

Paulina Owczarek, Peter Orins - You Never Know (2021)

Paulina Owczarek, Peter Orins

Paulina Owczarek – alto saxophone
Peter Orins – drums

You Never Know (2021)

Tekst: Szymon Stępnik


W słynnym filmie Marka Piwowskiego "Rejs" z roku 1970 z ust jednego bohaterów pada następujące zdanie: "Proszę pana, ja jestem umysł ścisły. Mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem. To przez reminiscencje. Jakże może mi się podobać piosenka, którą słyszę pierwszy raz?". Jest w tym cytacie sporo prawdy – my, jako słuchacze, zdecydowanie łatwiej potrafimy trawić utarte muzycznie schematy, które występują od lat. Dlatego też przed artystą romansującym z muzyką eksperymentalną, stoi niezmiernie trudne zadanie: musi on bowiem znaleźć złoty środek pomiędzy tym, co jest świeże, niespotykane oraz zaskakujące, a tym co asłuchalne i niemuzyczne. Paulina Owczarek spróbowała zmierzyć się z zadaniem na swojej na swojej najnowszej płycie "you never know" nagranej z Peterem Orinsem.

Artystka ta pochodzi ze Zduńskiej Woli i gra na saksofonie altowym oraz barytonowym. Zajmuje się głównie muzyką improwizowaną i współczesną kameralistyką. Jest też założycielką Krakow Improvisers Orchestra. Peter Orins to z kolei klasycznie wykształcony muzyk, który obecnie zajmuje się głównie instrumentami perkusyjnymi oraz bierze udział w różnych ciekawych, różnorodnych projektach, których nie sposób zliczyć. Zdawać by się mogło, że we współpracy tak ciekawych artystów nic nie mogło się nie udać. W rzeczywistości pojawiło się jednak sporo zgrzytów.

Przede wszystkim płyta ta zdaje się nie mieć na siebie żadnego pomysłu, a słuchanie jej jest strasznie męczące. Wiele utworów sprawia wrażenie sztucznie wydłużonych, bez jakiegokolwiek głebszego przemyślenia i emocji. Trzaski oraz zgrzyty wychodzą na pierwszy plan, a jakiekolwiek inne dźwięki gubią się we wszechobecnym chaosie lub po prostu nie istnieją. Mam wrażenie, że artyści zbyt mocno chceli wykonać coś nowego, eksperymentalnego, a tymczasem ich wspólna praca przypomina bardziej Uroborosa, czyli węża zjadającego swój własny ogon.

Peter Orins starał się w awangardowy sposób wykorzystać instrumenty perkusyjne co jednak nie wyszło ani efektownie, ani efektywnie. Szmery, szelesty i bezkształtne dźwięki wypełniają tę płytę do cna i nie dają żadnego miejsca na jakąkolwiek melodię. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że pierwszy utwór "What might happen" prezentuje niewielką wartość artystyczną. Brakuje jakichkolwiek emocji, zabaw strukturą lub prób sięgania po jakieś nowe brzmienie. Płyta jest nudna i przewidywalna. Saksofon Pauliny Owczarek odzywa się stosunkowo rzadko, a nawet jeśli, ucieka w zbytni dźwiękowy surrealizm. Owszem, kiedy już zdarza się jakaś melodia, brzmi pięknie – szczególnie w środkach utworów "How people behave" oraz "Three rules that live". Szkoda tylko, że poza nimi płyta ta jest zbyt długa i wręcz asłuchalna. Można również odnieść wrażenie, iż znajduje się tutaj sporo zmarnowanego potencjału, co dodatkowo potęguje zupełny brak chemii pomiędzy muzykami.

Tak jak wspomniałem na początku, do muzyki awangardowej można podejść w sposób różnoraki, aczkolwiek uważam, iż trzeba jednak umieć dostrzec pewną granicę. To co słyszymy, choć dziwne i niespotykane, powinno wpisywać się pewne muzyczne ramy. Ta granica została tu przekroczona, przez co wiele momentów trudno w ogóle nazwać jakąkolwiek muzyką. Melodia może być podana w różnorodny, zupełnie niekonwencjonalny sposób, ale wciąż musi nią pozostać. Na płycie "you never know" zupełnie jej zabrakło. Kiedy saksofonistka przechodzi do nieco bardziej zachowawczego, klasycznego grania, z płyty wybrzmiewa zmarnowany potencjał. Niestety, takich momentów jest jak na lekarstwo i giną one w niezrozumiałej dla mnie całości.

Trudno polecić mi tę płytę komukolwiek. Słuchanie jej nie sprawia przyjemności, nie intryguje, a dobre momenty frustrują tym, że nie trwają dużej. Z drugiej strony, na swój sposób jest jednak ciekawa. Szkoda, że bardziej jako zjawisko, niż jako muzyka jazzowa...

Zdanie odrębne:
Rzadko, bo rzadko, ale bywają w naszej redakcji sytuacje, gdy sie po prostu w ocenie dawnej płyty ZUPEŁNIE nie zgadzamy. Ponieważ opinie na rzecz muzyki to rzecz gustu, każdy może mieć swoją, zatem nigdy nie wstrzymujemy pióra i piszemy co myślimy o danej muzyce. Kiedy jednak rozbieżność opinii jest bardzo duża, pozwalamy sobie uzupełniać recenzję zdaniem odrębnym. Tak jest w tym przypadku.
Maciej Nowotny umieścił Paulinę Owczarek wśród - jego zdaniem - najlepszych muzyków jazzowych (sama artystka protestuje wobec takiej klasyfikacji). Jego zdaniem takie wydane w 2021 albumy jak zjawiskowy "Mono No Aware", intrygujący "Komentarz Eufemistyczny" czy właśnie "You Never Know" sprawiają, że ten rok zdecydowanie uznać można za wyjątkowo udany dla tej artystki. W sposób bezkompromisowy - jak na "You Never Know" - eksploruje ona spontaniczny i improwizacyjny charakter muzyki. Ten charakter jest bardzo, bardzo odległy od klasycznie pojętej improwizacji jazzowej. Jego esencją jest szukanie samych korzeni muzyki, doświadczenia w którym granica między muzyką a przypadkowym dźwiękiem jest płynna. Ba, płynna staje się granica między artystą i słuchaczem, bo muzyka ta zakłada współtworzenie materii muzycznej z chaosu - zdawałoby się - dźwięków proponowanych przez wykonawców. W tej propozycji jaką składają nam Owczarek i Orins więcej jest bez wątpienia więcej  znaków zapytania niz odpowiedzi. Ale bywa, że znaki zapytania same układają się w odpowiedź.
Jak zwykle proponujemy naszym słuchaczom, aby sami poszukali tej muzyki i wyrobili sobie o niej swoje własne zdanie. 
Pozdrawiamy serdecznie,
Redakcja Polish Jazz Blog




poniedziałek, 28 marca 2022

Kapela Irka Wojtczaka – Rom Tom Dada (2021)

Kapela Irka Wojtczaka 

Irek Wojtczak - soprano & tenor saxophonesTomasz Dabrowski - trumpet
Max Mucha - double bass
Jan Młynarski - drums
Tadeusz Kubiak - voice, violin

Rom Tom Dada (2021)

Tekst:  Dominik Konieczny

 

Kiedy myślę o ostatnim albumie Irka Wojtczaka, do głowy przychodzą mi trzy hasła: święta, rżnięcie i wiedźmin.

Święta, bo na tę płytę czekałem jak na święta. Swoim pojawieniem zaskoczyła mnie jak święta (nie ma w tym grama sprzeczności), a sama płyta jest krótka jak święta - 30 minut dla takiego składu, z takim materiałem, to trochę jak rozgrzewka, jak święta rozłożone na sobotę i niedzielę, bez żadnych dodatkowych dni wolnych.  

Rżnięcie to termin, który jest trochę nacechowany pejoratywnie, ale rżnąć muzykę to bardzo dobry termin: to granie tak, że chodzą ściany, jakby muzycy nie mieli litości dla swoich instrumentów, jakby nie mieli litości dla jakichkolwiek ustalonych granic. I ja w to wchodzę, poddaję się bez jęczenia i negocjacji, jestem ich i tej muzyki, poddaję się rżnięciu.

Trzecim hasłem tej recenzji jest Wiedźmin - obudził w światowej wyobraźni strzygi, bruksy, biednego leszego i parę innych dobrych konceptów swojskich niczym barszcz i pierogi - Irek Wojtczak swoimi składami pokazuje współczesnemu światu kujony, mazury i obery. I nie piszę tego z pozycji wstawania z kolan, jestem zagorzałym wrogiem wszelkiej maści nacjonalizmów, ale w czasach szalejącej globalizacji gubimy bezcenne drobiazgi, dzięki którym tak pięknie się różnimy i uzupełniamy.

Świętem mogło być dla Irka Wojtczaka odkrycie, że w XXII tomie „Dzieł Wszystkich” Oskara Kolberga będą melodie ze wsi Parzęczew, w której Wojtczak spędził swoje dzieciństwo. Trochę jak odkrycie kapsuły czasu z pocztówką dźwiękową, z dużym prawdopodobieństwem od przodków, tak dobre 4 pokolenia wstecz.

Rżnięcie jest dla mnie synonimem mocnego transowego grania, czymś z czym kojarzy mi się folk, jak tylko uda się przebić przez cepelię. To figura, na której można próbować oprzeć recenzję, ale dla albumu uczepienie się tego będzie krzywdzące – bo dzieje się dużo więcej – jest i muzyka improwizowana, jest muzyka współczesna, a jeden z mazurów jak dla mnie to zdecydowanie muzyka funeralna.  

Irek Wojtczak zebrał do tego projektu rewelacyjny skład: Jan Jakub Młynarski (perkusja),,Max Mucha (bas), Tomek Dąbrowski (trąbka) – drogi tych muzyków parę razy się przecinały, ale tutaj brzmią jakby oni wszyscy razem od maleńkości na tej wsi się razem chowali.

Wiedźmin jest fajnym przykładem, że jakieś elementy naszej przeszłości mogą być punktem wyjścia do stworzenia czegoś uniwersalnego, co będzie mogło funkcjonować w swojej a nie w narodowej kategorii. Czegoś, co nie będzie hermetyczne i strawne lub ciekawe dla bardzo wąskiego grona, coś co będzie się przebijało przez różne bańki. Irkowi Wojtczakowi ta sztuka się udała albumem Folk Five. ROM TOM DADA jest i świetną kontynuacją i doskonałym rozwinięciem i polecam!

poniedziałek, 21 marca 2022

Jerzy Milian - Penguin Bids (2021)

Jerzy Milian 

Jerzy Milian – vib, marimba
Orkiestra Taneczna Polskiego Radia pod dyr. Edwarda Czernego

Penguin Bids (2021)

Wydawca: GAD Records 

Tekst: Paweł Ziemba


Zbudował życie na swojej pasji do muzyki.

Rodzimy się z pasjami lub je nabywamy, tak różnymi jak wspinaczka górska, kolekcjonowanie znaczków, rzadkich książek, płyt winylowych czy statystyk sportowych. Pasją Jerzego Miliana była muzyka z dużym naciskiem na jazz. Dotknęła go wcześnie, nie osłabła ani go nie opuściła.

Decydując się na recenzję płyty „Penguin Bids” nawet nie myślałem, jak sprawi mi to tak wiele przyjemności. Mogłoby się wydawać, że kompozycje powstała blisko 60 lat temu, często zaliczane jako gatunek do muzyki rozrywkowej, mogą dziś nadal zaskakiwać i być źródłem wielu inspiracji dla młodego pokolenia.

Milian - niekwestionowanym, niedoceniony mistrz. Jedna z najważniejszych i najbardziej oryginalnych postaci polskiej sceny muzycznej. Muzyk, wybitny wibrafonista, kompozytor, aranżer, lider. Tworzył muzykę baletową, taneczną, kameralną, orkiestrową, – można by powiedzieć „człowiek orkiestra”. Osoba o wielowątkowym podejściu do życia i muzyki. Może właśnie dlatego, tworzone w ilości niewyobrażalnej, przez niego kompozycje, przeplatane jazzem, muzyka rozrywkową a nawet awangardą, cieszyły się dużym zainteresowaniem i miały tak szerokie zastosowanie.

Chyba mało kto wie, że słynny przebój „Parostatek” wykonywany przez Krzysztofa Krawczyka, jest kompozycja autorstwa Jerzego Miliana. Takich zaskakujących historii w katalogu autora jest więcej.

Pisząc o muzyce Miliana trudno jest odnieść się tylko do samego recenzowanego krążka, zwłaszcza w sytuacji, że mówimy o wyjątkowej osobowości europejskiej sceny jazzowej. Ucznia Bogusława Schaeffera, twórcy niezliczonej ilości kompozycji, muzyka współpracującego z ikonami polskiego jazzu jak: Krzysztof Komeda, Andrzej Kurylewicz, Jan Ptaszyn Wróblewski, Wojciech Karolak, bądź też z niemieckimi, belgijskimi i czeskimi orkiestrami jak choćby orkiestra Gustava Broma, big-bandem Andrzeja Kurylewicza czy Studiem Jazzowym Polskiego Radia. „Penguin Bids” jest tylko niewielkim fragmentem ogromnego katalogu ciągle odkrywanych nagrań MIliana.

Słuchając „Penguin Bids” mam wrażenie podróży w czasie, powrotu do okresu młodości, w którym muzyka jazzowa pełniła zupełnie inną, szerszą funkcje niż ma to miejsce dziś. Dynamiczna, rytmiczna, swingująca, a przede wszystkim bardzo obrazowa. Wciągająca słuchacza w świat muzycznych wyobraźni Pana Jerzego. Potwierdzająca kunszt Miliana jako aranżera, jak również jako wybitnego wibrafonisty.

Zawarty na „Penguin Bids” materiał jest tu w równym stopniu doskonały. Na początek mamy „Licytacja wśród Pingwinów” utwór, który już na starcie dostarcza tego przyspieszającego bicie serca uczucia, mid-tempo „Śpiący dorożkarz” bądź „Zabawa przy świecach” wypełnione melodyjnymi riffami saksofonów - drży i kołysze. „Pozdrowienia dla Simonne”, „Naszyjnik z Jaskółek” czy też „Spacer z Pudlem” są to świetne ballady z interesującymi popisami solowymi na wibrafonie, a jak byłoby za mało, to chwytający za gardło „Podwieczorek z czarną dziewczyną” swingujący blues z dynamicznym solem Miliana na wibrafonie. Całość zamyka „Mała Suita na big-band” najdłuższa, składający się z trzech części kompozycja na krążku. Orkiestra pod batutą Edward Czerny gra energetycznie z prawdziwym jazzowym feelingiem.

W „Penguin Bids” oprócz klasycznego brzmienia orkiestry jazzowej, ciekawych i jednocześnie niezwykle skomplikowanych w formie aranżacji, możemy usłyszeć kunszt i piękno gry Miliana na wibrafonie. Jest to najwyższej klasy stworzona z emocji muzyczna uczta. Bogata w wiele zaskakujących brzmień ale jednocześnie prosta w odbiorze, niesłychanie przebojowa i elegancka. Jeśli nie możesz się nasycić prostym a zarazem wysmakowanym pod względem aranżacji i kultury dźwięku jazzem, „Penguin Bids” to hojna porcja od jednego z jego największych praktyków. Muzyka wywołująca od samego początku nieschodzący uśmiech z twarzy, mimo czasów w jakich była tworzona, pogodna, pełna optymizmu i tej magicznej energii, której ówczesna władza niezmiernie się obawiała.

Dzięki pasji oraz staraniom szefa wytwórni GAD Records Michała Wilczyńskiego, trafia do naszych rąk „Penguin Bids”. To kolejna, dziesiątą część z serii „Jerzy Milian Tapes”. Materiał został zarejestrowany w warszawskiej rozgłośni Polskiego Radia w latach 1963-66, zremasterowany z oryginalnych taśm z radiowego archiwum i to co jest najważniejsze, ukazuje się po raz pierwszy. To na swój sposób szalone, niezwykle energetyczne granie, zawierające wiele zaskakujących muzycznych pomysłów nie straciło swoich zwolenników. Jerzy Milian niestety w 2018 roku w wieku 82 lat przerwał swoją muzyczna podróż, pozostawiając mam dziesiątki nagrań, które dzięki staraniom wydawnictwa GAD Records możemy odkrywać na nowo ładując swoje „akumulatory” i ciesząc się każdym dźwiękiem.


piątek, 11 marca 2022

Krzysztof Dys - Legato (2022)

Krzysztof Dys

Krzysztof Dys - piano
Andrzej Święs - bass (1-9)
Ksawery Wójciński - bass (1)
Dawid Fortuna - drums (2,4,7,9)
Krzysztof Szmańda - drums (3,5,6,8)
mooryc - electronics (3,6,8,11)

Legato (2022)


Tekst: Jędrek Janicki

Muzyka różni się od rzeczywistości materialnej. Jest to teza filozoficzna godna średnio rozgarniętego pięciolatka, natomiast wynika z niej jasno, że do adekwatnego opisu świata muzyki i świata materialnego potrzeba chyba również zgoła różnych sposobów myślenia. Punktem zaczepienia w rzeczywistości materialnej jest kategoria stałego bytu (choć ta toporem ciosana teza o zawał przyprawić mogłaby Hegla czy Whiteheada), natomiast w świecie muzycznym (zwłaszcza jazzowym) za kluczową uznać należy kategorię stawania się. Te w trzy światy wywody swoje urzeczywistnienie znajdują jednak bardzo wyraźnie na płycie Legato pianisty Krzysztofa Dysa.

Trzeba więc stwierdzić, że muzyka Dysa tworzy się poprzez wyjątkowo umiejętne zsyntezowanie kilku co najmniej jazzowych tropów. Pobrzmiewa w niej sporo skandynawskiego jazzu spod znaku trio Esbjörna Svenssona, jednak zespół dowodzony przez Dysa unika bolesnej przypadłości ECMowskiego przynudzania, które Dionizy Piątkowski tak uroczo określa jako nachalne brzmienie powyżej ciszy[1]. Awangardowość i tropy klasyczne Dys tylko muska, pozostawiając o wiele więcej domysłowi i wyobraźni odbiorcy niż łopatologicznemu przemawianiu intensywnością. Dys i jego zespół we wszystkim zachowują umiar, elegancję i tak potrzebną, a tak niejednokrotnie per noga w świecie jazzu traktowaną dźwiękową wstrzemięźliwość. Pewien chłód i minimalizm w brzmieniu zespołu podkreśla to, jak doskonale wszystkie kompozycje są przemyślane. Jak się wydaje, po raz kolejny okazuje się, że w świecie sztuki harmonijny i spójny rozwój całości o wiele ważniejsze są niż indywidualne popisy. Dys jako twórca płyty wykazuje się mieszanką cech osobowościowych, które tak naprawdę są gwarantem artystycznego sukcesu – skromności i odwagi. Na Legato nic was z krzesła nie zrzuci, ani nie przyprawi o łomot serca. I bardzo dobrze, wszak takie atrakcje zapewnia nam od pewnego czasu tzw. rzeczywistość za oknem, czymkolwiek miałaby ona być… Obcowania z tym dziełem wymaga od odbiorcy pewnego skupienia i uwagi. Wysiłek ten jednak naprawdę warto podjąć, gdyż wtopienie się w misterną konstrukcję tkaną przez zespół Krzysztofa Dysa to przeżycie niezwykle satysfakcjonujące.

No to stała nam się piękna płyta! Wszystko w niej tak naprawdę się zgadza, te już zagrane dźwięki doskonale zapowiadają te, które mają dopiero nastąpić, a każda drobna nawet fraza stanowi logiczną część większej całości. Mimo tego niezwykłego wręcz zdyscyplinowania w sposobie grania zespołu, sama płyta nic nie traci jednak ze świeżości i oryginalności. Koniecznie!


[1] https://jazz.pl/krzysztof-dys-legato-borzym-music/


środa, 9 marca 2022

Rafał Jackiewicz Quartet - Sometimes (2021)

Rafał Jackiewicz Quartet

Rafał Jackiewicz - saksofon altowy i sopranowy
Piotr Dziadkowiec – fortepian
Maciej Kitajewski - gitara basowa fretless
Michał Dziewiński - perkusja
Robert Kosiński - puzon (gościnnie)

Sometimes (2021)

Tekst: Szymon Stępnik

O Rafale Jackiewiczu mówi się, iż jest jednym z najzdolniejszych saksofonistów młodego pokolenia pochodzących z Wileńszczyzny. Jego związek z ziemią litewską podkreślony jest niemal w każdym wywiadzie i informacji, która znajduje się na jego temat w Internecie. Pomimo niewielkiego doświadczenia, poszczycić się może już wieloma sukcesami, w tym zajęciem drugiego miejsca w finale VIII Międzynarodowego Konkursu Młodych Wykonawców Jazzowych w Moskwie „Gnesin Jazz 2018”. Płyta Sometimes jest debiutem kwartetu Rafała Jackiewicza zawierającą jego siedem autorskich kompozycji. Jak więc sprawdził się w roli kompozytora?

Przyznam szczerze, że po debiutanckich płytach młodych muzyków spodziewam się w głównej mierze różnorakich popisów technicznych, które czasem są wręcz przesadzone względem samych kompozycji (na myśl przychodzi mi tutaj Tomasz Wendt ze swoim dzełem Behind the Strings oraz późniejszą Chapter B.). Będąc utalentowanym instrumentalistą, nietrudno zjadać własny ogon i ulec pokusie szarżowaniu w pokazywaniu własnych umiejętności, co niekoniecznie przekłada się na jakość granej muzyki. W omawianym albumie owszem, słychać kto tu jest liderem, ale nagranie jest zaskakująco skromne i proste.

Sam Rafał Jackiewicz twierdzi, iż jego kompozycje utrzymane są w charakterystyce jazzu europejskiego, aczkolwiek dokładniejszym określeniem chyba będzie tzw. contemporary jazz, czyli mówiąc w skrócie - połączenie jazzu nowoczesnego i smooth jazzu. O ile w sekcji rytmicznej dzieje się stosunkowo sporo w kwestii różnych akcentów, rytm jest stały, prosty i niczym nie przełamany. Po prostu płynie, dzieje się melodiach, tworząc tym samym błogi nastrój. Z tego letargu wybudzają nas czasem krótkie solówki (choć lepszym słowem byłoby chyba - przygrywki) na bezprogowym basie Macieja Kitajewskiego oraz mocno plastyczna gra na perkusji Michała Dziewińskiego. To właśnie przez tych dwóch panów album niesamowicie pięknie balansuje między prostotą, a jazzowym szaleństwem. Piotr Dziadkowiec również dołożył w tym wszystkim swoje trzy grosze. Ma niesamowite pomysły i tworzy wspaniałą atmosferę, ale mam niestety wrażenie, że nie dane mu było odpowiednio rozwinąć skrzydeł. Pozostaje tylko nadzieja, że jeszcze kiedyś będzie mógł zagrać coś więcej od siebie, gdyż ta niewielka próbka jego umiejętności w “Sometimes” mocno wbija się w pamięć.

A co z daniem głównym, czyli saksofonem lidera? Otóż jest zaskakująco prosty harmonicznie. Przy pierwszym odsłuchu niezbyt mi się spodobał i zdawał się najsłabszym elementem całości. Dopiero przy drugim razie doceniłem melodyjność oraz płynność w tworzeniu dźwięków. Jest to gra prosta, ale zupełnie nie prostacka. Rzadko zdarza się, aby tematy jazzowe w nowych płytach (a ponoć mówi się, że wszystko już zostało dawno wymyślone) utrzymywały się w pamięci długo po odsłuchaniu płyty. Pod tym względem chyba najbardziej przed szereg wybija się utwór On the Way. Jednakże to nie on stanowi danie głównego omawianego krążka.

“Odmęt” to progresywno-jazzowe małe arcydzieło. Żongluje wieloma zmianami nastrojów, wracając od czasu do czasu do tematu przewodniego. Co ciekawe, melodia w zależności od tempa jej grania brzmi albo złowieszczo albo jak coś dającego nadzieję. Każdy z muzyków błyszczy, próbuje przekazać jakąś emocję. Jest to w dużej mierze zasługą Roberta Kosińskiego grającego tu gościnnie na puzonie. Utwór trwa ponad 7 minut, ale ani na chwilę pozwala się nudzić.

Choć, jak wspomniałem, rozumiem zamysł i doceniam Rafała w kontekście dominującej w każdej z jego kompozycji prostoty, to jednakże jest to również moim głównym zarzutem do tego albumu. Brakuje tu więcej szaleństwa, jakiejś próby przełamania schematu oraz głębszej emocjonalności. Są to jedynie moje osobiste preferencje dotyczące tego, jak czuję muzykę. Nie każdy przecież oczekuje w jazzie tego samego co ja.


poniedziałek, 7 marca 2022

Marcin & Bartłomiej Oleś - Alone Together (2019)

Marcin & Bartłomiej Oleś

Barłomiej Oleś, perkusja
Marcin Oleś, kontrabas

Alone Together (2019)

Tekst: Jacek Sołkiewicz




Kiedy dwie strony lustra nie widzą siebie nawzajem…ale czują na pamięć.

Dwa odbicia nierozłącznego duetu. Dwa światy, pozornie odległe. Pozornie, bo przecież dzieli je zaledwie…grubość płyty winylowej zatem, tak naprawdę, nie mogą istnieć osobno. I w rzeczy samej, echo każdego z nich przenika na drugą stronę pozostawiając swój jakże ważny, niesłyszalny ślad. Dzięki temu cały czas gra duet choć tak naprawdę to odgłosy naszej wyobraźni zaprzęgniętej do maksymalnego wysiłku podczas odsłuchu.

Wielka kreacja za zamkniętymi oczami.

Trzeba przyznać, że ‘Alone Together’ doskonale weryfikuje naszą umiejętność poruszania się po omacku w świecie dźwięku. Nie jest to przestrzeń pełna nut zatem tym trudniej nawigować, ale tu tak naprawdę nie ma jednej właściwej drogi. Każdy podąża w swoją stronę i zawsze dotrze do celu…choć każdy innego.

Soniczna pułapka z niezliczoną ilością zakończeń. Bracia Oleś na swojej najnowszej płycie postanowili się rozdzielić by przemówić każdy swoim instrumentem. Intrygujące jest to, że słuchając każdego osobno ‘dośpiewujemy’ nieco obecności drugiego kreując w ten sposób dość surrealistyczne doznanie namacalności czegoś tak bardzo niefizycznego. To naprawdę niesamowite jak te dźwięki działają - co chwilę ma się wrażenie, że gra więcej niż jedna osoba. Na tym też właśnie polega piękno tego albumu - objawiają się nam audiohoryzonty, których kontury nie były wcześniej tak bardzo wyraźne. A już na pewno nie tak szczegółowo. To strukturalne misterium, w którym każdy artefakt jest słyszalny od początku do końca. Mało tego, tu słychać nawet zamiar uderzenia w strunę czy membranę! Po kilkukrotnym przesłuchaniu uczymy się logiki tej muzyki i zaczynamy podążać za grającymi ją muzykami. Paradoksalnie, nie oznacza to jednak, że można cokolwiek przewidzieć. Najbardziej ekscytująca jest właśnie świadomość, że nic tu nie brzmi dwa razy tak samo. Za każdym razem zmieniają się kształty tego co słyszymy i jesteśmy zaskakiwani nową narracją tego co wydawało się poznane. Nie ma zatem możliwości by trafić drugi raz do tego samego miejsca, ponieważ ono istnieje tylko ten jeden, jedyny raz w trakcie odsłuchu.

Ta muzyka porusza najczulsze struny w słuchaczach, których wibracja staje się naturalną częścią każdej opowieści na tej płycie.

Nie ma znaczenia od której strony zaczniemy słuchanie ‘Alone Together’. Czy będzie to perkusyjna ‘B’ Bartłomieja czy kontrabasowa ‘M’ Marcina, w obu przypadkach czeka nas fascynująca podróż w głąb źródła dźwięku, prosto do jego akustycznego serca. Odkryjecie piękno dwóch instrumentów składających się na sekcję rytmiczną, które niejednokrotnie ukryte między mnogością innych dźwięków, w tym przypadku ujawni się w całej swojej krasie. To także idealna okazja by wsłuchać się w puls obu instrumentów - rzadko kiedy możemy przytknąć ucho tak blisko, że aż absorbujemy drgania. Odsłuch obu sesji jest niezwykle intensywnym przeżyciem - to nie tylko kwestia temperatury poszczególnych utworów, ale przede wszystkim sposobu opowiadania. Z takiej odległości każda nuta brzmi esencjonalnie i oddziałuje wręcz w fizyczny sposób. Dodając do tego maestrię obu braci, możecie być pewni, że dotrą do Was dźwięki nieoczywiste i niezwykle natchnione.

W wielu momentach mamy wręcz do czynienia z transem w najczystszej postaci, indukowanym przez hipnotyczną, plemienną melodyjność. Rozpalająca materia, w każdym calu.

Bartłomiej i Marcin postawili na wielopoziomowość doznań, dzięki której możemy docenić zarówno muzykalność instrumentów jak i kreatywność obu muzyków. Dynamika, rytmika, eksperymenty z ambientem miejsca, techniki gry, artykulacja - impulsów jest tyle, że trudno nie zachłysnąć się tym wszystkim podczas pierwszego odsłuchu. A przecież na każdej stronie gra jeden człowiek i jeden instrument!

Jednakże najbardziej intrygująca jest koronkowość kompozycyjna tego albumu - to tu swój początek ma jego nieprzeciętna dramaturgia stanowiąca o niepowtarzalności każdego kontaktu z tym materiałem. Gdy ma się do dyspozycji tak dużo miejsca na pięciolinii, łatwo wpaść w euforię twórczą co potrafi być zgubne dla wyrazistości przekazu. Zagrane zostało jednak tyle nut ile konieczne. Nic mniej, nic więcej. Po wszystkim pojawia się głód wrażeń i chęć ponownego odkrywania - to chyba najlepsza nagroda, zarówno dla muzyka jak i słuchacza? Moim zdaniem, warunkiem koniecznym jest odsłuch ‘na raz’ całości płyty (słuchawki!) - tylko wtedy docenimy intencje artystów. To jest forma pierwotna, odarta ze wszystkiego co mogłoby zakłócić właściwy odbiór. Słyszymy tak naprawdę to, co trudno raczej wychwycić w bardziej złożonych produkcjach. Każdy dźwięk ma tyle czasu ile potrzebuje by wybrzmieć w najbardziej dobitny sposób, dzięki czemu powstał materiał pełen bodźców inspirujących do wytężonego nasłuchiwania.

‘Alone Together’ to niezwykle intymny spektakl, w którym obaj muzycy niejako wyszli ze strefy cienia. Pojedynczo. Będąc wirtuozami, mogli wybrać najprostszą drogę a tymczasem wyjątkowość tego albumu nie jest definiowana przez ilość popisów solowych - bracia grają koncepcyjnie i cierpliwie budują ogromną przestrzeń wypełnioną po brzegi nieudawaną czułością. Każda sekunda ma swój emocjonalny ciężar Od tajemnicy próbującej wydostać się ze struny rozedrganej na krawędzi progu, przez wzruszającą delikatność dłoni na membranie aż po furię nacierających uderzeń. Ta muzyka to prawdziwy triumf ludzkiej aury, której opary spowiły całe to wydawnictwo. Dosłownie. Słuchając obu stron dociera do nas, że obcujemy z bardzo osobistymi światami Braci Oleś, które co prawda zawsze były nam dane, ale w formie zamkniętej, szczelnie owiniętej tysiącami dźwięków. ‘Almost Together’ to klucz, który pozwala nam wejść do środka i doświadczyć wszystkiego co znajdziemy na swojej drodze. Będziecie oszołomieni widząc skąd naprawdę dobiegają te wszystkie dźwięki.

 

sobota, 5 marca 2022

Bizarre Penguin - Acido Domingo (2021)

Bizarre Penguin

Dawid Lipka - Trumpet
Maciej Sadowski - Double bass, Synths
Tomasz Koper - Drums, Spdsx

Acido Domingo (2021)

Tekst: Jędrek Janicki


Terroryzuje mnie Dziwaczny Pingwin. Dmie w trąby, wali w bębny i sieka elektroniką. Co więcej, jakby tego było mało, Pingwinek ten przyjmuje formę kwasowej wersji Placido Domingo. To jednak nadal nie koniec tej groteski! Tuż przed oczami pląsa powyginana rybo-kobieta we wściekle czerwonych butach na obcasie i w pełnej gracji pozie wydmuchuje pełnoprawny instrument dęty. To wbrew pozorom nie są wyznania współczesnego człowieka na granicy obłędu, lecz impresja związana z odsłuchem płyty Acido Domingo zespołu Bizarre Penguin.

Legendarny kierowca wyścigowy Mario Andretti zwykł mawiać, że jeśli masz wszystko pod kontrolą, to znaczy, że jedziesz zbyt wolno. Panowie Maciej Sadowski (kontrabas, elektronika), Dawid Lipka (trąbka) oraz Tomasz Koper (perkusja, sample) zdecydowanie mają przysłowiową ciężką nogę i osiągają prędkości, które powodują, że czuję, że kontroli nie mam nad niczym. I wiecie co? Bardzo mi z tym dobrze! Już otwierający płytę utwór Tohu wa-bohu to potężny strzał w zmącone dusze. Wybuchowa jak na dobrym ravie elektronika miesza się z gęstymi strukturami w podkładzie, na tle których raz po raz wariuje silnie przetworzona trąbka. Być może przemówił sam Miles wskrzeszony pod postacią Pingwina, innej opcji za bardzo nie widzę… Wspomniany utwór wydaje się być kluczem do zrozumienia całej płyty. Acido Domingo to nagranie doskonale zbalansowane, w którym agresywne i intensywne partie często przełamane zostają krystalicznym i czystym brzmieniem trąbki. Dzięki temu płyta posługuje się niejednoznaczną paletą nastrojów. Wszak takie The First Rain in Paradise w pewnym momencie nabiera zgoła melancholijnej barwy… Elementem chyba jednak najbardziej intrygującym na całej płycie jest jej konfrontacyjny charakter. To świat zero-jedynkowy, albo w niego na całego wchodzimy, albo go odrzucamy i pozostajemy poza nim. Co więcej, na pewnym poziomie płytę tę odczytać (odsłuchać??) można jako bardzo inteligentna kpinę ze sceny awangardowej, która swoim napuszeniem i schematycznością skutecznie odstrasza potencjalnych słuchaczy (nazwiska zostawmy dla siebie). Muzyka Bizarre Penguin aż skrzy się brawurowością i lekkością, zachowując przy tym cały czas bardzo wysoki (i bardzo ambitny!) przekaz artystyczny. Żart miesza się z powagą, eksperyment z melodyjnością, a wszystko to skutkuje powstaniem dzieła po prostu błyskotliwego.

Całości tego jakże laurkowego obrazu dopełnia znakomita okładka (choć niektórzy są zgoła odmiennego zdania: https://esensja.pl/muzyka/publicystyka/tekst.html?id=31910). Obraz ten wydaje się, że bardzo mocno nawiązuje do tradycji Polskiej Szkoły Plakatu, której twórcy właśnie na rynku płytowym znaleźć mogliby doskonałe poletko dla swoich poszukiwań. Tak czy inaczej, stwierdzić można tak naprawdę tylko jedno, wzorując się na pewnym niesławnym tekście z przeszłości: „Pingwiny wszystkich krajów – łączcie się! Dzięki temu Najdziwniejszemu widmo muzycznej rewolucji krąży nad światem”. No, a na pewno nad polską sceną muzyczną…

wtorek, 1 marca 2022

Mateusz Pospieszalski - Koncert w Fabryce (2021)

Mateusz Pospieszalski

Mateusz Pospieszalski - saksofony, pogłosy, efekty

Koncert w Fabryce (2021)

Tekst: Jacek Sołkiewicz


W głębinach saksofonowej czary powstaje opowieść, której melodyjne życie trwa niezwykle krótko, ale jej echo wybrzmiewa tak długo jak my o nim pamiętamy. I doprawdy, trudno zapomnieć to co usłyszycie na najnowszej płycie Mateusza Pospieszalskiego. W pojedynkę, w industrialnych przestrzeniach Browaru Tenczynek, stanął twarzą w twarz właśnie z tym echem, które okiełznał i następnie uczynił swoim kolejnym instrumentem. Człowiek kontra wielokrotność odbić fali dźwiękowej - odwieczny pojedynek o prymat w sferze kontrolowanej przez najdrobniejsze, czasem pozornie nieistotne, elementy. ‘Koncert w Fabryce’ jest płytą niezwykłą, na której wszystko co usłyszycie jest muzyką. Poza fenomenalnymi partiami saksofonu dotrą do Was także dźwięki butelek przesuwających się na taśmie, otchłani kadzi browarniczych czy po prostu pogłosy ogromnych hal i towarzyszące im zniekształcenia ubierające ten niesamowity występ w zaskakujące kształty. 

To muzyka ze wszech miar kontemplacyjna, której najważniejsza część rozgrywa się w naszych umysłach. Bez wątpienia ambient poszczególnych miejsc, w których była grana działa niezwykle stymulująco na wyobraźnię. Gra Mateusza Pospieszalskiego na tym albumie zasługuje na długie wybrzmiewanie i tutaj dzieje się to w proporcjach wręcz idealnych. Każdy dźwięk pieczołowicie dźwiga swój przepych i adekwatnie do niego pozostaje słyszalny, co daje nam, słuchaczom, czas na zatopienie się w tym niezwykle sensualnym doświadczeniu. Niepospolita sytuacja - gdy ktoś grając tak bardzo klarownie i czytelnie kreuje zarazem tak ogromny horyzont interpretacyjny. To co finalnie dotrze do nas, co usłyszymy, co wychwycimy w każdym utworze, jest tylko i wyłącznie kwestią naszej wrażliwości. Plastyczność ‘Koncertu w fabryce’ jest ogromnym atutem tego materiału, stanowi o jego sile, kolorycie i przede wszystkim temperaturze emocji. Po wielokrotnym wysłuchaniu tego krążka nie wyobrażam sobie innego miejsca na zagranie tych wszystkich nut - tak jak napisałem powyżej, to echo zostaje tam już na zawsze, ponieważ zapada w bezkres naszej pamięci. 

Mateusz Pospieszalski opowiedział magiczną historię w 9 aktach, która następnie wniknęła w mury Browaru w Tenczynku by wrócić do nas bogatsza o jakże retroaktywną aurę tego miejsca. Tak powstał materiał przesiąknięty latami minionymi, szumem wspomnień i odgłosami dalekiej codzienności. Ten album to najlepszy przykład mocy zaklinania czasu jaką posiada muzyka. Wystarczył jeden saksofon by obudzić to co kryje się w najgłębszych zakamarkach zarówno naszej pamięci jak i browarnianych wnętrz. Jeden saksofon i mnogość nastrojów, które zmieniają się z utworu na utwór, dzięki czemu powstała tak szeroka paleta odcieni, że obrazy malują się w najdrobniejszych detalach. 

Otwarcie tego koncertu brzmi jak szamańskie przywoływanie. Oszczędna, ale rozwibrowana partia saksofonu w ‘Dech’ od pierwszych taktów wybrzmiewa uniesieniem i ceremonialnością a gdy dołączy do niej improwizowana wokaliza Pospieszalskiego zrobi się naprawdę mistycznie. Piękny początek i wielka obietnica, że to zapierająca dech w piersiach opowieść z niezwykle wciągającą narracją, bez zbędnych nut. 

Ambient poszczególnych lokalizacji Browaru słyszymy w każdym utworze, raz jest to ogromny pogłos, raz przytłumione echo a kiedy indziej codzienna rutyna produkcyjna. I ona wita nas w drugim na płycie, świdrująco-żądlącym ‘Przepełnieniu’, w którym butelki tworzą naturalny drugi plan kompozycji. To współistnienie planów sonicznych jest niebywale intrygujące - na pierwszym rozpędzony, karkołomny saksofon a za nim miarowe przesuwanie się butelek na taśmach. Dwa oblicza tworzenia: szaleństwo i metodyczność. Efemeryczność chwili napełniającej smakiem i zapachem w zderzeniu z permanentnością procesu, który wieńczy dzieło kreacji. Niesamowity utwór. 

Po czymś tak dynamicznym, rozedrganym, przychodzi moment prawdziwie pomnikowy. Wcześnie, ale taki to właśnie koncert. ‘Zatrata’ jest dla mnie osią tego materiału. Nieprawdopodobna kompozycja, od pierwszej sekundy. Pospieszalski gra tak,, że czujemy ciężar czasu w każdej nucie. Tempus fugit, ale tutaj najwyraźniej w innym, zwolnionym metrum. Napięcie rośnie z każdym taktem aż do momentu, w którym granice pamięci są niebezpiecznie blisko. ‘Zatrata’ perfekcyjnie replikuje strach przed ulotnością najważniejszych jej elementów. Tych odległych, uznanych za wieczne. Jest w tym utworze poczucie ponadczasowości i pewności, że nic co ważne dla naszych serc nie zostanie zapomniane. Przepiękny, fundamentalny w wymowie fragment ‘Koncertu’. 

Mateusz Pospieszalski doskonale zaplanował temperaturę doznań. Kolejność na płycie ma tutaj kluczowe znaczenie dla odbioru wszystkich jej niuansów. To ważne, ponieważ cały czas warto pamiętać, że gra tu w większości ‘tylko’ saksofon i trzeba naprawdę ogromnego talentu aranżacyjnego, wykonawczego a także wizji całości by ułożyła się ona w coś tak poruszającego. Dlatego ‘Zmierzchanie’ brzmi fenomenalnie. Melodia wyczekiwana choć wcale nie spodziewana. Docieraliśmy do tej części płyty na różne sposoby, ale wszyscy tą samą drogą. I każdy ma prawo poczuć ten w sumie krótki dystans w uszach. Wyciszenie. Nastrojowo, delikatnie i jakże panoramicznie. Na dobrą sprawę, to pierwszy głęboki oddech podczas ‘Koncertu w Fabryce’. Niezwykle potrzebny by podążać dalej za dźwiękami, które zaczną rozlewać się przed Wami. 

A dziać będzie się naprawdę wiele…bo już za chwilę pełna wigoru ‘Śpiewogra’, ponownie w duecie z butelkami na taśmie, rozjaśni i wprowadzi lekko improwizowany klimat. Niczym zapętlona, partia saksofonu wprowadza tu nowa dynamikę, która niczym w ‘Przepełnieniu’ świetnie uzupełnia się z motoryczna melodyką linii produkcyjnej. 

‘Wpełzły i senny’ to najbardziej filmowa ze wszystkich kompozycji na płycie. Idealna symbioza artysty z otaczającą go przestrzenią. To modelowy przykład zjawiska, o którym pisałem wcześniej: wykorzystania pogłosu jako dodatkowego instrumentu, który funkcjonuje niemal na równych prawach co wiodący. Łkające, pełne smutku nuty niosą ogromny ładunek melancholii potęgowany przez długie, momentami nakładające się wybrzmiewanie co daje naprawdę wzruszający efekt. Istna samotnia saksofonisty. 

‘Niepochwytnie’ wraca na chwilę na ‘produkcję’ by wraz z pobrzękującymi w biegu butelkami zagrać zadziornie, nieprzewidywalnie i wirtuozerskie…solo. Dość frapujące odczucie, mając na uwadze, że cały koncert to jedno wielkie solo saksofonu a jednak utwory są tak zaaranżowane, że doskonale słyszymy kiedy rozpędza się klasyczna ‘solówka’ a kiedy grana jest bardziej ‘strukturalna kompozycja’. Świetny zabieg regulujący amplitudę koncertu. 

Przedostatni ‘Rozplot’ brzmi niczym rozwiązanie zagadki. Ma w sobie melodię nadziei, która emanuje w niezwykle wyrazisty sposób. Świetlista, dynamiczna linia grana przez Pospieszalskiego rozpromienia wręcz aurę. Po tych wszystkich kompozycjach, ta brzmi niczym oczyszczenie. I nie mogła zagrać w lepszym miejscu tej płyty. 

W taki oto sposób zostaliśmy przygotowani na pożegnanie z miejscem, które towarzyszyło nam w niezwykle aktywny sposób przez cały odsłuch koncertu. ‘Odejście’ to gasnące światła, blednące cienie i zanikające echo wszystkiego co zostało tu powiedziane. To moment spokojny, pogodzony, ale porażająco nieodwołalny. Mistrzowsko zagrany utwór, w którym każdy dźwięk uświadamia nam, że kolejny zwiastuje koniec. Coraz więcej ciemności przenika przez coraz szersze szczeliny między nutami…aż do całkowitej nieprzezroczystości. 

Fabryczne mury Browaru w Tenczynku kryją zapewne w sobie niejedną tajemnicę, ale ta najważniejsza z nich została przez Mateusza Pospieszalskiego odnaleziona: akustyka ludzkiej wrażliwości. Zniewalający, momentami hipnotyczny klimat tego występu zostanie z Wami na długo, zaręczam. Naprawdę trudno oprzeć się chęci rozpłynięcia w jednym z tych niesamowitych pogłosów, dać rozdzielić na pojedyncze dźwięki i pozwolić unieść choć na chwilę do miejsca, w którym wspomnienia zawracają. To może być podróż, na którą wcześniej nie starczyło odwagi. Przepiękny to koncert, zagrany tak bardzo intymnie a jednocześnie tak bardzo donośnie. Intensywność emocjonalna tego co się w nim kryje zostawia nas w milczącej ciszy po ostatnim dźwięku i doprawdy, to najlepsze co może nam się przytrafić. Czasem warto przemyśleć pierwsze słowa po takim przeżyciu.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...