środa, 29 grudnia 2021

Paweł Szamburski - Uroboros (2021)

Paweł Szamburski

Uroboros (2021)


Text: Jędrzej Janicki

Translation: Piotr Andrzejewski

Polish Version: link


Back in the day, the 20 March 1971 issue of the popular magazine Disc & Music Echo carried the screaming headline: Good Heavens, Now Ian Anderson Wants Us to Think! What the editors had in mind was, of course, the phenomenal album Aqualung by Jethro Tull, which was released a dozen or so hours earlier. Over fifty years later, the slogan kept gnawing at my brain while I was getting more and more captivated by Paweł Szamburski’s album titled Uroboros. My God, Szamburski wants us to really feel something this time…

Calling Szamburski’s record a solo album would be ridiculously inadequate. It is rather a lonely – if not existential – jump in the deep water, both from the musical and philosophical perspective. Our renowned clarinetist chooses the mysterious Uroboros for his spiritual leader. The symbolism of this serpent eating its own tail has been often reinterpreted over the course of our cultural history, yet for Szamburski this ominous reptile becomes the adequate illustration of the cycle of life. Narodziny (Birth), Życie (Life), Śmierć (Death) – the seemingly banal titles of individual compositions reveal the unbearably brutal and ruthless pattern of life. So simple and yet so meaningful…

The album opens with the ambient sound of a clock ticking. The fans of rock oldies may be familiar with this motif, yet, as the joyful punk band from Gdańsk would say: To nie jest k…. Pink Floyd (This ain’t no f***ing Pink Floyd). OK, let’s cut out the antics, as the supermighty sound of bass clarinet from Birth does not really make us feel too convivial. Szamburski makes use of the often-monophonic drones, which are distant from the traditionally perceived melody, and yet they manage to build a landscape that is filled with suspense and anticipation. This illustrative climate dissipates only in the final parts of the composition. The seeming chaos of the experiment is broken with the toned down, yet unsettling, note of the clarinet, which brings a moment of relief. The most interesting part is, however, still ahead us… The great vocal performance of Józefa Albiniak in the traditional song Around a Child appears in the coda of this piece, and, ladies and gentlemen, what a coda that is! I must admit that it has been very long since I have heard a voice filled with such fire, passion, and emotion that, at the same time, would be underpinned with such an anxiety. Juxtaposed with the background of the lengthy sounds generated by Szamburski, it makes a truly thundering impression. It is the recurrent voice, deeply rooted in Polish tradition that delivers the explosive power of Uroboros. Modernity and tradition, past and present are intertwined in this work to create music that exceeds any timeframes. The piece titled Życie (Life) does not really compare (and even if it does, by no means does it compare unfavorably!) to the rest of the album, as it consists in a lengthy improvisation of Szamburski. Although one listens to it without a hint of boredom, the company of such powerful siblings as Narodziny (Birth) and Śmierć (Death) renders Życie (Life) the least attractive… And Death is not as terrible as it may seem. Even though it is filled with melancholy and, understandably, nostalgia, it reaches beyond our earthly despair to open us to some incomprehensible beauty. And the rough voices towards the final part of the composition leave us speechless, once we reach the real end…

Mr Szamburski! You made it! We have felt something. We are not entirely sure what it is exactly, but we are sure that we are grasping something exceeding the world of art…

czwartek, 23 grudnia 2021

Confusion Project – Last (2021)

Confusion Project 

Michał Ciesielski - fortepian
Piotr Gierszewski - gitara basowa
Adam Golicki - perkusja

Last (2021)

Tekst: Mateusz Chorążewicz


Panowie z Confusion Project (Michał Ciesielski za fortepianem, Piotr Gierszewski na gitarze basowej oraz Adam Golicki na perkusji) raczą nas swoją muzyką już od kilku ładnych lat. Last to czwarty autorski album grupy. Na całość składa się siedem kompozycji. Autorem sześciu z nich jest Michał Ciesielski. Jedna to wspólne dzieło Michała Ciesielskiego oraz Adama Golickiego.

Confusion Project w swoim najnowszym albumie po raz kolejny odnosi się do przyrody. Muzycy wierzą, że nasza cywilizacja stoi na granicy i apelują do działania mającego na celu ocalenie ze znanego nam do tej pory świata najwięcej jak się da. Metodą na to ma być fundamentalna zmiana zachowań każdego z nas. Sam tytuł albumu rozumieć można w dwójnasób. Z jednej strony oznaczać może „Ostatni”, a z drugiej „Trwać”.

W dzisiejszych czasach, w dobie „ekologicznej mody”, wielokrotnie widzimy artystów (choć najczęściej nazwałbym ich jednak celebrytami), którzy nawołują nas do podobnych zachowań co Confusion Project. Jednak na medialnym szumie się kończy. Celebryta wychodzi ze studia telewizyjnego, wsiada do nowiutkiego Mercedesa w dieslu ze skórzanymi fotelami i wraca do swojego dwustu metrowego apartamentu w centrum Warszawy.

Czy w przypadku Confusion Project jest tak samo? Na szczęście nie. Po pierwsze, sama płyta wydana została w sposób ekologiczny (opakowanie wykonane z materiałów z recyklingu). Po drugie, ze środków pochodzących ze sprzedaży płyt zespół ufundował zasadzenie ponad tysiąca drzew na kilku kontynentach. Przekaż Confusion Project jest zatem spójny i wiarygodny. Nie ma w nim często dziś spotykanego elementu hipokryzji.

Co do samej muzyki – poprzednie albumy grupy znam dość dobrze i przyzwyczaiłem się już do faktu, że nie jestem ich muzyką zaskoczony. Na ogół szukam w nowych płytach czegoś innego, odświeżającego. Jeśli tego nie znajduję, jestem sceptycznie nastawiony. Jednak w przypadku Confusion Project z jakiejś przyczyny jest inaczej.

Michał Ciesielski już nie raz i nie dwa udowadniał swoje zdolności kompozytorskie. Tak samo jest tu – muzyka czerpie pełnymi garściami z dobrze nam znanych tradycji jazzowych jak również ze współczesnej sceny. Wsłuchując się w album Last na myśli przychodzi cała gama różnorodnych inspiracji, jak choćby Aaron Parks czy Brad Mehldau. Zdaje się, że to właśnie z powodu kompozycji moje zainteresowanie tą muzyką jest wysokie pomimo braku elementów zaskakujących. Całą dotychczasową twórczość zespołu można by w skrócie opisać jako Contemporary Jazz i tak też jest w przypadku albumu Last.

Podsumowując, najnowsza płyta Confusion Project raczej nie jest przełomową dla grupy pod kątem muzycznym, aczkolwiek nie wydaje się, aby taki cel przyświecał zespołowi. Patrząc na ich dotychczasowe dokonania mamy tu raczej do czynienia ze stałą, stabilną ewolucją aniżeli rewolucją. Zresztą nie widzę potrzeby wszczynania rewolucji, skoro Confusion Project nie powiedziało nam jeszcze wszystkiego co ma do powiedzenia w obecnej formule. Panowie wiedzą w jaką stronę chcą podążać i konsekwentnie to realizują. Kawał dobrej muzyki.



poniedziałek, 20 grudnia 2021

Various Artists - Wodecki Jazz '70-Dialogi (2021)

Various Artists

Henryk Miśkiewicz - saksofon
Leszek Możdżer - fortepian
Marek Napiórkowski - gitary
Michał Tokaj - fortepian
Michał Barański - kontrabas
Paweł Dobrowolski - perkusja

Wodecki Jazz '70-Dialogi (2021)


Tekst: Jacek Sołkiewicz

Węzeł marzeń, tęsknot i pragnień. Węzeł nie do rozwiązania. Czas minął i pozostaje się pogodzić z faktem, że zagadka takich dźwięków pozostanie właśnie...nierozwiązana.

Bardzo czekałem na ten album. Raz, że w jego DNA są lata siedemdziesiąte, które w przypadku Wodeckiego są obietnicą nieprawdopodobnej muzyki a dwa, że pomysł na złączenie kilku epok i ludzi w nich grających to naprawdę niesamowicie karkołomna aczkolwiek bardzo pociągająca wizja artystyczna.
I oto jest. Zbigniew Wodecki i Jego muzyczne poszukiwania w czasie przeszłym w zderzeniu z obecną wrażliwością, talentem i wizją absolutnie wybitnych muzyków jazzowych.

Henryk Miśkiewicz, Leszek Możdżer, Marek Napiórkowski, Michał Tokaj, Paweł Dobrowolski i Michal Baranski. Brzmi jak supergrupa? Tak, zdecydowanie. I jestem przekonany, że po nagraniu takiej płyty Zbigniew Wodecki ruszyłby w trasę z tym zespołem.

Gdy pojawił się singiel pilotujący - 'Fantazja', wiedziałem, że będzie to materiał absolutnie nietuzinkowy. Przesycony wspomnieniami, tęsknotą i setkami innych emocji - nawet nie próbujmy ich wszystkich nazwać. Wybrano wyjątkowy utwór - z przejmującą wokalizą Wodeckiego i do tego taką, która natychmiast cofa czas. Jeśli ktoś słyszał Jego debiut z 1976 roku z łatwością wyczuje wspólny klimat tych kompozycji. 'Fantazja' pilotuje i otwiera tę płytę i robi to w najlepszy możliwy sposób. Brzmienie jest po prostu genialnie. Motyw prowadzący, zagrany na pianinie Fender Rhodes, dosłownie wciąga od pierwszego taktu. Jest miękko, przestrzennie, lampowo i przede wszystkim ciepło, bardzo ciepło. Wodecki śpiewa tak jakby świat nie istniał. Prosto do ucha, dosłownie. Kompozycyjny majstersztyk - tu niczego nie jest za dużo. Idealne połączenie wpadających w ucho fraz z nieco bardziej freestyle'owymi motywami, które wprowadzają odrealniony klimat. No i te emocje...

Dla mnie całe wydawnictwo skazane jest na ogromną ilość wzruszeń, refleksji i wspomnień. One nie zagłuszają muzyki, one są jej nierozerwalną częścią i definiują jej temperaturę. Gdzieś pomiędzy nutami zaciera się granica czasu i trudno momentami rozpoznać kto i kiedy zagrał daną frazę, ale ta nieostrość kształtów i chronologii są właśnie urokiem 'Dialogów'. Inspiracje płyną z przeszłości szerokim echem i napędzają muzyków, którzy dołączyli do zespołu Wodeckiego niemalże pięćdziesiąt lat później. Pięćdziesiąt lat - tyle było trzeba by ten materiał dotarł na powierzchnię! Wspomniani muzycy zagrali z ogromną powagą i szacunkiem. W każdej nucie czuć respekt i grację wykonania. To w ogóle jest bardzo 'elegancko' zagrany materiał, idealnie wyczuwający estetykę wykonawczą Zbigniewa Wodeckiego.

Drugi utwór na płycie - 'Dialogi', wykonany wspólnie z Leszkiem Możdżerem przynosi całkowitą zmianę nastroju zahaczając w dużej części o niezwykle popularny w tamtym czasie styl fusion jazz. Pędzący do przodu, z wewnętrznym wiatrem i niewątpliwie nutami szaleństwa wygrywanymi przez skrzypce. Dzięki doskonałej partii Możdżera ma się wrażenie jakby pięciolinia powstawała rozwijając się w trakcie jego grania. Natomiast przełamanie, które następuje pod koniec jest momentem nie do zapomnienia. Trudno opisać to słowami. Przecudowne, horyzontalne wokalizy Wodeckiego i fortepian Możdżera płynący gdzieś ponad wszystkim zamykają całość w niewiarygodnie melancholijny sposób. 
Przepiękny, wzruszający moment na płycie, idealny na jej zamknięcie a przecież ona dopiero się zaczęła! 

'Ballada o nieznajomych' musiała być zagrana przez Henryka Miśkiewicza, którego od zawsze uważałem za Mistrza niezapomnianych, wpadających w ucho partii saksofonowych. Delikatnie, ale z werwą. Kaskadująco, ale z niezwykłą miękkością i kontrolą ekspresji. Romantycznie, ale bez lukru. To taka kompozycja, w której praktycznie każda nuta brzmi kryształowo. Tu wszystko błyszczy się w bardzo wysublimowany sposób. Błyszczy, nie oślepia.

'Etiuda na głos i skrzypce' to ponownie Wodecki i Możdżer w akcji. Dosłownie. Galopująca, pełna zakrętów etiuda jest najlepszym dowodem, że Wodecki idealnie czuł się również w takich mocniejszych, strukturalnie złożonych aranżacjach. Szalona perfekcja...a może perfekcyjne szaleństwo?

Po raz kolejny tempo podkręcane przez duet skrzypce-fortepian (co za dialog Wodeckiego i Możdżera!) do górnych limitów tętna, ale tym razem dochodzi jeszcze niezwykle karkołomna wokaliza unisono z poszczególnymi instrumentami. Cudowne przeżycie biec tak w jednym szeregu z dźwiękami. Zadyszka gwarantowana, ale to wyjątkowy stan. 

Po czymś tak rozedrganym, 'Fantazja' w wykonaniu Michała Tokaja jest niczym wolno padający śnieg w cichy grudniowy wieczór. To niezwykle przytulna wersja utworu, który otwierał ten album. Spokój sączący się z każdego taktu obezwładnia...i zaprasza do innego wymiaru. Słuchając partii fortepianu nie mogę oprzeć się wrażeniu, że przez te sześć minut znajdujemy się w szklanej kuli, która chroni nas przed najdrobniejszymi wstrząsami. Cudownie rozmarzony moment.

Kolejny taki czeka na Was w 'Dzielę z Tobą czas na dwoje', w którym jak zwykle zjawiskowo zagrał Marek Napiórkowski. Refleksyjnie i z ogromną wrażliwością. Oszczędnie, ale jakże wymownie. Liryczna narracja rozmywająca rzeczywistość...niepowtarzalna okazja by rozpłynąć się gdzieś na krańcach leniwie napiętych strun..

Na 'Wodecki Jazz'70 dialogi' jest więcej utworów, ale resztę odkryjcie sami. Odurzające przeżycie, naprawdę. Usłyszycie echo człowieka, które przez 5 dekad wędrowało do nas by finalnie wyprzedzić go na ostatnich metrach... Pozostaje jednak cudowna pamiątka czasów, które od teraz, za sprawą wszystkich muzyków, którzy wzięli udział w tej sesji, należą do teraźniejszości. Ruszajcie w tę podróż bez zastanowienia, wszystko jest na wyciągnięcie ręki zatem dystans nie będzie wymówką.




piątek, 17 grudnia 2021

Bastarda & Chór Uniwersytetu SWPS – Kołowrót (2021)

Bastarda & Chór Uniwersytetu SWPS

Paweł Szamburski – klarnet
Tomasz Pokrzywiński – wiolonczela
Michał Górczyński – klarnet basowy

Chór Uniwersytetu SWPS pod dyrekcją Ewy Mackiewicz:

soprany: Agata Brzuska, Maria Buchwald, Iwona Grajkowska, Ada Komorowska, Kaja Machalska, Marzena Opacka, Zofia Pokrzywnicka, Joanna Pragacz, Paulina Radomska, Magdalena Rek, Yeva Tsinska, Magdalena Zdunek

alty: Monika Czerwińska, Maria Dorn, Elżbieta Grochowska, Maria Haraszkiewicz, Joanna Kalinowska, Joanna Opacka, Kateryna Pozhydaieva, Rafał Wróblewski, Magda Zbrzeźniak, Gabriela Zwierzyńska

tenory: Michał Chęciński, Wiktor Gajewski, Filip Kołada, Paweł Sierszeń, Arkadiusz Górka

basy: Mateusz Gaweł, Karol Grąbczewski, Bronisław Kryciński, Tomasz Luber, Bartosz Romanowski, Aleksander Sobczyński, Mateusz Zbrzeźniak

Kołowrót (2021)

Wydawca: Audiocave

Tekst: Mateusz Chorążewicz

Zespół Bastarda jest niezwykle aktywny w tym roku. Po majowej premierze albumu Fado przyszedł czas na Kołowrót z towarzyszeniem Chóru Uniwersytetu SWPS.

Na całość składają się cztery kompozycje – Wiosna, Lato, Jesień oraz Zima. Koncept na album odnoszący się do pór roku jest już nam dobrze znany i może nawet trochę oklepany (Grzech Piotrowski i album Six Seasons, czy Ben Wendel z albumem Seasons). No ale dobrze, niech i tak będzie. Wszak chodzi tu głównie o muzykę, a nie o nazwy utworów.

Na tym polu album wypada wręcz wybitnie. Do świetnego przygotowania instrumentalistów już się przyzwyczailiśmy. Do klezmerskiej duszy klarnecisty (Paweł Szamburski) również. Piękne brzmienie klarnetu kontrabasowego (Michał Górczyński) oraz niezbyt skomplikowane acz niezwykle silne i charakterystyczne ostinata basowe także są nam świetnie znane. Całość uzupełnia wiolonczela (Tomasz Pokrzywiński).

To co tak naprawdę wyróżnia ten album od dotychczasowych dokonań Bastardy to Chór Uniwersytetu SWPS pod dyrekcją Ewy Mackiewicz. To on powoduje, że muzyka jest inna, że wnosi coś dodatkowego do obecnego dorobku zespołu oraz całej naszej rodzimej sceny muzycznej. Wszystkie elementy tego dzieła świetnie się ze sobą komponują. Praktycznie na każdym kroku słychać, że artyści wiedzieli co chcą osiągnąć i w jaki sposób. Nie ma tu nic przypadkowego, zbędnego. Świetny mix minimalizmu, folku i wschodnioeuropejskiej melancholii.

To z czym mam mały problem, to klasyfikacja albumu jako szeroko pojęty „Jazz”. To nie jest jazz. Pomijając już fakt, że elementy improwizowane stanowią niewielki procent całej płyty, to po prostu nie ma nic wspólnego z jazzem. Jakbym zatem sklasyfikował ten album? Szczerze mówiąc, nie mam bladego pojęcia. Ale czy to źle? Czy takie klasyfikacje są w ogóle do czegoś potrzebne? Po pierwsze, w moim odczuciu to bardzo dobrze, że zespołu nie da się włożyć do jednej szuflady z jasno określonym gatunkiem. Świadczy to o oryginalności i wybitnie autorskim podejściu do muzyki. Co więcej, wierzę również, że szuflady z określonymi gatunkami muzycznymi są elementem zbędnym. Oduczmy się słuchać „jazzu”, „rocka”, „popu”, a nauczmy się słuchać muzyki. Chodzi bowiem o to, aby muzyka była dobra, a ta niewątpliwie taka jest.

Już na debiutanckim krążku z 2017 roku Bastarda dała o sobie znać jako zespół z unikatowym brzmieniem i pomysłem na muzykę – coś rzadko spotykanego w debiutach. Widziałem w tym jednak pewną pułapkę, w którą zespół niejako sam się wpędzał. Brzmienie Bastardy jest bowiem tak oryginalne, iż nie trudno o zaszufladkowanie i pytanie co dalej można z tą muzyką zrobić.

Jak się okazuje, można wiele. Dowodem jest majowy album Fado z towarzyszeniem portugalskiego gitarzysty i wokalisty João de Sousy oraz październikowy Kołowrót. Moje pierwotne obawy okazały się nieuzasadnione i wszystko wskazuje na to, że Bastarda swoją muzyką nie powiedziała nam jeszcze ostatniego słowa. Poprzeczka stoi naprawdę wysoko. Z niecierpliwością czekam na kolejną porcję muzyki od tria.


środa, 15 grudnia 2021

Piotr Schmidt Quartet - Saxesful vol. II (2021)

Piotr Schmidt Quartet

Piotr Schmidt - trumpet
Wojciech Niedziela - grand piano
Maciej Garbowski - double bass
Krzysztof Gradziuk - drums

featuring:
Jan Ptaszyn Wróblewski
Zbigniew Namysłowski
Henryk Miśkiewicz
Maciej Sikała
Adam Wendt
Grzech Piotrowski

Saxesful vol. II (2021)

Tekst: Jacek Sołkiewicz

Wyobraźcie sobie gorące popołudnie. Jeden z tych dni, kiedy już nigdzie nie musicie się spieszyć. Zachodzące leniwie słońce faluje na horyzoncie, jest pomarańczowo. P-o-m-a-r-a-ń-c-z-o-w-o. Rynek a wokół niego kamienice ze spalonym upałem tynkiem. Pootwierane okna, delikatnie powiewające zasłony...budzi się ekscytacja nadchodzącym wieczorem. To może być Wasze miasto. To może być dowolne miasto. Przysiadacie na rynkowej ławce i nie spodziewając się niczego stajecie się mimowolnym uczestnikiem niewidzialnego koncertu. Taka okazja zdarza się bardzo rzadko zatem nie otwierajcie oczu i nasłuchujcie.

Pozwólcie by Piotr Schmidt i Jego Znakomici Goście przemówili w sposób w jaki tylko muzyka może przemówić. To ich język. Znany wszystkim od dekad, ale wciąż mówią nim nieliczni. Wyobraźcie sobie, że podczas gdy życie toczy się sielsko na rynku, w jednej z tych kamienic, w pięknej sali spotykają się cztery pokolenia muzyków jazzowych. Codzienność zderza się z niepowtarzalnością. Aż trudno słowami uchwycić romantyzm tego albumu i tej chwili. Jedna sesja a w niej legendy polskiej muzyki jazzowej i ci, którzy mają spore szanse dołączyć do tego znakomitego grona. Utwory znane, ograne, powszechnie uznawane za standardy.

Zatem, czy można było to zagrać tak by rynek stanął w miejscu? Jan ‘Ptaszyn’ Wróblewski, Henryk Miśkiewicz, Zbigniew Namysłowski, Wojciech Niedziela, Krzysztof Gradziuk, Maciej Garbowski i oczywiście spiritus movens projektu, Piotr Schmidt. Jazz All-Stars? Zapewne tak. Jednakże historia zna przypadki gdy takie galaktyczne składy niestety rozpływały się wraz z zadziwiająco rozrzedzonymi dźwiękami. To nie zawsze się udaje. Natomiast udaje się zawsze gdy jest wizja i przede wszystkim pomysł wszystkich muzyków na każdy takt ich obecności w muzyce.

‘Saxesful vol. II’ to modelowy przykład perfekcyjnego wykorzystania talentów wszystkich artystów biorących udział w projekcie. Wszystkie gwiazdy świecą, nie oślepiają i co najważniejsze, żadna z nich nie wchodzi na kurs kolizyjny. Cudowna symbioza rezultatem której są dźwięki docierające bez zbędnego lawirowania prosto do serca słuchacza. To album bezkompromisowy, ale nie w kwestii burzenia porządku jazzowego wszechświata tylko bycia sobą. Bycia tym, kim było się przez całą swoją karierę. To muzyka naznaczona osobowością każdego grającego, wręcz podpisana jego wrażliwością i stylem. Dlatego raz po raz uśmiechamy się do niej, ponieważ momentami z daleka słychać echa dokonań każdego artysty. Ta płyta emanuje niezwykłą emocjonalnością, płynącą do nas szerokim, ciepłym strumieniem z bardzo dalekiej przeszłości. Przeglądamy się w niej niczym w lustrze czasów minionych widząc świetność tych muzyków w całej swej okazałości. Nie dość, że podczas sesji zarejestrowano evergreeny to jeszcze zagrali je ci, którzy mają głośne przyzwolenie na ich dowolną interpretację. I z tego prawa wszyscy skwapliwie skorzystali. Tak oto powstała płyta, której słucha się z zapartym tchem, czekając na kolejny utwór i jego kolejne wcielenie. Jubilerski jazz. 24 karatowy. Muzyczny kruszec, którego wartość nie poddaje się inflacji czasu.

Album składa się z dwóch części - pierwszej, z wybranymi utworami z ‘Saxesful vol I’ i drugiej, ‘właściwej’, z zapisem sesji ‘Saxesful vol. II’. Niewątpliwie bonus w postaci selekcji części pierwszej jest miłym zaskoczeniem a dodatkowo pozwala odczuć różnicę między oboma wydawnictwami. I właśnie, ten ostatni fakt, jest dla mnie największym zaskoczeniem. Zdaję sobie sprawę, że utwory, które pojawiły się na ‘vol. II’ pochodzą z tej samej sesji co ‘vol. I’ a jednak… Możliwe, że to magia osobnych wydawnictw, możliwe, że czas zrobił swoje a możliwe, że…i tak, stawiam na to, dobrano zdecydowanie mocniej rezonujące utwory . Muzycznie, obie części są bardzo udane, ale to ta druga z nich ma w sobie pierwiastek magii.


Jak zwykle, trudno określić to słowami, jednakże aura najnowszej części niesie w sobie tę wspomnianą na początku ekscytację. Te dźwięki wirują wokół nas, zostawiając za sobą błyszczący pył swojego arcymistrzostwa. To ten rodzaj wirtuozerii, który przyciąga i przytrzymuje słuchaczy w bezruchu. 

Kokieteryjna nonszalancja Mistrzów, którzy zawsze grają na swoich zasadach.


Nie ma tu drogi na skróty, która przy tego typu standardach kusi wielu. Każda nuta zagrana jest z niezwykłą gracją i pietyzmem. Ta szczegółowość aranżacyjna zwraca uwagę już od pierwszej sekundy. 
Ornamentowość wykutej w złocie pięciolinii ‘Saxesful vol. II’ to wypadkowa miękkich zderzeń finezji, kunsztu i frywolności. Muzycy, których słyszymy na tym albumie, mogą sobie pozwolić na wiele i niewątpliwie robią to, ale z właściwym dla ikon wdziękiem i umiarem. 

Stąd taki ładunek emocjonalny tej płyty. Czy chcemy tego czy nie, wyobrażenie, że grają między innymi jazzmani tworzący fundamenty Polish Jazz, dominuje odsłuch. To taka piękna chwila, w której nagle wszystko staje się olśniewająco proste i bliskie. Nie ma zbędnych słów, labiryntów myśli…każda sekunda wybrzmiewa w naturalnym dla naszych serc rytmie. Jest galowo, jest wczesnowieczorno, jest cocktailowo, jest nobliwie, jest tak jak chcemy by było. Dzisiaj mało kto potrafi zagrać tak retroautentycznie. Ta sesja to cud pamięci przywołującej czasy, które mało kto wspomina.


Wystarczy posłuchać otwierającego ellingtonowskiego ‘Caravan’. Zwiewność, uniesienie i to wyczucie! 
Ta wersja wieje tak ognistym temperamentem, że trudno usiedzieć przy tym spokojnie w miejscu a jednocześnie zachowuje niesamowicie dystyngowany charakter. Wierzę, że taki perfekcyjny groove mogą osiągać jedynie wybitni muzycy.

Dalej jest niemniej wizytowo…’On the Sunny Side of the Street’ gra niczym soundtrack z naprawdę odległych, przedwojennych czasów i robi się naprawdę bardzo, ale to bardzo nostalgicznie. Bardzo podobnie jest także w ‘Cherokee’, który urzeka swoją niedzisiejszością, ale podaną w tak wyszukany sposób, że żadna z zagranych nut nie pokryła się patyną. To właśnie ogromny atut obu części ‘Saxesful’ - te skrawki historii jazzu zostały opowiedziane językiem teraźniejszości dzięki czemu dotrze ona do wielu.

Nawet wtedy, gdy zacznie grać nieśmiertelne ‘When I Fall in Love’ - cudowna puchowość tego utworu jest ponadczasowa a jednak, w tej wersji zyskuje ona kolejną klasę. Niespieszny, senny klimat azylu dla wszystkich, którzy zdecydowali się przestać biec. Płynne ciepło…stan umysłu zanurzonego w nieskazitelności.

Po czymś takim najlepiej obudzić się zjawiskową wersją ‘Footprints’ Wayne’a Shortera, w której znajdziecie wszystko to co najlepsze w tej genialnej kompozycji, ale, po raz kolejny, wyniesione na inny poziom. Lekkość, niemalże efemeryczność dźwięków zagranych niezwykle przestrzennie daje jakże bezcenne poczucie nieważkości. To moment prawdziwego oderwania na tej płycie. Trudno nie dać się ponieść tak zagranej muzyce.

Wieńczące ‘Ach śpij kochanie’, Henryka Warsa błogo wycisza i uświadamia nam niezliczoność sposobów zagrania tych samych dźwięków, emocji i słów…cóż za wersja! Śpiewali to Mieczysław Fogg, Eugeniusz Bodo, Adolf Dymsza a teraz ten utwór dociera do nas w takiej postaci. Aksamitny magnetyzm na koniec…byśmy nawet nie pomyśleli, że to pierwszy i jedyny raz.


‘Saxesful vol. II’ to spotkanie z muzyką, którego nie wolno przekładać. Nieważne czy to zaskoczy Was w Waszym mieście czy gdziekolwiek indziej…jeśli usłyszycie ją dobiegającą w rynku, z okna kamienicy a może innego miejsca, zatrzymajcie się, ponieważ nieczęsto te sytuacje kończą się tak wzruszająco. Trzeba powiedzieć sobie jasno: instynktownie szukamy takich dźwięków, ale rzadko kiedy znajdujemy coś tak wartościowego. Czar tej płyty pozostanie na zawsze, ale świadomość ulotności chwili, w której została nagrana wprawia w szczerą zadumę. Trudno bowiem momentami oddzielić radość obcowania od kruchości wybrzmiewającego echa. Tym bardziej, iż dobiega ono do nas sprzed prawie 100 lat. Czas płynie, zmieniają się tylko jazzowe sztafety, które przekazują nam tę porcję wyjątkowych wrażeń a skoro obecnie jedna z nich biegnie tuż obok nas, wsłuchajmy się w każdy ich krok.

poniedziałek, 13 grudnia 2021

Minim feat. Sainkho - Manifesto Live at SPATiF (2021)

Minim feat. Sainkho

Sainkho Namtchylak - vocal
Kuba Wójcik - guitar
Grzegorz Tarwid - piano, synth
Andrzej Święs - double bass
Albert Karch - drums

Manifesto Live at SPATiF (2021)

Tekst: Dominik Konieczny



To bardzo przewrotne, ale dopiero wirus w pakiecie z izolacją, pozwolił mi się skupić na tej płycie na tyle, żeby móc o niej napisać. Przewrotne, bo do wydania tego materiału przyczyniła się pandemia i związane z nią ograniczenia, które szczególnie dotknęły muzyków. Trzeci album w dyskografii Minim, drugi we współpracy z wokalistką Sainkho, pierwszy na żywo.

I ta żywość albumu przemawia do mnie najbardziej - dużo płyt z dopiskiem “live” jest tylko rejestracją materiału zagranego w klubie przy obecności widowni (zwykle jeszcze więcej pecha mają te zagrane z udziałem publiczności i orkiestry symfonicznej), tutaj przez cały czas czuć emocje pomiędzy zespołem a publicznością, jest wyczuwalna dobra wspólnotowa więź.

Muzyka jest zupełnie inna od tej z albumu studyjnego (Earth), jest bardziej transowo, jamowo, mocniej. Jest więcej sekcji, gitara miejscami przesterowana, częściej gra cały zespół z Sainkho włącznie. Kuba Wójcik, lider zespołu, w wywiadach wspomina o fascynacji dziwnymi dźwiękami Sainkho i dużo dziwnych dźwięków od Sainkho dostajemy. Ale te dźwięki współgrają z muzyką, są absolutnie spójne, aczkolwiek nie są łatwe w odbiorze, wymagają uwagi i otwartości. Jak już znajdziemy w tę uważność, to przynajmniej w moim przypadku mam wrażenie, że świat staje się większy, ciekawszy i lepszy.

Dla tych, którym spodobał się pierwszy album Minim z Sainkho, ten będzie świetnym rozwinięciem. Dla tych, którzy jak ja albo nie mieli okazji poznać tej muzyki albo nie zarezonowali przy pierwszym podejściu mocno polecam drugie podejście.



sobota, 11 grudnia 2021

Wood Organization - Drimpro (2021)

Wood Organization

Tomo Jacobson – double bass, midi-ribbon, noise generator, vox
Szymon Pimpon Gąsiorek – drums, percussion, OP-Z, vox

Drimpro (2021)




Tekst: Maciej Nowotny

Słucham muzyki codziennie, niekiedy po kilka godzin, piszę na jej temat, dyskutuję, a wieczorem umawiam się ze znajomymi, aby razem pójść na koncert, przy okazji uśmiechnąć się do siebie, poplotkować, wymienić wiadomościami. Kiedy wracam w nocy do domu - bardzo jeszcze podekscytowany muzyką i spotkaniem z ludźmi - aby się uspokoić też jeszcze włączam muzykę. Ale przysięgam, nigdy, przenigdy, nie miałem poczucia, że to jest jakaś obsesja. Potrafiłem przestać słuchać. Siedzieć godzinami, dniami, tygodniami w ciszy. Muzyka mnie nie uzależnia. Wręcz przeciwnie. Ona moją duszę wyzwala. A dzieje się tak myślę w dużej mierze dlatego, że w muzyce zawsze szukam czegoś nowego, świeżego, nieodkrytego i kreatywnego. Spotkałem ludzi, którzy marudzili, że muzyka się skończyła na Beethovenie, a jazz na Milesie Davisie. Że się już nie da nic nowego wymyśleć ani zagrać. Ale jest to nonsens, który świadczy jedynie o tym, że oni się skończyli. Że ich umysł się zestarzał, zamknął, zasklepił i nie są w stanie usłyszeć tego, co w muzyce mogłoby ich zaskoczyć.

Zatem jeśli macie taki stosunek do muzyki, jako doświadczenia uaktualniającego Waszą egzystencję albo chcecie takiej postawy zakosztować, to "Drimpro" nie tylko Was usatysfakcjonuje, ale wręcz uszczęśliwi. Nie usłyszycie tu niemal żadnej nutki czy ich kombinacji, którą słyszelibyście gdziekolwiek, kiedykolwiek na jakiejś innej płycie. Bohaterem tego nagrania jest bowiem niczym nie skrępowana kreatywność. Ale ta kreatywność byłaby niczym gdyby nie towarzyszyło jej rzemiosło, umiejętność grania na instrumentach, wybitna po prostu muzykalność. Bez zdziwienia zatem odkrywamy, że w nagraniu tego materiału wzięli udział młodzi, leczy już uznani, a mający jeszcze lepsze perspektywy przed sobą muzycy.

Tomo Jacobson jest polskim kontrabasistą od lat rezydującym w Danii. Jest bardzo aktywny na europejskiej scenie free improv. Wiele jego projektów znajdziecie opisanych przez moich szanownych kolegów na tym blogu: link. Zwraca uwagę szerokość jego kontaktów, umiejętność znalezienia wspólnego języka z muzykami z innych krajów, a jednocześnie odwaga podążania własną drogą i konsekwentne szukanie w muzyce nowych możliwości. Jeśli chodzi o drugą część tego duetu, Szymona "Pimpona" Gąsiorka, to on także jest absolwentem Rhythmic Music Conservatory w Kopenhadze i mieszka w Danii, ale jest znacznie bardziej obecny na polskiej scenie. W ramach autorskiej Pimpono Ensemble wydał dwie pozytywnie odnotowane przez krytyków płyty: w 2016 "Hope Love Peace Faith", a w 2020 "Survival Kit". Ponadto pojawił się w składzie tak ciekawych młodych zespołów jak Sekstet Franciszka Pospieszalskiego, a także zaliczył współpracę z Grzegorzem Tarwidem czy Tomaszem Sroczyńskim. 

Ale najważniejsza jest oczywiście muzyka na płycie, a ta jest wybitna. Często rzucamy określenie "kreatywne" ot tak lekko, jakby nie było nic łatwiejszego na świecie. W istocie jest dokładnie odwrotnie. Większość muzyków - proszę wybaczyć mi szczerość - odgrywa dobrze znane schematy z Coltrane'a, solóweczki które w pocie czoła spisywali w szkole i odgrywali potem na zaliczenie. Ale wymyśleć i potem dobrze zagrać coś całkowicie swojego, coś kompletnie świeżego, coś co wykracza poza to co znane, to jest esencja nowoczesnej sztuki, to jest fundament tego czym jest artystyczna postawa w naszych czasach, to jest coś co wzbudza olbrzymi szacunek i uznanie. Szczególnie jeśli przy tym wszystkim muzyka kipi po prostu energią, jest radosna, dowcipna, szalona, spontaniczna i tak dalej i tym podobnie. Nie znaczy to oczywiście, że jest perfekcyjna. Czasami mam wrażenie, że materiał ten traci spójność, że eksperymentatorska gorączka ponosi twórców i trudno słuchaczowi nadążyć za snutą przez ich wyobraźnię opowieścią. Ale może to po prostu niedostatki moje jako słuchacza. Nieważne. Istotne, że znalazłem na tej płycie dla siebie mnóstwo inspiracji, a kawałki takie jak "Dzień Dobry", "Morning Ptuck", brawurowe "Global" i "Last Novak", a także niemalże suita "Drimpro Song" utkana  z dźwięków jakie każdego dnia słyszymy u siebie w domu, należą po prostu do najlepszych jakie w tym roku miałem okazję słyszeć. Brawo!

środa, 8 grudnia 2021

Bester Quartet – Piazzolla Angels (2021)

Bester Quartet

Jarosław Bester – accordionDawid Lubowicz – violin, mandolin
Maciej Adamczak – double bass
Ryszard Pałka – drums, percussion

Piazzolla Angels (2021)

Wydawca: Fortune Records

Tekst: Mateusz Chorążewicz

Pod koniec października 2021 nakładem wydawnictwa For Tune swoją premierę miał album Piazzolla Angels w wykonaniu Bester Quartet. W skład zespołu wchodzą Jarosław Bester (akordeon), Dawid Lubowicz (skrzypce, mandolina), Maciej Adamczak (kontrabas) oraz Ryszard Pałka (perkusja). Na albumie usłyszymy osiem kompozycji Astora Piazzolli oraz jedną Carlosa Gardela w aranżacji lidera bandu Jarosława Bestera.

Pierwsze pytanie, które sobie zadaję właściwie przy każdej słuchanej płycie brzmi „z jakiej przyczyny ten album powstał i co autor chce nim przekazać?”. Tu pojawiała się moja pierwsza wątpliwość. Przyczynę powstania poznajemy w niewielkiej książeczce dołączonej do albumu. Jarosław Bester pisze w niej m.in.:

"(...) Wkroczyliśmy w rok 2021, na który przypada setna rocznica urodzin Astora Piazzolli. (...). Na potrzeby Programu 2 Polskiego Radia – Jacek Hawryluk zaproponował mi zaaranżowanie i wykonanie kilku kompozycji Mistrza. (...)".

Zatem album stanowi pewnego rodzaju hołd dla Maestro Piazzolli. Pierwsza część mojego pytania odhaczona – powód znamy. W tym miejscu zaznaczyć należy, iż nagrania znajdujące się na albumie są inne niż te wykonane na potrzeby Polskiego Radia.

Jednak co z drugą częścią mojego pytania? Co autor chciał nam przekazać? Musimy się na moment cofnąć do wcześniej wspomnianej przeze mnie książeczki, gdzie czytamy:

"(...) Roku Pańskiego 1992 (rok śmierci Astora Piazzolli) w jednej z muzycznych księgarń w Krakowie kupiłem kasetę magnetofonową z zapisem dwóch bardzo ciekawych kompozycji – »Concierto para bandoneón« oraz »Tres tangos« w znakomitym wykonaniu Astora Piazzolli (...). To był mój pierwszy kontakt z muzyką Piazzolli (...).

Na przestrzeni wielu lat powstało w mojej głowie mnóstwo koncepcji muzycznych, których pośrednią lub bezpośrednią, świadomą lub też nieświadomą inspiracją były kompozycje Astora Piazzolli, ale niestety nie pojawiła się sposobność, by móc w twórczy sposób zmierzyć się z jego dziełami. (...)."

Niestety, ale nie doszukałem się tu jakiegoś konkretnego przekazu. Płyta z całą pewnością stanowi osobiście ważne dla Jarosława Bestera wyzwanie konfrontacji z muzyką Piazzolli. Nie widzę tu jednak nic głębszego.

Oczywiście całość materiału jest znakomicie przygotowana pod kątem technicznym, aranżacyjnie interesująca, dobrze zarejestrowana i zmiksowana, ale co dalej?

Na dokładkę, w improwizacjach zdarza się słyszeć tzw. blue notes (dla niemuzycznej części czytelników, blue notes są dźwiękami charakterystycznymi dla muzyki bluesowej oraz stricte jazzowej), które kompletnie nie kleją się z harmoniami i ogólnym charakterem muzyki Astora Piazzolli. To się po prostu nie zazębia.

Mnie osobiście niestety ta interpretacja muzyki Astora Piazzolli nie urzekła. Nie uważam, aby wnosiła coś szczególnego do polskiej sceny muzycznej. Album ten traktuję trochę jak próby adaptacji muzyki Fryderyka Chopina w jazzie. Na ogół moja reakcja jest alergiczna i tak samo jest w przypadku Piazzolla Angels.

Choć jako całość album ten należy potraktować jako udaną próbę zmierzenia się z muzyką Maestro, to jednak nie tego szukam w autorskich wydawnictwach.


poniedziałek, 6 grudnia 2021

Piotr Schmidt Quartet - Dark Forecast (2020)

Piotr Schmidt Quartet

Piotr Schmidt - trumpet
Walter Smith III - tenor saxophone (04, 05, 10)
Matthew Stevens - guitar (02, 06, 08)
Wojciech Niedziela - grand piano
Maciej Garbowski - double bass
Krzysztof Gradziuk - drums

Dark Forecast (2020)


Tekst: Jacek Sołkiewicz

Kiedy nagrywa się taki album jak 'Tribute to Stańko' to należy liczyć się z faktem, że wszyscy patrzą na...palce. Patrzą i słuchają co potrafią one zagrać po takiej odsłonie. To swoiste muzyczne 'sprawdzam' nadchodzi wraz z 'Dark Forecast' i jak dla mnie, Piotr Schmidt, razem z pozostałymi muzykami, pokazują, że presja, o ile takową odczuwali, może działać w niezwykle kreatywny sposób.

Podwójny album, pięknie wydany...lśniąca biel winyli wzmacnia doświadczenie całości. A dzieje się tu naprawdę sporo.

Słuchając tej muzyki ma się poczucie dryfowania na bliżej nieokreślonej częstotliwości. Są tu momenty kojące, są też takie, które wzmagają wiatr, ale sporo też w tym wszystkim odrealnienia, które powoduje, że czujemy się jak w obcej pamięci.

Dużo tu taśmy filmowej...i nie tylko z powodu dwóch utworów Krzysztofa Komedy. To jest po prostu tak zagrane, że kadry same pojawiają się przed oczami.Tym razem jednak, wyobraźnia jest ekranem, na którym Piotr Schmidt z Kwartetem wyświetla gotowy scenariusz...choć dla każdego inny, zaręczam.

Nastroje mieszają się tu bardzo delikatnie, ale to wystarczy by ta niezwykle podatna na impulsy dźwiękowe przestrzeń zmieniała co chwilę swoje oblicze. To ogromna zaleta tego albumu - cała opowieść ma doskonale skontrolowany rytm, dzięki któremu mamy czas na kontemplowanie piękna pojedynczych historii.

Nauka niespiesznego oddychania...po to by zanurzyć się bez oglądania za siebie.

Wyczuwam tu ogromny szacunek dla nut, dla każdego zagranego dźwięku. Niezwykła elegancja oplatająca słuchacza jest naturalnym zjawiskiem i należy się temu bezwarunkowo poddać. To cudowne uczucie gdy w powolny, bardzo metodyczny sposób, tracimy kontakt z rzeczywistością na rzecz obcowania z czymś tak dopełniającym naszą wrażliwość. Miękka, aksamitna czeluść. Nie odbija światła przez co przybiera dowolny kształt. Z takich głębin można wrócić tylko bogatszym w piękno, którego na próżno szukać na powierzchni.

Niesamowitość 'Dark Forecast' potęguje sposób w jaki muzycy funkcjonują we wszystkich kompozycjach. Muzycy absolutnie doskonali, dodam. Ani jednego dźwięku, który mógłby zakłócić narrację poszczególnych instrumentów. Taki sposób zgrania pozwala wybrzmieć każdemu dzięki czemu dociera do nas wszystko co ważne. To właśnie dlatego tak świetnie się tego słucha. 

Najnowszy album Piotra Schmidta to muzyka o tak dużej rozdzielczości, że trudno nazwać ją po prostu jazzem. Jazz to początek - im głębiej w dźwięk, tym zdecydowanie więcej płaszczyzn, na których słychać kunszt kompozytorski i horyzonty muzyczne. Niesamowita dojrzałość i zrozumienie sonicznego tętna. Dzięki temu, w trakcie odsłuchu, możemy dosłownie wybierać role w filmie, który nam się wyświetla.

Muzyka zagrana dla nas byśmy mogli grać siebie na wiele sposobów.

piątek, 3 grudnia 2021

Jakub Żołubak Trio - Live at JazzState (2021)

Jakub Żołubak Trio

Jakub Żołubak – gitarzysta, kompozytor

Patrycja Wybrańczyk – perkusistka

Radek Łukaszewicz – kontrabasista i gitarzysta basowy

Live at JazzState (2021)

Tekst: Jędrek Janicki

Mój tata lubi gitarzystów rockowych. Takich co siekną potężnym riffem i efekciarską solówką. Cóż, przyznać mu muszę, że dla mnie taki sposób grania na gitarze wybrzmiewa również ekstremalnie ekscytująco. Gdy niedawno jechaliśmy jednak samochodem w nieco dłuższą trasę, z tzw. głupia frant postanowiłem puścić mu płytę Live at Jazzstate trio Jakuba Żołubaka. Tata przysłuchał się w zadumie i krótko ocenił: „o widzisz, ten jest naprawdę niezły”. Zdecydowanie miał rację. Choć może nie do końca, nawet z rodzicielami nie zawsze w pełni trzeba się zgadzać. Żołubak nie jest niezły – jest po prostu znakomity.

Żołubak jazzowemu światu poznać się dał jako jeden z dwóch liderów (obok saksofonisty Mateusza Chorążewicza) zespołu Bipolar Order. Choć ich debiutancka płyta Duality przepełniona była ciekawymi pomysłami, to jednak mam nieodparte wrażenie, że brzmiała nieco zbyt chaotycznie. Żołubak zmienił nieco format grania i tym razem artystyczne kroki skierował w stronę jazzowego trio, w którym oprócz gitary słychać perkusję oraz kontrabas. Do współpracy zaprosił naprawdę znakomitych muzyków młodszego pokolenia. Perkusistką została Patrycja Wybrańczyk (znana z wszechobecnego w jazzowym światku zespołu O.N.E Quintet – może pora na nową płytę??), a kontrabasistą nadal poszukujący swojego muzycznego miejsca na ziemi (i dobrze, oby te poszukiwania trwały jak najdłużej!) Radek Łukaszewicz. Jak sama nazwa płyty wskazuje, debiut stanowi nagranie koncertowe. Ten akt odwagi i pewnej brawury wymuszony jednak został w pewnym zakresie podłymi okolicznościami świata pandemicznego.

Co ciekawe jednak, cały materiał, gdybym nie wiedział o okolicznościach jego powstania, uznałbym za nagrany w studio. Muzycy przykładają bardzo dużą wagę do każdego pojedynczego dźwięku. Brzmienie jest w pełni dopracowane, nie bójmy się słów – wręcz audiofilskie! Zazwyczaj pewnym mankamentem tego typu nagrań jest pewien ubytek dynamiki i autentyczności – bądźmy szczerzy, nagrania nakierowane na brzmienie często bywają nudne jak flaki z olejem, jeżeli chodzi o kompozycje. W tym przypadku jednak utwory nie tracą pewnego wewnętrznego nerwu, tak potrzebnego dla odbioru stonowanej i dojrzałej muzyki jazzowej. Żołubak w sposobie frazowania przypomina Billa Frisella - zresztą, w otwarty sposób do swoich inspiracji się przyznaje. Wszak na Live at Jazzstate znalazła się doskonała interpretacja Frisellowego utworu Small Town, którego genialną wersję Boski Bill zagrał na płycie zatytułowanej właśnie Small Town. Wydaje się, że współczesny gitarzysta jazzowy kierować się może dwoma drogami – albo prowadzi partie solowe w tradycyjnym tego słowa rozumieniu (motyw plus solówki wokół niego), albo kreuje przestrzeń, operując raczej plamami dźwiękowymi niż konkretnymi akordami. Co ciekawe, styl gry Żołubaka jest gdzieś pomiędzy tymi dwoma tendencjami i te dwa sposoby myślenia o gitarze jazzowej intrygująco łączy. Sygnalizowane skrawki naprawdę przepięknych melodii (chociażby nieprawdopodobnie ujmujący główny motyw z utworu It’s Okay to Panic) dosłownie „rozpływają się” w przestrzeni wytwarzanej przez całą trójkę muzyków. Trio to, choć prowadzone wyraźnie przez nasycone delikatnym przesterem brzmienie gitary, funkcjonuje jak jeden spójny organizm. Śmiało i z ogromną radością stwierdzić można, że oto do czynienia mamy z prawdziwym zespołem, a nie tylko trójką utalentowanych instrumentalistów.

Live at Jazzstate to, parafrazując słowa byłego już prezesa PZPN, prawdziwy „top”. Na płycie tej mieszają się przeróżne inspiracje frisellowsko-ecmowskie, lecz trio zdołało już na poziomie debiutu wypracować swój w pełni autonomiczny i oryginalny język. Dojrzałość bijąca z każdego dźwięku tego nagrania powoduje, że dla mnie Live at Jazzstate to bardzo mocny kandydat do najlepszej polskiej jazzowej płyty 2021 roku.
 

wtorek, 30 listopada 2021

Marek Napiórkowski - Hipokamp (2019)

Marek Napiórkowski

Marek Napiórkowski - guitar
Jan Smoczyński - keyboards
Paweł Dobrowolski - drums
Luis Ribeiro - percussion
Adam Pierończyk - soprano saxophone (1,2)

Hipokamp

Tekst: Jacek Sołkiewicz


Gdzieś na skraju jawy i snu, na tafli szarej wody mienią się odbicia naszej świadomości...tańczą, zmieniają swój kształt i podmieniają wspomnienia na złudzenia. Błyszczący pokaz niepamięci, ferie retro artefaktów a wszystko za sprawą dźwięków, które idealnie trafiają w tę część umysłu, która jest na tyle elastyczna by udźwignąć taką zabawę z tym co uznaliśmy za wyblakłe. Może dlatego, że na co dzień obcujemy z ogłuszającym szumem i tak naprawdę nie możemy wsłuchać się w głos, który zdaje się być kluczem do archiwum, które nosimy w sobie? Przyśnione czy przekłamane? Wątpliwości dobiegają coraz głośniej, w miarę słuchania ‘Hipokamp’ - najnowszej płyty Marka Napiórkowskiego (2019), która kilka dni temu pojawiła się w czarnej wersji. 

A nowa płyta to Napiórkowski, który zaskakuje. Kolorem, temperaturą, ale przede wszystkim aurą. Już nie jest tak jasno, zawadiacko ani szepcząco blisko. Na ‘Hipokamp’ pojawiają się elementy, których wcześniej nie było - rozedrganie i...cień. Cień, w którym do głosu dochodzą nieoczywiste nuty, napięcie i echo miejsc głębokich na tyle, że mamy dreszcz zaglądając do nich. Jednocześnie to płyta cudownie rozkręcona, rytmiczna emocjonalnie i przede wszystkim perfekcyjnie (nied)opowiedziana. To po prostu inne oblicze tego samego człowieka, wokół którego nagromadziły się impulsy pochodzące z wielu różnych źródeł - mogło dojść do niebezpiecznych wyładowań a skończyło się na przepięknej, wciągającej swą tajemnicą, liryce. Tak, ‘Hipokamp’ ma głębię, która od pierwszych nut nie pozwala przejrzeć tego wydawnictwa na wylot. Tu naprawdę trzeba się zanurzyć, wsłuchać i przede wszystkim spędzić czas. Nieprzejrzystość tego albumu jest wciągająca. Zmusza do odkrywania, refleksji i pewnego wysiłku emocjonalnego. Jednakże w zamian oddaje bardzo długą podróż za zamkniętymi oczami. A dotrzecie naprawdę daleko. 

Osobiście, mam poczucie pewnego odrealnienia tej sesji. Wybrzmiewają tu takie dźwięki, które malują kształty nieznane. Niczym jak na zalanych fotografiach...widzimy majaczące obrazy, ale nie potrafimy przypisać ich do czegokolwiek znajomego. Dlatego brniemy w to dalej łudząc się, że te kontury się wyostrzą. To naprawdę niesamowite uczucie, zwłaszcza, że towarzyszy przez większość płyty. Na pewno wielki wpływ na taki stan rzeczy ma obecność instrumentów klawiszowych, które generują hipnotyczną aurę, pełną mar, złudzeń i zniekształceń. To atmosfera, która ma wiodące znaczenie w przypadku utworów takich jak ‘Hipokamp’ czy ‘Niepokój’ (!!!) - oba definiują tę nową jakość muzyki Marka Napiórkowskiego. Syntezatory grają bardzo minimalistycznie, ale ich zapętlenia i idealne proporcje powodują, że między nuty wkrada się dużo pochmurności. Miękkie podrażnienie. Niby nie boli, ale czujemy obecność czegoś nieznajomego. Jednakże to nieznajomość fascynująca. Niezmaterializowana, ale odczuwalna. Tkwimy w bezruchu by nie przerwać tej emanacji nowej energii, którą niesie ze sobą. 

Urzekł mnie fakt jak doskonale Marek Napiórkowski wpasował partie gitary w ten klimat. To musiało być mierzone co do nuty, ponieważ jest idealnie tam gdzie powinna być. I słyszalna w taki sposób, że nie tracimy uwagi na wsłuchiwanie się. Aranżacyjne mistrzostwo. To już nie kwestia akordu czy dwóch tylko całej partytury. Inna sprawa to odcień tego co gra Napiórkowski - tu zaszła, moim zdaniem, największa zmiana. Możliwe, że to tylko kwestia przesunięcia o centymetr na gryfie gitary niemniej, szalenie istotna i wynosząca ten materiał na zupełnie inny poziom odczuwania. Każde słowo można zagrać na wiele sposobów i tu właśnie mamy do czynienia z taką różnicą.

Jest ciemniej, ale za to zdecydowanie bardziej magnetyzująco. 

Nie ma też znaczenia czy jest to pędzący ‘Brainstorm’, przyspieszający ‘Flashback’ czy zaskakujący cover ‘Space Oddity’ Davida Bowie - swoisty miraż rozpościera się przed nami w całej swojej rozciągłości od pierwszej do ostatniej sekundy. Zmiany tempa, kaskady dźwięków, nagłe wyciszenia, swobodne otwieranie i zamykanie ambientu powoduje, że nie mamy możliwości złapania pełnej ostrości tego co słyszymy. To zmętnienie jest wypadkową stylu gry każdego muzyka, który wziął udział w nagraniach. Przemawiają oni wszyscy jednym, bardzo spójnym językiem dzięki czemu ‘Hipokamp’ jest tak konsekwentny i uzależniający. Nie zmienia tego nawet nieco pastiszowy wydźwięk ‘Profesor Kuppelweiser’, który rozjaśnia nieco przestrzeń swoją (pozornie) roztańczoną lekkością. Warto w tym miejscu wspomnieć o niezwykle wyrazistych partiach instrumentów perkusyjnych, które w czujny sposób budują nastrój lub napędzają galop utworów. To niewątpliwie bardzo jaskrawy element na ‘Hipokamp’, który w każdej innej sytuacji nadałby nieco latynoski, gorący styl, ale tutaj właśnie, w połączeniu z pozostałymi instrumentami jego obecność wypada frapująco i świetnie wypełnia horyzont rytmiczny płyty. Zresztą sama gra bębnów ma na ‘Hipokamp’ fundamentalne znaczenie - utwór po utworze cierpliwie i niezwykle metodycznie budują nastrój. To taki poziom wirtuozerii, na którym perkusista świetnie rozumie ideę nadrzędną i nie wprowadza niepotrzebnego zamieszania, grając tak by wyeksponować każdy takt tej magicznej opowieści. I robi to po prostu perfekcyjnie używając przy tym rozmaitych stylów inkrustując całość materiału. Równie rewelacyjnie funkcjonuje saksofon, który dosłownie maluje klimat w wielu miejscach stanowiąc często o wyjątkowości poszczególnych fragmentów, ale nie przepycha się na pierwszy plan, nie wybudza słuchacza...zamiast tego dodaje kolejne fascynujące odcienie. 

Miałem okazję słyszeć ‘Hipokamp’ na żywo, tuż po faktycznej premierze tej muzyki w 2019 roku i najpiękniejsze było to, że całemu zespołowi udało się przenieść tę lekko mistyczną aurę do formatu koncertowego. To pokazuje jakość tej płyty i sposób w jaki oddziaływuje ona na zarówno muzyków jak i publiczność. Bardzo wyrazista płyta w dorobku Marka Napiórkowskiego. Niemalże koncepcyjna zarówno w warstwie brzmieniowej jak i czysto wykonawczej. 

Wiele tu momentów pełnych zadumy, takiego dobrego zawieszenia. Kiedy miną, budzimy się jak z chwilowego letargu nie wiedząc nawet kiedy do tego doszło. ‘Hipokamp’ wciąga co prawda bardzo powoli i delikatnie, ale jednokierunkowo. Zapadamy się między tymi nutami niczym w rozpływającym marzeniu, które miękko obezwładnia przy każdej próbie poderwania. Wyłącza umysł pozostawiając nas sam na sam z iluzją mikroskopijności naszych problemów. Bardzo potrzebna muzyka.

sobota, 27 listopada 2021

Maciej Sadowski - I Have Absolutely Nothing To Say, So Listen (2021)

Maciej Sadowski

Maciej Sadowski - double bass, cello, synth 
Antoni Wojnar - piano 
Kevin Scott Davis - guitars, synth 
Dawid Lipka - trumpet (7) 
Krzysztof Pawłocki - electric cello (2) 
Barbara Maja Maseli - violin 
Alisa Kopac - violin 
Joanna Kravchenko - viola 
Małgorzata Znarowska - cello 
Katarzyna Golecka - vocals 
Maciej Świniarski - vocals 
Lario Nowhere - vocals (7) 
Ben Moore - drums (7) 
Tomasz Koper - drums

I have absolutely nothing to say (2021)

Tekst: Jędrek Janicki

Powiedzieć, że pandemia i związana z nią dojmująca izolacja wszystkim nam mocno przywaliła, to tak naprawdę nic nie powiedzieć. Również w świecie sztuki to zdarzenie wywarło swój niemały wpływ. Dla mnie być może najbardziej bolesnym opisem pandemicznych lęków i prób ucieczki przed nimi jest utwór Miasto niejakiego Baascha, który powstał jeszcze… przed wybuchem zarazy. Pakuj walizki, wyjeżdżamy stąd, o nic nie pytaj – te proste słowa nadal nic nie tracą ze swojej zaskakującej precyzji… Czemu jednak piszę o wydarzeniu, którego każdy ma już szczerze dość i to jeszcze w kontekście muzyki zupełnie niejazzowej? Ano tylko dlatego, że solowy (jako producenta) album kontrabasisty Macieja Sadowskiego zatytułowany I Have Absolutely Nothing to Say, so Listen właśnie taki jest – bolesny i niejazzowy.

Groza bywała już nieraz składową muzyki tworzonej przez Sadowskiego. Naturalnym skojarzeniem wydaje się współtworzony przez niego wraz z trębaczem Dawidem Lipką duet Gdańsk Necropolitan Orchestra (tak, tak, mamy oto dwuosobową orkiestrę). W ich przypadku groza ta nabierała jednak wydźwięku kpiarskiego danse macabre, który poczynania chłopaków odczytywać kazał raczej jako na poły dadaistyczny wybuch nieokrzesanego poczucia humoru. Nieco inaczej sprawa jakiegoś bliżej niedookreślonego niepokoju egzystencjalnego wybrzmiewała na płycie Murmurs zespołu Lowbow, który obok Sadowskiego tworzy wiolonczelistka Małgorzata Znarowska. Surowość tych mocno zakorzenionych w muzyce klasycznej kompozycji zdecydowanie nie wywoływała już uśmiechu, lecz raczej przyprawiała o pewne narastające poczucie niepokoju. I właśnie tym tropem Sadowski podąża na swojej autorskiej płycie I Have Absolutely Nothing to Say, so Listen. Sadowski, posługując się frazą Fisza (oklaski za świetną niedawno wydaną płytę Ballady i protesty), śmiało mógłby powiedzieć – mam dla was nie za miłe wiadomości…

Płytę otwiera znakomita kompozycja Paraglider Ticket. Zbudowana jest ona wokół prostego fortepianowego motywu, który naprawdę sporo mówi o całym koncepcie brzmieniowym płyty. Choć poszczególne instrumenty zachowują wyrazistość i moc wybrzmiewania, to jednak I Have Absolutely Nothing to Say, so Listen absolutnie nie traci świeżości nagrań spod znaku lo-fi – estetyki tak bliskiej sercu Sadowskiego. Drugi na płycie utwór Ladybug Drones to już prawdziwa waga ciężka. Przeciągłe kontrabasowe dźwięki generują nastrój niczym z dobrego filmu katastroficznego (swoją drogą, „dobry film katastroficzny” to być może oksymoron, bo czy ktokolwiek zna naprawdę dobry film tego typu?). Cała płyta zbudowana jest na zaskakujących tropach i skojarzeniach muzycznych. Proste struktury wzbogacane bywają rozbudowanymi, „klasycyzującymi” partiami, a typowo akustyczne brzmienia ramię w ramię podążają z tymi elektronicznymi. Absolutną perełką pozostaje jednak utwór Believe in Nothing, w którym wszystkie te stylistyczne tropy ogniskują się w doskonałej hiphopowej… balladzie. Tak, tak, twór to karkołomny, lecz pełen skrywanego dramatyzmu sposób śpiewania francuskiego rapera Lario Nowhere powoduje, że kompozycja ta moim zdaniem jest najbardziej intrygującym punktem tej jakże ciekawej płyty.

Wbrew nihilistycznym zapowiedziom ujawnionym w tytule płyty, Sadowski naprawdę sporo nam powiedział. W muzyczne słowa ubrał te odczucia, które tak często towarzyszą nam od ładnych kilkunastu miesięcy – niepokój i nadzieję, które wzajemnie przeplatają się w nieprzekraczalnym jak na razie klinczu. I Have Absolutely Nothing to Say, so Listen to dzieło w pełni świadomego i doświadczonego już muzyka, który za nic mając wszelkie muzyczne etykiety tworzy muzykę szczerą, bezpretensjonalną i nieprawdopodobnie wciągającą.



czwartek, 25 listopada 2021

Gadt, Chojnacki, Gradziuk - Renaissance Gesualdo (2021)

Gadt, Chojnacki, Gradziuk


Anna Gadt - głos, kompozycje, aranżacje, produkcja
Zbigniew Chojnacki - akordeon, elektronika
Krzysztof Gradziuk - perkusja, instrumenty różne

Renaissance Gesualdo (2021)

Wydawca: FSR Records

Autor: Mateusz Chorążewicz

Sobotni poranek postanowiłem rozpocząć dobrą kawą i albumem Renaissance Gesualdo – najnowszym dziełem Anny Gadt (głos, kompozycje, aranżacje, produkcja), Zbigniewa Chojnackiego (akordeon, elektronika) i Krzysztofa Gradziuka (perkusja,instrumenty różne).

Renaissance Gesualdo to dwupłytowe wydanie dzielące się na dwie odrębne części:
1) Gesualdo – nagrania studyjne z maja 2021
2) Renaissance – nagrania koncertowe z festiwalu muzyki improwizowanej Firmament z 2018 roku.

Pierwsza płyta inspirowana jest muzyką włoskiego kompozytora Carla Gesualdo Da Venosy, którego twórczość przypadała na XVI w. Natomiast druga sięga znacznie szerzej, ponieważ usłyszymy tu również polskie teksty. Całe to dwupłytowe wydanie należy zatem traktować jako próbę przystosowania muzyki renesansowej do współczesnej europejskiej muzyki improwizowanej. Czy próba ta okazała się sukcesem?

Całość przepełniona jest strukturami harmonicznymi dobrze nam znanymi z europejskich dzieł muzyki klasycznej. Europejski zaciąg znakomicie podkreśla także brzmienie akordeonu Zbigniewa Chojnackiego. Elementy te stanowią swoisty fundament dla wszystkiego, co dzieje się wokół nich. Na czele z elektroniką, po którą niezwykle chętnie sięga Chojnacki i która z zaskakującą wręcz łatwością komponuje się z brzmieniem całości.

Przy Zbigniewie Chojnackim chciałbym się przez chwilę zatrzymać. Na płycie wielokrotnie słyszymy rzadko spotykane gdziekolwiek indziej nieszablonowe współbrzmienia. Zaryzykuję stwierdzenie, iż jest to zasługa w głównej mierze właśnie Chojnackiego. Potwierdza to już sam fakt, że akordeon nadal jest instrumentem dość rzadko spotykanym w jazzie (nawet tym europejskim). Do tego dochodzi cały wachlarz brzmień generowanych elektronicznie co powoduje, że takiego instrumentarium i takiego brzmienia całości ze świecą szukać.

Bardzo istotne jest to, że obie płyty, choć nagrywane w odstępie trzech lat, są niezwykle spójne brzmieniowo. Muzycy wyraźnie wiedzą co robią, wiedzą jakie brzmienie chcą osiągnąć i konsekwentnie się tego trzymają. 

Muszę się przyznać, że osobiście mam niezwykłą słabość do muzyki tego rodzaju. Harmonie znane z europejskiej muzyki klasycznej opakowane we współczesne jazzowe brzmienia z akordeonem na czele to miód na me serce. Renaissance Gesualdo uważam za pozycję obowiązkową dla entuzjastów europejskiej sceny jazzowej.

wtorek, 23 listopada 2021

Dzuszan B - Plantageneti (2021)

Duszan B

Krystian Kniaziowski - guitar
Paweł Gawryłowicz - trumpet
Jan Niedziela - bass
Łukasz Mikołajczyk - drums

Plantageneti (2021)

Tekst: Maciej Nowotny



Dla człowieka, który "siedzi głęboko" w polskim jazzie i generalnie na wszystko wybrzydza (bo za dużo już się dobrej muzyki nasłuchał) nie ma jednak większej przyjemności niż się natknąć na zupełnie świeży skład, który zagra tak jakby dosłownie przyleciało UFO i spadło z kosmosu. Tak właśnie jest w przypadku Duszan B (nawiązanie do nazwy stolicy Tadżykistanu?) i ich debiutanckiej płyty Plantageneti (nazwa dynastii angielskiej czy igraszka słowna na temat ekologiczny?). Nazwiska muzyków kompletnie nic mi nie mówiły - jakież to cudowne uczucie! - zatem był to jakby odsłuch w ciemno, bez oczekiwań, bez zobowiązań, bez rączka rączkę myje, tylko czyste dźwięki. I wiecie co? Spodobało mi się i to bardzo. Dlatego polecam Waszej uwadze i jednocześnie dostarczam garść wiadomości o tym zespole, których być może nigdzie indziej nie znajdziecie.

Skład powołali pod koniec 2017 roku grający na basie Jan Niedziela (nic wspólnego ze znaną jazzową rodziną, to pseudonim artystyczny) i perkusista Łukasz Mikołajczyk. Rzecz dzieje się w Krakowie, gdzie wszystko jest możliwe tylko, że przebiega wolno, zatem Panowie musieli po zapoznaniu się poczekać do wiosny 2018 kiedy do składu dołącza gitarzysta Krystian Kniaziowski. Miejsce ich spotkania to sesje Zasypianie czyli rodzaj imprezy organizowanej przez kolektyw NPZM czyli nieformalną grupę improwizującą, której zapis działań możecie znaleźć m.in. tu: link do soundclouda. W ten sposób powstaje trio, które posłuchać można podczas kolejnych sesji Zasypiań w w słynnym krakowskim klubie Piękny Pies.

W tym samym roku muzycy nagrywają demo pt. "Przyszliśmy wypić waszą krew". To 3 krótkie numery w stylu post-hardcore z gośćmi na saksofonie (Alex Clov) i harmonijce (Paweł Stus) dostępne na yt: https://www.youtube.com/watch?v=zGA8KWHgvGE. Grupa cały czas szuka swojej proporcji między improwizacją i kompozycją, przez pewien okres nawet angażuje drugiego perkusistę do grania rockowych koncertów, nieustannie poszukując własnego brzmienia i metody tworzenia. Pod koniec roku grupa w składzie Kniaziowski/Niedziela/Mikołajczyk nagrywa muzykę do niemieckiej animacji z 1926 pt. "Przygody Księcia Achmeda" w reżyserii Lotte Reiniger. Wielokrotnie grają na żywo do tej niezwykłej baśni (do obejrzenia na vimeo https://vimeo.com/502591429).

Wreszcie w 2020 do składu dołącza Paweł Gawryłowicz (trąbka). Brzmienie się dopełnia, a po pierwszych bardzo obiecujących koncertach zespół decyduje się na nagrania w studio. Większość nagranego jesienią 2020 podczas kilku sesji materiału to swobodna improwizacja. Zapisy tych sesji pojawiają się na bandcampie najpierw w formie "Improwizacji Zadusznych" poświęconych nagle zmarłemu krakowskiemu gitarzyście Jędrzejowi Pawłowskiemu związanemu z kolektywem NPZM, a następnie - już w lutym 2021 - jako pierwszy pełny album Duszan B zatytułowany "PLANTAGENETI".

Co właściwie tak mnie urzekło w tej muzyce? Przede wszystkim dzięki temu że silnie jest w niej obecny element improwizowany, brzmi ona świeżo, nieschematycznie, spontanicznie. Silne korzenie rockowe czy nawet noisowe tej muzyki sprawiają natomiast, że ma ona ten undergroundowy, szorstki, chropawy charakter nadający jej wielkiej tak autentyczności jak charyzmy. Ale tym co mnie najbardziej uwiodło, to fakt że w tym kociołku, w którym gotują się nawzajem zwalczając smaki "hard rockowe, rockowe, postrockowe z fragmentami ambientu, dark jazzu aż do totalnej abstrakcji free improv" (cytat za zapowiedzią jednego z ich koncertów w Pięknym Psie) znaleźć też można kawałki pięknych melodii. To są czasami melodyjne riffy, albo zaledwie szkice melodii, czasami jest to charyzmatyczny rytm, czuć że muzycy słuchali mnóstwo dobrego rocka, popu, muzyki tanecznej, nie tylko jazzu, przez co język jakim się posługują chociaż niebanalny, awangardowy, progresywny, pełen buntu, walki, jest jednocześnie atrakcyjny, komunikatywny, wpadający w ucho.

Podsumowując, ten debiut to kompletna niespodzianka, ale z tych niezmiernie pozytywnych. Jakość muzyki i potencjał muzyków sprawia, że z przyjemnością zaliczamy ten krążek do naszej prestiżowej kategorii "Focus On Debut". Brawo i trzymamy kciuki za Wasze dalsze poczynania! (premiera ich drugiego albumu miała miejsce zaledwie kilka dni temu i wkrótce na blogu postaramy się Wam opisać nasze wrażenia także i z jego odsłuchu...).


niedziela, 21 listopada 2021

Hans Koller, Wolfgang Dauner, Adelhard Roidinger, Zbigniew Seifert, Janusz Stefanski - Kunstkopfindianer (1974)

Hans Koller, Wolfgang Dauner, Adelhard Roidinger, Zbigniew Seifert, Janusz Stefanski

Bass, Electric Bass – Adelhard Roidinger
Drums – Janusz Stefanski
Piano, Electric Piano, Synthesizer, Harp [Nagoya Harp] – Wolfgang Dauner
Soprano Saxophone, Tenor Saxophone – Hans Koller
Violin, Alto Saxophone – Zbigniew Seifert

Kunstkopfindianer (1974)

Tekst: Jacek Sołkiewicz

Portal do jazzowej czeluści, w której, by przeżyć, trzeba nauczyć się oddychać w nowym tempie. Kontrolowanie tonięcie. Lekcja przetrwania, która jest wstępem do uzależnienia. Brzmi paradoksalnie? Spróbujcie. To jeden z tych albumów, na których pułapki zastawiono co kilka taktów. I to jedna z tych sytuacji, gdy naprawdę warto skoczyć na oślep przed siebie - w rytm tego co usłyszycie.

‘Kunstkopfindianer’ to muzyka, która wciąga odurzając dawkami nut, które wymykają się jakiejkolwiek skali. Trudno zapanować nad drżeniem ciała gdy atakują nas takie impulsy. Wąchanie dźwiękowej adrenaliny...chcesz przestać, ale nie da się zatrzymać przy tej prędkości doznań. Zatem pełne poddanie, niekończące się nokauty i ciągłe wstawanie po więcej.

Genialne. Ponadczasowe. Wyprzedzające epokę. Ta płyta mogłaby być nagrana kiedykolwiek i zawsze brzmiałaby tak samo świeżo. Każdy rocznik pasuje do tej muzyki. Czas nie gra żadnej roli a to rzadki przypadek. Muzyczne wizjonerstwo na poziomie nieuleczalnej nadwzroczności. Ten materiał nagrany w 1974 roku nieustannie przecina dekady nie osiadając w żadnym stylu i żadnej konwencji, wymykając się jakimkolwiek próbom okiełznania.

Jazz? Nic podobnego. Jazz jest tu stanem umysłu, dzięki któremu wyeliminowano wszystkie szlabany mentalne. Tylko wtedy można było rozpędzić się do zaniku tętna. Ta płyta to dzieło totalne, na którym zderzają się wizje, pragnienia, demony i fascynacje, ale nie gatunki muzyczne. Nikt niczego nie kalkulował - zagrano to tak by każdemu zagrało w sercu i duszy. Suma wszystkich taktów dała opowieść bez końca - zupełnie jakbyśmy otwierali wciąż tę samą książkę, ale nigdy nie trafiali na ten sam rozdział. Tu nic nie jest stałe i to jest największym pięknem tej muzyki.

Transowo, monumentalnie, nerwowo, neurotycznie i przede wszystkim eksplozywnie - klimat ‘Kunstkopfindianer’ zmienia się jak w rozregulowanym kalejdoskopie, który grozi wybuchem, ale mimo wszystko wpatrujemy się w niego wielkimi oczami.

Czy mogło być inaczej jeśli w jednym studiu spotkali się Hans Koller, Wolfgang Dauner, Adelhard Roidinger, Janusz Stefański i Zbigniew Seifert? Nie zawsze wielkość muzyki jest adekwatna do grających ją artystów, ale w tym przypadku ich legenda zbudowała muzyczny monument.

Otwierający, tytułowy ‘Kunstkopfindianer’ wprowadza nas w sposób niezwykle hipnotyczny, tajemniczy by następnie zwieść delikatnym przełamaniem, po którym spadną na nas kaskady dźwięków. To jest tak gęste, że nie da się w żaden sposób uniknąć kontaktu...a ten potrafi być naprawdę mocno odczuwalny.

W niezmiennym, szalonym tempie, audio masyw przesuwa się w naszą stronę a w nim kotłują się w niewiarygodnie zgodny sposób partie skrzypiec, fortepianu, kontrabasu i saksofonu...a całość osadzona na gorączkowej, narwanej linii bębnów, która brzmi jakby grało ją kilka osób! Słuchając tego utworu ma się wrażenie jakby ta audiomasa była napędzana wirującym tornadem zamkniętym w jej wnętrzu. Cudowne wyciszenia, pełne ambientowego wytchnienia dają niewątpliwie przestrzeń na zebranie myśli, ale to celowy zabieg by kolejne uderzenie miało jeszcze większy impakt...zatem przygotujcie się.

‘Suomi’ wita nas niezwykle mrocznym, brudnym intro, które w posępny sposób przechodzi do cudownie transowe rozwinięcie. Niepokój i chłód biją tu z daleka, ale jest w tym wszystkim zniewalające piękno i zapraszająca tajemnica. Massive Attack w 1974 roku? To mógłby być ich początek. Wbrew pozorom ten krótki (szkoda!) utwór wprowadza jakże potrzebną chwilę refleksji i daje szansę na zebranie sił przed tym co nadchodzi.

A trzeci na płycie ‘Nom’ nie pozostawia złudzeń od pierwszych sekund - riffowe wręcz wejście grane na syntezatorze nadaje niezwykły ciężar, który w niezwykle czujny sposób zwiększa Stefański grając na bębnach bardzo motorycznie, ciężko, ale z niesamowitym groove. To jednak tylko preludium do późniejszego skoku we wspomnianą na początku czeluść. A w niej cała masa artefaktów, iluzji, nienaturalnych powiększeń i znikających obrazów. Jesteśmy potrząsani przez niewidzialne siły, ale jeśli poddanie było bezwarunkowe to jest to naprawdę oszałamiające uczucie. Nieprawdopodobne jak muzycy znajdują wspólną drogę przez taki labirynt. Momentami robi się wręcz paraliżująco od rozedrgania. Niesamowity pokaz wyobraźni i przede wszystkim warsztatu każdego muzyka co dało finalnie zapierający dech rezultat - to już taki poziom zgrania, na którym każda nuta niesie w sobie echo tego co dopiero zostanie zagrane.

Warto w tym miejscu wspomnieć, że temperatura tej płyty nie spada ani na chwilę, ale jest doskonale dopasowywana poprzez świetnie zaplanowaną kolejność utworów. Te bardziej złożone, strukturalnie ściśnięte, są z reguły przełożone tymi z większą ilością powietrza. Dzięki temu możemy w ogóle przetrwać tę nawałnicę a wręcz odnaleźć w niej prąd do upajającego dryfu.

Tak właśnie jest w przypadku czwartego ‘Ulla M. & 22/8’. Świetne rozluzowujące intro jest niczym rozgrzewka przed właściwą grą, w której już niebawem pojawi się niezwykle bluesowy klimat a w nim przeszywająca partia skrzypiec Seiferta, pełna kąśliwej wirtuozerii. Ponownie Stefański idealnie wyczuł atmosferę całości proponując taką linię bębnów, że trudno wręcz usiedzieć przy tym w spokoju. Zamknijcie oczy, wsłuchajcie się w bębny i idące im w sukurs elektryczne piano Fender Rhodesa granego przez Roidingera...drzwi The Doors stoją otworem. To oczywiście luźne skojarzenie, ponieważ dalej Hans Koller przypomina wszystkim, że na ‘Kunstkopfindianer’ nie ma metek ani definicji.

Jego połamana, karkołomna partia saksofonu wprowadza swoją własną jakość, ale jest też świetnym łącznikiem z ostatnią częścią, w której ewidentnie oddano prym natchnionej rytmice Stefańskiego. Trans, trans, trans!

I na koniec utwór autorstwa Zbigniewa Seiferta - ‘Adea’. Wiele razy mówiłem, iż jest On jedną z najbardziej nieodżałowanych strat w polskiej muzyce jazzowej. Kto wie ile muzyki nagrałby będąc tak niewiarygodnie utalentowanym i kreatywnym. Nieco pełzający z licznymi falami wznoszącymi, na których każdy z muzyków miał okazję zagrać więcej i mocniej. Świetnie zbudowana, narastająca dramaturgia za sprawą rozpływających się nad całością skrzypiec i ponownie fenomenalnej współpracy na linii bas - bębny, dzięki której, pomimo mocno improwizowanej formy, nie wydostajemy się ani na chwilę z rytmicznego zniewolenia.

Hipnoza trwa w najlepsze a to już koniec...

Co za album! Dla mnie ‘Kunstkopfindianer’ wytycza wiele idealnych granic, które nigdy nie powinny być przekroczone. To daje gwarancję takiego balansu, który wciąga a nie odstrasza. Łatwo w takich dziełach przeciągnąć muzykę na stronę bezproduktywnego popisu...tu jednak mamy do czynienia z wręcz pomnikowym uwiecznieniem kunsztu wszystkich muzyków. Przede wszystkim jednak pokazuje jak perfekcyjnie przetłumaczyć wielkość talentu na nuty, po których chodzić będą wszystkie kolejne pokolenia muzyków i słuchaczy. To jedna z tych pozycji, które są po prostu obowiązkowe dla jednych i drugich.

Trudno wydostać się ze świata tych dźwięków, ostrzegam. W zapomnieniu opadamy niżej i niżej z każdym odsłuchem. Coraz trudniej oszacować dystans do powierzchni. Najbardziej niepokojące jest jednak to, że w ogóle nie myślimy o powrocie.


piątek, 19 listopada 2021

Zawartko/Piasecki - Wagabunda (2021)

Zawartko/Piasecki

Magdalena Zawartko - głos
Grzegorz Piasecki - kontrabas
gościnnie:
Tomasz Pruchnicki - saksofon tenorowy, saksofon sopranowy, flet alikwotowy, okaryna
Tomasz Wendt - saksofon tenorowy, saksofon sopranowy
Robert Jarmużek - fortepian
Wojciech Lubertowicz - bębny obręczowe, darbuka, udu, duduk
Grzegorz Pałka - perkusja

Wagabunda (2021)

Tekst: Paweł Ziemba

Z dużą ciekawością i zainteresowaniem odsłuchałem najnowszą płytę duetu Zawartko/Piasecki „Wagabunda”. Nie myślałem, że muzyka tego duetu, wcześniej mi nie znana, tak bardzo mnie zaintryguje (zdecydowałem się sięgnąć dodatkowo po debiutancki krążek duetu „Leć Głosie” z 2015 roku, co w tym przypadku było słuszną decyzją). Zawartko/Piasecki to duet, który łączy nie tylko pasja do tworzenia muzyki i pragnienie „artystycznego samostanowienia”, ale również potrzeba i świadomość korzystania z indywidualnych technicznych możliwości, umożliwiających przekraczanie barier swoich instrumentów. „Artystyczne samostanowienie” jest istotnym faktem w twórczości duetu, który swoje początki wiąże z wrocławską Akademią Muzyczną a następnie Laboratorium Muzyki „We Are From Here” pod kierownictwem Włodka Pawlika. Umiejętność łączenia ludowości muzyki z jazzową aranżacją, wyznacza nowe możliwości brzmieniowe duetu. Od wydanej w 2015 roku debiutanckiej płyty „Leć głosie” minęło 6 lat, a duet konsekwentnie porusza się i rozwija brzmieniowo we współczesnym gatunku ethno jazzu i robi to naprawdę ciekawie.

„Wagabunda” to pełna w swojej koncepcji realizacja muzycznej podróży, czyli - muzyka świata, dynamiczna, przepełniona jazzową improwizacją, momentami drapieżna i intrygująca. Można by powiedzieć, że nie ma w tym nic nowego, bo przecież światowi pionierzy ethno jazzu tacy jak John Coltrane, Ornette Coleman czy Yusef Lateef inspirowali się muzyka innych kultur wplatając ją w swoje utwory już dużo wcześniej. Również nasza polska scena jazzowa ma swoich „jazzowych folklorystów” jak Zbigniew Namysłowski, Włodzimierz Nahorny, Andrzej Trzaskowski czy też Jan "Ptaszyn" Wróblewski. Ale jak widać, również muzycy młodszego pokolenia mają potrzebę sięgania do różnych form i kultur muzycznych, znakomicie odnajdując się w tej stylistyce.

Album rozpoczyna ujmująca tkliwością ballada „Lala Usingizi” wyśpiewana nastrojową wokalizą i zagrana w przepięknym stylu. Od samego początku uwagę zwracają aranżacje muzyczne. Ciekawe, zaskakujące, momentami drapieżne i wciągające, czego przykładem może być kompozycja „Udabno” osadzoną swoim klimatem głęboko w stylistyce jazzowej. Głos Zawartko ciekawie wypełnia i poszerza skalę ekspresji, wsparty głębokim brzmieniem dwóch saksofonów. Słuchając tego utworu miałem nieodparte wrażenie, że gdzieś w tym świecie, do którego muzycznie zabiera nas duet, spotykam Tomasza Stańko i Krzysztofa Komedę. A może to tylko moja wyobraźnia i tęsknota za ty co ulotne, jak mawiał mistrz Stańko. Takich muzycznych perełek na tym krążku znajdziemy jeszcze wiele. Zaszyty w melodykę utworów liryzm nie powstrzymuje muzyków przed dynamicznymi, intrygującymi solówkami znakomicie wplatających się w muzyczną całość.

Album z pewnością nie byłby tym czym jest, gdyby nie muzycy, którzy doskonale odnajdują się w zamierzonej stylistyce. Obok Magdaleny Zawartko (wokal) i Grzegorza Piaseckiego (kontrabas), do nagrania swojego najnowszego albumu duet zaprosił znanych i uznanych muzyków Tomasza Pruchnickiego (saksofon tenorowy, saksofon sopranowy, flet alikwotowy, okaryna), Tomasza Wendta (saksofon tenorowy, saksofon sopranowy), Roberta Jarmużka (fortepian), Wojciecha Lubertowicza (bębny obręczowe, darbuka, udu, duduk) i Grzegorza Pałkę (perkusja)

Przez pełne dynamizmu wokalizy Magdy Zawiertko przemawia nie tylko mocny głos, jakim obdarzyła ją natura, ale i ogromna świadomość tego co chce przekazać słuchaczom. Wszyscy muzycy uzupełniają się wzajemnie, znakomicie wpisują się w cały koncept tego projektu.

Album kończy dość zaskakujący w swojej strukturze melodyjnej utwór tytułowy „Wagabunda”. To jedyny utwór wykonany przez Zawiertko w języku polskim i mocno osadzony w podhalańskim folklorze. Interesujące jest to, że w swojej środkowej fazie muzyczne rozwinięcie tematu jest bardzo jazzowe, co tylko potwierdza dominację muzyczną tego gatunku.

Płyta oferuje 9 wielobarwnych muzycznie utworów inspirowanych kulturą Gruzji, Maroka, Izraela, Ameryki Północnej i Polski. Przy tej folklorystycznej monotonii mogłoby by wydawać się, że płyta będzie jednolita i po prostu nudna. Tak nie jest. Liczne zmiany tempa i przeskoki tematyczne jakie odnajdujemy na tej płycie - zaskakują, ale również przykuwają uwagę muzyczną. Bez wątpienia „Wagabunda” to świadomy i bardzo dobrze zrealizowany projekt. Jest to płyta kompletna, zwarta muzycznie, przemyślana od początku do końca. To album dla osób otwartych na odkrywanie nowych brzmień i nieoczekiwanych improwizacji oraz emocji związanych z ulotnością tej muzyki. Efekt końcowy jest w mojej ocenie ciekawy i zasługuje na uwagę.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...