piątek, 26 lipca 2024

Ekotonika - "to get lost"

Ekotonika


Mat Barski – electric guitar, sampler
Marcin Karton Karczewski – digital synths, double bass, stomp boxes

Wydawca: Antenna Non Grata (2024)

Tekst: Jędrek Janicki



Nigdy nie zrozumiałem czemu tak chętnie utożsamia się samotność z nieszczęściem. Wszak to właśnie ona, a nie tandetna i sztuczna wspólnotowość przynieść może spokój i ukojenie. Czasami, a moim zdaniem nawet bardzo często, warto wyzbyć się tej niezrozumiałej chęci bycia akceptowanym przez innych i stanowienia części większej całości. Jak się gubić, to tylko w samotności…

Moim zdaniem tego właśnie typu tropem podąża duet Ekotonika na swojej najnowszej płycie "to get lost", wydanej w ramach nieocenionego dla poszukiwań twórczych labelu Antenna Non Grata. Skład ten tworzą grający na gitarze Mat Barski oraz grający na wszystkim innym Marcin „Karton” Karczewski. Tym razem panowie osadzili się w konwencji eksperymentalnego ambientu, dla którego dominantę stanowią pobrzmiewające noise’owymi inspiracjami pejzaże dźwiękowe. Słowami wytrychami używanymi przez krytyków i krytykantów opisujących tego typu aktywność dźwiękową jest „niepokojący”, tudzież „kojący”. Pech tych ekspertów polega na tym, że to get lost wywołuje reakcję znajdującą się dokładnie pomiędzy tymi dwoma wspomnianymi stanami. Muzyka ta niesie w sobie jednak niezwykły wręcz wymiar izolacyjny. Tak, tak, to nie zapowiedź konieczności zimowego ocieplania domu, lecz raczej specyficzna zdolność duetu Ekotonika do wprowadzania słuchacza w stan na podobieństwo medytacji. Jak się okazuje, przeżycie estetyczne nie jest wcale kwestią wspólnoty czy jakiejkolwiek aksjologii, lecz moim zdaniem jest ono wyłącznie skrajnie zindywidualizowaną relacją wytwarzającą się na jakże intymnej linii dzieło – odbiorca. 

Odwołajmy więc wszystkie niezwykle ważne spotkania, zobowiązania i niecierpiące zwłoki zebrania. Zignorujmy trochę innych i wraz z duetem Ekotonika zagubmy się dźwiękowych pejzażach. Być może ubędzie nam przez to paru pseudo-znajomych, lecz strata to co najwyżej niewielka…  

środa, 24 lipca 2024

Jarecki Jazz Octet - "EP: Extended Products"

Jarecki Jazz Octet

Agata Ławicka - trąbka, flugelhorn
Tomasz Klepczyński - klarnet basowy 
Szymon Kowalik - saksofon tenorowy 
Rafał Jackiewicz - saksofon sopranowy
Mieczysław Musiał - puzon 
Jan Jarecki - fortepian, Rhodes 
Michał Aftyka - kontrabas 
Marcin Sojka - perkusja

"EP: Extended Products"

Wydawca: Challenge Records (2023)

Tekst: Maciej Nowotny

Nie tak znowu dawno, bo w roku 2021 wpadł mi w ręce krążek "Travellers" nagrany przez JAH Trio i już wtedy zaświtało mi głowie, że grający w nim muzycy mogą nas w przyszłości przyjemnie zaskoczyć. Sprawdziło się to w 100% jeśli chodzi o Michała Aftykę, którego debiutancki album "Frukstrat", jak to się mówi, rozbił bank i był powszechnie uznany za jeden z najciekawszych debiutów jazzowych w ubiegłym roku nie tylko w Polsce, ale nawet w Europie. Ale okazuje się, że ta trójka muzyków bynajmniej nie zamierza zaprzestać współpracy. Jedną z jej form jest oktet prowadzony przez innego członka tego składu pianistę Jana Jareckiego, z którym w listopadzie 2023 wydał debiutancką EPkę.

Zanim przejdziemy do opisu samej muzyki, napiszmy parę słów o historii projektu i zaangażowanych w nim muzykach. Warto to zrobić, bo są to młodzi i  utalentowani ludzie, o których prawdopodobnie nie raz jeszcze usłyszymy w przyszłości. Jeśli chodzi o genezę projektu to wszystko zaczęło się od dyplomu Jana Jareckiego u Sławka Jaskułke w klasie fortepianu gdańskiej Akademii Muzycznej. Ponadto nagranie to  miało stanowić dla tego muzyka także próbę swoich sił w dziedzinie kompozycji i aranżacji, w których nie odebrał formalnego wykształcenia, ale które interesowały go jako artystę.

Wracając do zaproszonych do projektu muzyków, to oprócz Michała Aftyki grającego na kontrabasie i Marcina Sojki na perkusji, członków wspomnianego już wyżej JAH Trio, usłyszymy tu jeszcze Agatę Ławicką na trąbce i flugelhornie, Tomasza Klepczyńskiego na klarnecie basowym, Szymona Kowalika na saksofonie tenorowym, Rafała Jackiewicza na saksofonie sopranowym i altowym, a także Mieczysława Musiała na puzonie. Większość z nich to przyjaciele ze studiów bądź znajomi z różnych sytuacji koncertowych, w znakomitej większości z Trójmiasta.

Jeśli chodzi o styl to chociaż muzyka tego oktetu w sposób oczywisty inspirowana jest big bandami ery swingu, to jednocześnie brzmi nowocześnie, wykazując podobieństwa do nagrań zespołów prowadzonych przez Marię Schneider czy, na polskiej scenie, Nikolę Kołodziejczyka. Mamy tu zatem ciekawą próbę połączenia muzyki swingującej, ale zagranej tak by zachować otwarty charakter, pozwalający na sonorystyczne eksperymenty. Słyszane z tego punktu widzenia dodanie kwintetu instrumentów dętych do klasycznego jazzowego trio jest ciekawym i rzadko spotykanym zabiegiem, pozwalającym na uzyskanie olbrzymiej liczby dźwiękowych kombinacji do eksplorowania. Kiedy zapytałem Jana Jareckiego o te możliwości i czy zamierza ten projekt kontynuować, odpowiedział: "Zdecydowanie tak. Mam przekonanie, że jest to otwarte granie i może ewoluować w wielu kierunkach. Już zaczynam pracować nad nowymi rzeczami. Włączenie instrumentów dętych daje przestrzeń na wykorzystanie np. trąbki basowej, klarnetów b i c, a nawet organów Hammonda. Nie jestem jeszcze  pewny, w jakim to pójdzie kierunku. Wszystko je możliwe, nawet włączenie dźwięków generowanych elektrycznie czy syntetycznie, za wcześnie o tym mówić. Ale czuję, że już  teraz mam pomysły na 2 kolejne płyty."

Brzmi obiecująco! Trzymamy kciuki za realizację tych pomysłów, ponieważ w Polsce jest niewiele jazzowych oktetów na tak wysokim poziomie. To unikatowy projekt, cieszący nie tylko nagraniami, ale także możliwością koncertów z tym materiałem. W tym roku udało się muzykom w tym składzie zagrać pięć koncertów i istnieje szansa na podobną liczbę w drugiej połowie 2024 roku. Byłoby wspaniale, gdyby zespół zawitał do Warszawy. Z pewnością nie byłbym jedynym zainteresowanym, aby posłuchać tak dużego składu na żywo. Zwłaszcza że - jak mówi sam Jan Jarecki - na koncertach muzycy grają znacznie szerszy repertuar niż ten zawarty na EP-ce, w tym więcej groove'owych utworów, ballad oraz standardów, jak np. "Infant Eyes" Wayne'a Shortera. Już nie mogę się doczekać, a w tak zwanym międzyczasie mogą Państwo cieszyć się odsłuchem muzyki z tego nagrania. Warto!

poniedziałek, 22 lipca 2024

Kosmonauci - "Sorry, nie tu"

Kosmonauci

Miłosz Pieczonka - saxophone
Tymon Kosma - vibraphone
Bartłomiej Lucjan - bass
Jan Pieniążek - drums

Album's title : "Sorry, nie tu"

U JAZZ ME Records (2024)

Review author: Viačeslavas Gliožeris

The unorthodox quartet (sax & vibes plus rhythm section) from Warsaw „Kosmonauci“ calls themselves „a boys band“. Don't be fooled by the name – they don't sound like „Take That“ or „Backstreet Boys“. Instead, they sound like North European nu jazzers from the first decade of the New Millennium.

I am more familiar with some beautiful cafes around Krakowskie Przedmieście or even the streets of Stara Praga than nowadays Warsaw youth sub-cultures. Still, based on a wider knowledge of street cultures of some other European cities, I would classify „Kosmonauci“ as typical neo-hipsters. Middle-class classically trained young musicians pretend they are hip-hop rebels, but are too intelligent, too well educated, and not enough angry to be true gangsters. They are not angry at all (even if some songs' titles and lyrics sound different). I believe guys simply playing “bad boys” the same way they are playing “boys band”(sort of parody).

Two decades ago Scandinavia-born nu jazz – a hip, often groovless tuneful aerial music, played by jazz musicians the way as if they are in a rock band – took London by storm. It gave birth to a dozen extremely successful bands and influenced different aspects of youth sub-culture as well.

Later nu jazz evolved towards more deeply orchestrated, or more electronica-influenced sound. But this early nu jazz – unrepentant, light as a summer breeze, tuneful and uncomplicated, and often quite naive, I like a lot. It contains that early jazz spirit which too often is lost nowadays.

„Kosmonauci“ on their debut album plays excellent tuneful songs with a vibraphone on the front. The acoustic rhythm section tastefully anchors the sound with sax soloing adding a lot of meat and blood. Many songs have a touch of classics (and/or minimalism), which is often an inherent component of the genre. Musicians are playful, elegant, and tasteful and they enjoy their musicianship. The album's songs are centered around „Fakda“ - an interesting r'n'b piece, recorded with guest vocalist Paulina Przybysz

„Kosmonauci“ takes early nu jazz(which already mostly disappeared from the scenes of Old Europe) and adds there a doze of adventurousness – freer and heavier soloing, some more complex structures. Still, their final sound is almost as pleasant and careless as if they come right from the year 2004. And there is a good thing – they bring one of the most beautiful jazz music to a new generation of young listeners. For me, they present a moment or few of some emotively colored memories from the not-so-far past.


piątek, 19 lipca 2024

Pianohooligan - "Critique of Swing in Two Parts"

Pianohooligan

Piotr Orzechowski ‘Pianohooligan’ - fortepian

"Critique of Swing in Two Parts" 

Wydawca: Warner Music Polska (2024)

Tekst: Maciej Nowotny


I oto mamy nowy album Piotra Orzechowskiego, pseudonim Pianohooligan, który najbardziej może przypomina jego nagraną w 2017 dla legendarnej wytwórni Decca płytę „24 Preludes & Improvisations". O zawartej na tamtej płycie muzyce miałem okazję pisać w felietonie relacjonującym jej premierę i w którym to tekście nazwałem Orzechowskiego "Wielkim Innym". Wyraziłem wtedy pogląd na rolę Pianohooligana w naszej muzyce, który mogę podtrzymać także dzisiaj: "W lacanowskiej psychoanalizie ów słynny Grande Autre przychodzi, by pokazać nam, że jest jakieś "gdzieś indziej". To "gdzieś indziej" wiemy, że istnieje na pewno, ale jest dla (wielu  z) nas całkowicie niedostępne". Od tamtej pory na Orzechowskiego spadł istny deszcz nagród, był doceniany nie tylko przez (niemal) wszystkich w miarę ogarniętych krytyków, ale przede wszystkim przez wspaniałych artystów, z którymi nawiązywał współpracę, a którzy doceniali jego oryginalny talent. Więcej o nadzwyczajnych osiągnięciach muzycznych tego ciągle młodego człowieka możecie przeczytać m.in. na naszym blogu: link. Warto przy tym zauważyć, że artystyczny format Orzechowskiego wykracza poza jazz i byłoby niesprawiedliwe zamykać go w jego ciasnych ramach.

Wszakże pisząc o jego najnowszej płycie chciałbym, aby Państwo o tym wszystkim, co przed chwilą napisałem - zapomnieli. I ja też spróbuję to zrobić. Bo jeśli poważnie traktować zamiar Orzechowskiego, by na tej płycie odnieść się do tego czym jest w muzyce jazzowej swing, to trzeba zaznaczyć, że ze wszystkich atrybutów muzyki jazzowej jest swing najmniej intelektualnym. Innymi słowy, jest takim specyficznym sposobem gry, w którym dzięki przesunięciu akcentów rytmicznych, muzyka zaczyna nami "kołysać". To jest ta reakcja, gdy pod wpływem muzyki chce się nam kręcić na boki główką, tupać nóżką, kręcić biodrami, podskakiwać, gwizdać, śmiać, piszczeć, pohukiwać, krzyczeć, rzucać marynarką w górę, a dziewczynom - co prawda rzadko - ściągać majtki i rzucać nimi w Bogu ducha winnych artystów.

Tak, swing, to nic innego jak element taneczny, a właściwie lepiej powiedzieć ekstatyczny, którym nasycamy muzykę, trochę jak słynny himilsbachowski element metafizyczny wlewany bywał w szarą rzeczywistość. Do tej pory jako pianista Orzechowski znany był jako mistrz muzycznej dekonstrukcji, zdolny do głębokich analiz i kwestionowania fundamentów czy to jazzu czy muzyki klasycznej, zawsze chętny do obrazoburczych eksperymentów, wielokrotnie dawał się on - nie tylko muzyk, ale i absolwent filozofii Uniwersytetu Jagiellońskiego - ponieść kantowskiej pasji krytyki, rozumianej jako rozbieranie rzeczy na najdrobniejsze elementy, by spojrzeć na nie z różnych perspektyw i dotrzeć do ich  istoty.

I to wszystko tu jest, lecz proszę właśnie byście o tym wszystkim zapomnieli, bo muzyka w końcu dla większości jest domeną otium czyli wolnego czasu, a zatem możecie odpuścić sobie. Twierdzę nawet przewrotnie, że gdyby ten album był jakąś "zadumą nad swingiem"- jak twierdzi Piotr Metz w swoich linear notes do tego albumu - to byłby z definicji kompletną porażką, bo jeśli swing ma jakieś znaczenie dla współczesnego jazzu to wyłącznie jako łącznik z tym, co w muzyce jest żywe, taneczne, przemawiające tak do ducha jak i ciała, a nie tylko do "rozumu". I jest to jednocześnie ten "piąty element", którego dotychczas w muzyce Pianohooligana brakowało. Bo mimo deszczu nagród, piejących z zachwytu krytyków (w tym piszącego te słowa), jedyne czego mu chyba jeszcze nie dostaje, to miłości publiczności. Tym nagraniem postawił ważny krok w kierunku zdobycia jej serc. W przypadku mojej żony to już się udało, bo kiedy puściłem płytę w naszym salonie,  usłyszawszy dźwięki dobiegające z pokoju, otworzyła drzwi i z uśmiechem zapytała: "Kochanie, kto tak pięknie gra?".

środa, 17 lipca 2024

Hizbut Jamm - "Hizbut Jamm"


Hizbut Jamm

Raphael Roginski - guitar
Mamadou Ba – vocal, guitar
Noums Dembele - kora
Paweł Szpura – drums, frame drum

album's title : "Hizbut Jamm

Instant Classic (2024)

Review author: Viačeslavas Gliožeris

The tradition of mixing Western improvisational music with Asian/African traditional one is more than half-a-century long with early extremely successful example of Indians Shakti collaborative work with fusion guitar genius John McLaughlin, coming from mid-70s. One among better known and most successful current examples is with no doubt Mali Tuareg's Tinariwen with their “desert blues”.

Hizbut Jamm is a new multi-national quartet (I can comfortably see them as double-duo), containing two Polish and two African artists. African duo consists of Senegalese vocalist and guitarist Mamadou Ba and kora player from Burkina Faso Noums Dembele. Poland is represented by renown guitarist Raphael Rogiński (possibly best known outside of his homeland by his Jewish music project Shofar) and jazz drummer Paweł Szpura (Hera, Wacław Zimpel To Tu Orchestra, etc).

Everyone familiar with above mentioned Tinariwen music will notice that Hizbut Jamm music has a lot of similarities with it. For sure, most important role here plays characteristic repetitive rhythmic constructions and even more kora's sound, plus partially vocals. Still, what perfectly works on better Tinariwen albums not always works same way here. Even if both bands are based not on musicians virtuosity, but more on authentic hypnotising atmosphere and meditative structures, in a case of early, most interesting Tinariwen albums the listener feels strong magic feel, what not always can be found in Hisbut Jamm music.

I can see two possible reasons of this difference. First, Tinariwen mixes sub-Saharan trad music with blues, which being a Western music has extremely strong African roots. And second – Tinariwen members all are of African origin what obviously helps them feel their music much deeper.

Hizbut Jamm contains African kora based music mixed with jamming, what not always works well to my ear. A bit muddy recording sound doesn't help as well. Bigger part of the time one can hear soloing repetitive kora and occasional vocals, with other instruments sounding somewhere on the backstage.

Still it always interesting to listen to new works searching on cross-cultural mix possibilities.

poniedziałek, 15 lipca 2024

Kosmos - “Kosmos”

Kosmos

Iwo Tylman - saksofon
Stanisław Szmigiero - fortepian
Kamil Guźniczak - kontrabas
Jan Ostalski - trąbka
Kacper Kuta - perkusja

Tytuł albumu: “Kosmos”

Wydawca: Audio Cave (2024)

Tekst: Robert Kozubal

Mniej więcej przed rokiem natknąłem się na płytę pt. Generacja Jazz z młodymi, nieznanymi polskimi zespołami. Moją uwagę przykuły w niej dwa utwory. W jednym z nich, muzycy wykonywali szaloną wariację melodii z bajki pt. Koziołek Matołek, z kompletnie zakręconym początkiem. Z czasem zapomniałem o płycie, z głowy wyparowała też nazwa grupy. Kawałek był jednak tak charakterystyczny, że gdy odsłuchiwałem po raz pierwszy debiutancki album grupy Kosmos pt. Kosmos, to aż podskoczyłem. To oni! Startu “Koziołka” nie da się z czymkolwiek pomylić! Po roku zespół Kosmos z Łodzi wraca, ale już z własnym, do tego bardzo dojrzałym albumem.

Trzeba z żalem, ale uczciwie zacząć, że Łódź (moje miasto) nie przoduje na jazzowej mapie Polski. Kilka lat temu jak rakieta wystrzelił zespół Macieja Tubisa, Tubis Trio, który jednak po nagraniu trzech świetnych płyt wyhamował, zaś jego lider skupił się na innych projektach oraz na pracy w łódzkiej Akademii Muzycznej im. Bacewiczów.

Na następców Tubis Trio - mam na myśli Kosmos - trzeba było czekać kilka lat. Co ciekawe zapewne panowie świetnie się znają, wszak Maciej Tubis jest wykładowcą fortepianu jazzowego oraz harmonii jazzowej w Katedrze Jazzu łódzkiej AM, gdzie studiował m.in. saksofonista Iwo Tylman, współzałożyciel Kosmosu. Warto dodać wpływ jeszcze jednego, dojrzałego muzyka, na wysoką jakość płyty Kosmosu - mam na myśli Jana Smoczyńskiego, pianistę, multiinstrumentalistę, kompozytora, aranżera, producenta muzycznego oraz realizatora dźwięku, w którego studiu Tokarnia, w dwóch podejściach, podczas których panowie zagrali dwukrotnie pełen materiał, nagrano płytę łódzkiej grupy. Członkowie Kosmosu podkreślają sami wagę postprodukcji, która była dla nich bardzo istotnym elementem wpływającym na ostateczną jakość całości.

“No nie wiem, czy będzie coś z tego. Może coś będzie” - mówi na końcu płyty jeden z członków zespołu. Niepotrzebna skromność! Kosmos doskonale wpisuje się w tegoroczne dokonania młodej fali polskiego jazzu - zespół stara się mówić własnym głosem, szuka oryginalnych brzmień i rozwiązań kompozycyjnych, choć nie da się się ukryć, że uchyla drzwi (jak wiele młodych kapel, przecież to ich naturalne środowisko) dźwiękom klubowego, radosnego grania w oparach rytmicznej elektroniki. Sami muzycy nie kryją, że płyta rodziła się również z tarcia różnorakich osobowości oraz wpływów, który każdy z muzyków wniósł podczas procesu tworzenia i improwizowania. Na szczęście wszyscy we wspólne granie włożyli to,co mają najlepszego i odnaleźli - cytując red. Przemysława Psikutę - własną planetę.

Z pewnością warto wyróżnić utwory Uć oraz Wenus. Ten pierwszy otwiera płytę, a wyraz jest zabawą słowną z nazwy miasta - Łódź.To żywiołowy utwór, który bardzo umiejętnie rozwija się do pięknie urwanego finału, drugi zaś jest swoistym stemplem, wizytówką całego zespołu - każdy muzyk na podczas “Wenus” improwizuje, rozwija skrzydła, zachwyca, pokazuje co potrafi. To taka jazzowa jazda bez trzymanki, rdzeń tej muzyki, który ja osobiście lubię najbardziej, gdy muzycy dają sobie swobodę i mają zachowany odpowiedni balans odwagi i umiejętności technicznych, aby zachwycać słuchaczy . No i jest długi jak ulica Piotrkowska po to, by każdy muzyk się wygadał. Poza tym jednak młodość poniosła Kosmos z umiarem, to nie jest muzyka w szalonych tempach (posłuchajcie jakże dojrzale i pięknie brzmią dęciaki Jana Ostalskiego i Iwo Tylmana w wybitnie spokojnym “Muratynie”), panowie grają rozsądnie, czasem melodyjnie (ale bez przesady) dobierają dźwięki z umiarem, rozmieszczają je w muzycznej przestrzeni mądrze, nawet wtedy gdy - jak utworze “Walc II” - puszczają wodze i naprawdę lecą improwizując - bo to w końcu kosmiczny jazz.

Podsumowując: niezły kosmos!

Jeden z najlepszych tegorocznych polskich debiutów.

piątek, 12 lipca 2024

The Beat Freaks and Ralph Alessi — "Mechanics of Nature"

The Beat Freaks and Ralph Alessi 

Ralph Alessi — trąbka
Tomasz Licak — saksofon tenorowy
Michał Starkiewicz — gitara
Flavio Gullotta — kontrabas
Radek Wośko — perkusja

Wydawca: Jazz Generator (2024)

Tytuł płyty: "Mechanics of Nature"

Tekst: Szymon Stępnik

Spytano kiedyś Jima Morrisona, jak opisałby płytę The Doors o nazwie “L.A. Woman”. Odpowiedział wtedy jednym słowem - “blues”. Wydaje mi się, że w podobny sposób można byłoby opisać najnowsze wydawnictwo od “The Beat Freaks” zatytułowane ”Mechanics of Nature”, gdzie tym razem zaprosiło do współpracy gwiazdę ECM-u Ralpha Alessiego, z tą jednak różnicą, że nie jest to “blues”, ale najczystszy w swoim rodzaju “free jazz”.

Dość długo słuchacze musieli czekać na nowe wydawnictwo tej intrygującej grupy. Od ostatniego longplaya “Stay Calm” minęło już bowiem 5 lat, a w międzyczasie Flavio Gullotta zastąpił na kontrabasie Pawła Grzesiuka. Sam lider zaś, czyli Michał Starkiewicz, w międzyczasie wydał rewelacyjny album pod nazwą “Solaris” w 2021 roku. Muzycy nie chcieli jednak odcinać kuponów i powrócili z większą dojrzałością, świadomością i nieco bardziej wyselekcjonowanymi pomysłami, a samo zaproszenie Ralpha Alessiego okazało się strzałem w dziesiątkę. Ale po kolei.

Album jest swoistym krążkiem koncepcyjnym. Tematem przewodnim jest piękno natury, ale rozumiane bardziej jako zachwyt nad mechanizmami nią rządzącymi. Starkiewicz zresztą już we wspomnianym wcześniej “Solaris” dał upust swoim poszukiwaniom piękna i melodii w mechanikach rządzących światem. Mechanics of Nature traktować należy więc jako naturalną kontynuację tamtego tematu.

Kompozycje są jednak na tyle szalone, że trudno na pierwszy rzut ucha zrozumieć wspomniany wyżej konceptualizm. Tak naprawdę mamy tutaj free jazz w czystej postaci, gdzie muzycy kwestionują wszelkie dotychczasowe zdobycze teorii muzyki (a przynajmniej w kwestii rytmicznej). Zachowują jednak przy tym spójność i melodyjność, a w każdym utworze można usłyszeć pewną charakterystyczną cechę, którą jest wolne oraz długie brzmienie sekcji dętej w kontraście do szybkiej, gęstej i wręcz galopującej sekcji rytmicznej. Takie podejście do freejazzowego grania nie pozwala na nudę. Harmonie są powolne, grane jakby w zupełnie innym tempie, niż pędzący w tle rytm. Taki kontrast jest dla słuchacza w odbiorze czymś fenomenalnym.

Chemia, którą mają między sobą Tomasz Licak i Ralph Alessi jest nieziemska. Trochę obawiałem się, że trąbka i saksofon będą sobie przeszkadzać albo (o zgrozo) w sztampowy sposób czekać na swoją kolej przy solówce. Jest wręcz przeciwnie. Mamy tutaj do czynienia bardziej z dialogiem dwóch muzyków, niż banalną próbą ukazania swojej osoby w jak najlepszym świetle. Bardzo podobają mi się momenty, kiedy oba instrumenty grają te same dźwięki, ale dzięki pewnym subtelnościom (w tym w aspekcie długości trwania danej nuty), brzmią zupełnie inaczej. Słuchanie tego duetu to po prostu czysta przyjemność.

Oczywiście nie można zapominać o znakomitej sekcji rytmicznej, która gra niebanalnie, a jednocześnie mocno rytmicznie i spójnie. Flavio Gullotta i Radek Wośko odwalili kawał dobrej roboty. Paradoksalnie najmniej podobał mi się sam lider. Oczywiście jego technika jest na najwyższym poziomie, ale po prostu nie mogę zachwycić się brzmieniem jego gitary. Zdaję sobie sprawę, że ktoś może mieć inne odczucia, ale jasno brzmiące PAFy (tj. rodzaj przetworników gitarowych) strasznie irytują moje bębenki słuchowe.

Krążek “Mechanics of Nature” pokazuje jak wielkim artystą jest Ralph Alessi. To nie przypadek, że nagrywa albumy dla ECM-u. Świetnie operuje akcentami i posiada genialne wyczucie artykulacji. Może grać jednocześnie ostro i awangardowo, a z drugiej strony tworzyć piękne, nastrojowe pejzaże. Moim faworytem jest utwór “Elephant Song”, gdzie pierwotnie miałem wrażenie, iż słyszę jakieś stare nagranie Tomasza Stańko.

Nowe dzieło “The Beat Freaks” nie zawodzi. Pomimo tego, że jest stosunkowo długie, nie nudzi w żadnym momencie oraz intryguje swoją pomysłowością. Ralph Alessi znakomicie odnalazł się we współdzielonej roli solisty z Tomkiem Licakiem. Nawet jeżeli komuś nie do końca podchodzi gatunek free jazzu, “Mechanics of Nature” jest pozycją wyjątkową, której warto dać szanse. Wrażenia dźwiękowe, szczególnie z powodu boskiej sekcji dętej, są niewątpliwie warte poświęcenia chwili wolnego czasu na zapoznanie się z tego rodzaju muzyką.


środa, 10 lipca 2024

Szymon Nidzworski Projekt feat. Andrzej Seweryn - "Beyond Your Eyelids"

Szymon Nidzworski Projekt feat. Andrzej Seweryn 

Szymon Nidzworski – saksofon sopranowy i tenorowy,
Damian Marat i Jan Harasimowicz – trąbki,
Olivier Andruszczenko – klarnet i klarnet basowy,
Szymon Zawodny – saksofon barytonowy,
Ewa Paciorek – waltornia,
Mateusz Sejdak – tuba,
Mateusz Stankiewicz – akordeon,
Helena Matuszewska – suka biłgorajska i skrzypce,
Patryk Dobosz – bębny,
Tomasz Kłoś – syntezator.

"Beyond Your Eyelids" 

Wydawnictwo: Fundacja PLATEAUX (dystrybucja: Warner Music Poland) (2017)

Autor tekstu: Marcin Kaleta

Odwiedzając Zakopane pod koniec grudnia, każdorazowo przekonujemy się o jednym. Otóż dla turystów największą atrakcję stanowi nie przejazd na Gubałówkę czy tym bardziej spacer po zatłoczonych Krupówkach, tylko "Sylwester (Marzeń) z Dwójką".

Akurat na Górnej Równi Krupowej powstaje wtedy plenerowa scena. Entuzjazm temu towarzyszący bywa ogromny, rozleglejszy nawet niźli ona sama. Zewsząd dobiegają komentarze w rodzaju: "Łooo, zaśpiewa ten a ten!". Albo: "Taki i owaki też będzie!". Wreszcie: "I łun, i łun!", czyli oczywiście Z(d)enek. Innych nie kojarzę, jego owszem — kiedyś było coś o nim bodaj na Onecie. Nie jestem na bieżąco, niemniej na pewno to był łun!

W każdym razie, skoro nie znam popularnych i hołubionych przez miliony Gwiazd, pozostaje mi poprzestać na pisaniu o jazzie. Dzisiaj przypomnę Szymona Nidzworskiego. Postać to niezwykła, określana nawet mianem "polskiego Jana Garbarka", ale w Zakopanem nieprędko wystąpi. Prawdopodobnie, gdyż ostatnio coraz częściej współpracuje z reżyserami teatralnymi czy filmowymi. Zatem kto wie, może i doczekamy się go chociażby w tamtejszym Teatrze im. St. I. Witkiewicza?

Póki co, pozostaje nam zachwycać się jego debiutanckim albumem pt. "Beyond Your Eyelids" (2017). Współtworzą tenże, co sam podaje: "wybitni polscy artyści młodego pokolenia". Z nim zebrało się ich aż jedenastu. Ponadto wokalistka SHY oraz mistrz, wybitny aktor i reżyser, za sprawą którego całość została oznaczona jako Szymon Nidzworski Projekt feat. Andrzej Seweryn.

Utwory, wszystkie skomponowane przez Nidzworskiego (poza jednym Teresy Gręziak), rozpisane zostały przede wszystkim na instrumenty dęte. Tak oto usłyszymy: saksofon tenorowy albo sopranowy lidera, trąbkę Jana Harasimowicza bądź Damiana Marata, saksofon barytonowy Szymona Zawodnego, waltornię Ewy Paciorek, tubę Mateusza Sejdaka, klarnet i klarnet basowy Oliwiera Andruszczenki. Sekundują im Mateusz Stankiewicz na akordeonie, Helena Matuszewska na suce biłgorajskiej lub skrzypcach, Patryk Dobosz na perkusji, wreszcie Tomasz Kłoś na syntezatorach. Konfiguracje są różne: od występu solowego, poprzez duety, aż po nonet w rewelacyjnym "Eyesore".

Do tego jednak należy doczekać. Przy pierwszym utworze ("Opening") może pojawić się zwątpienie. Cóż to, akustyczny ambient? Jakieś snuje bezcielesne, energii wyzbyte? Przy drugim, programowym: "Take a breath" ("Weź oddech"), w którym Seweryn recytuje wiersz Nidzworskiego (ponadto w utworze tytułowym wiersz Anny Kuk), już poważniejemy. Odtąd szacunek i uwielbienie mnie nie odstępowały (zupełnie inaczej aniżeli Adama Barucha). Nigdy dotąd muzyka, która ledwo unosi się nad ciszą, tak mnie nie zafascynowała. Z ciszy się poczyna, ciszą jest nabrzmiała i ku ciszy zmierza, a jednak — mimo tej obecności czy przeczucia nieistnienia (bezdechu?) — uciszeniu się sprzeniewierza, nawet w tych (nielicznych wprawdzie, acz przebrzmiewających) funeralnych momentach. Jest w niej zawarte intensywne pragnienie życia. Jako taka, ma charakter afirmatywny.

Autor przekonuje, że stworzył repertuar, stanowiący "wypadkową przeżyć, uczuć oraz inspiracji, często pozamuzycznych". Wymienia "czas, przestrzeń, pejzaże". To wszystko wydaje się cokolwiek banalne, oczywiste. Tylko że w tym przypadku zintensyfikowało się nieomal do rangi objawienia! Według mnie mamy do czynienia z dziełem ojca, który uczestniczył w cudzie narodzin własnego dziecka. Albo oczekuje tegoż. Tak szczera, pełna i wszechogarniająca jest afirmacja życia i świata, którą przepojone są dźwięki. Natomiast sam Nidzworski nie ukrywa wdzięczności wobec żony, Antoniny, której zadedykował materiał.

Stylistycznie to szlachetny stop najwartościowszych pierwiastków. Etno czy world music, tony dworskie lub liturgiczne, doświadczenia klasyki i awangardy, improwizacja, motywy typowe dla muzyki filmowej, itp. Stricte jazzowych fragmentów jest wprawdzie niewiele, niemniej wystarcza. Nieważne, brzmi wspaniale, "zastanawiająco" i "urzekająco", jak konkluduje recenzent, Marek Dusza, przyznając najwyższą notę. Bo też otrzymaliśmy projekt oryginalny, doskonały, przemyślany i dopracowany, może i genialny. Miejscami ekstatyczny. Albo i mistyczny. To znowu intymny... W ogóle zebrano tu wszystko, co ludzkie. Epikę, lirykę i dramat egzystencji w całej okazałości.

Dopiero ostatni utwór (co słusznie odnotował recenzent, Marcin Puławski z Laboratorium Muzycznych Fuzji) rozładowuje nastrój zadumy, powagi, nabożeństwa. Tu już słyszymy jakiś pop z wierszem Nidzworskiego, tym razem po angielsku i w wersji "piosenkowej". Zaiste, chciałbym, by tym podobne wykonania królowały na listach przebojów. Tudzież na "Sylwestrze (Marzeń) z Dwójką". No co? Pomarzyć jeszcze wolno. Wtedy bym i ten nawias usunął.


poniedziałek, 8 lipca 2024

P.G.R. - „Polish Psalter vol.2 for soprano & jazz ensemble” (2023)

P.G.R.

Barbara Rogala – sopran/soprano
Szymon Bońkowski – saksofon altowy/alto saxophone
Grzegorz Rogala – puzon tenorowy, aranżacja /tenor trombone, arrangement
Witold Janiak – fortepian/piano
Michał Rutkowski – kontrabas/double bass
Kamil Miszewski – perkusja/drums

„Polish Psalter vol.2 for soprano & jazz ensemble” (2023)

Wydawnictwo: Ars Sonora

Tekst: Renata Rybak

Nazwa formacji, P.G.R., oznacza Projekt Grzegorza Rogali, puzonisty, aranżera i kompozytora. Rogala po wydanej w 2020 roku pierwszej części „Polish Psalter”, dobrze ocenionej zwłaszcza przez środowisko muzyki klasycznej, podejmuje próbę kontynuowania tego konceptu. Jego ideą jest łączenie kultur i gatunków muzycznych oraz swoista podróż w czasie, a realizowane jest ono poprzez zaprezentowanie utworów renesansowego kompozytora Mikołaja Gomółki do słów Jana Kochanowskiego w zupełnie nowej odsłonie.

Oto pieśni Gomółki, tradycyjnie zaplanowane na cztery głosy, stanowiące dla siebie kontrapunkt, zostają zaaranżowane przy wykorzystaniu konceptu synkretyzmu estetyk muzycznych. Wierny oryginałowi pozostaje jedynie sopran, który jednak także wykonuje fragmenty oparte na wokalizie. Pozostałe głosy z oryginalnych kompozycji Gomółki realizowane są przez sekcję dętą i fortepian, wspierane przez sekcję rytmiczną.

Konstrukcja psalmów zaaranżowanych przez Rogalę to prezentacja głównej linii melodycznej przez sopran, który odtwarza oryginalny tekst i melodię w estetyce klasycznej muzyki renesansowej, to znaczy bez ozdobników i wibrata. Pozostałe głosy zastąpione są przez zespół jazzowy, pełniący początkowo rolę dopełniającą harmonicznie sopran, rolę towarzyszącą. Czasem fragment oryginalny, prezentowany przez sopran, poprzedzony jest intro w wykonaniu zespołu jazzowego, jednak zwykle pierwotna linia melodyczna pojawia się od razu na wstępie.

Temat przejmowany jest następnie przez fortepian lub któryś z instumentów dętych, prezentujacy nieco przetworzoną główną linię melodyczną. Główny temat podlega też improwizacji, początkowo bliskiej oryginalnej linii melodycznej, następnie dość swobodnie odbiegającej melodycznie, rytmicznie i w aspekcie estetyki, od oryginału. Takie zabiegi stosowane są zwłaszcza przez fortepian z towarzyszeniem kontrabasu i perkusji. Są one ciekawą przeciwwagą do renesansowej estetyki oryginału i wnoszą ciekawy jazzowy pierwiastek do oryginalnych utworów. Świetne zgranie fortepianu z instrumentami sekcji nie jest zaskoczeniem, ponieważ Michał Rutkowski na kontrabasie i Kamil Miszewski na perkusji wielokrotnie towarzyszyli pianiście Witoldowi Janiakowi w jego poprzednich projektach, podczas których Janiak brał na warsztat utwory co prawda nie klasyczne, ale ludowe. One także były aranżowane w estetyce jazzowej. Stąd proces taki jest Janiakowi dobrze znany, a jego pomysły interpretacyjne doceniane.

Na płycie słyszymy też saksofon, na którym gra Szymon Bońkowski. Saksofon czasem przejmuje linię melodyczną od głosu żeńskiego i jest jego naturalnym przedłużeniem, a czasem dość zgrabnie improwizuje.

Ciekawym elementem tej płyty są fragmenty wokaliz sopranistki Barbary Rogali, w estetyce bardziej muzyki klasycznej, z towarzyszeniem jedynie kontrabasu. Te właśnie aranżacje Grzegorza Rogali moim zdaniem faktycznie łączą światy muzyki klasycznej i jazzu, a sam koncept jest nowatorski.

Kolejnym ‘smaczkiem’ jest fortepian grający w estetyce klawesynu, który to instrument byłby pewnie bardziej zbliżony do czasów, kiedy te pieśni powstawały. Janiak bawi się tu estetykami i płynnie przechodzi między jedną a drugą.

Reasumując, album przedstawia ciekawy koncept zaprezentowania muzyki klasycznej z towarzyszeniem jazzu i możliwości zainspirowania się renesansową estetyką. Płyta wpisuje się tym samym w dość popularny ostatnio w muzyce jazzowej nurt synkretyzmu tradycji muzycznych z różnych epok. Jest to zdecydowanie kolejny krok ułatwiający przybliżenie tego typu muzyki szerszej publiczności.

piątek, 5 lipca 2024

Polski Piach - "Anomalia"

Polski Piach

Piotr Mełech - klarnet basowy
Piotr Domagalski - basetla
Patryk Zakrocki - gitara akustyczna, ogólna wizja i opieka nad zespołem.

Tytuł albumu: "Anomalia"

Wydawca: Gustaff Records (2024)

Autor tekstu: Maciej Nowotny

Dlaczego ludzie podróżują? Bo istnieje potężna siła - przeciwna grawitacji - która wyrywa nas z naszych miejsc, każe pakować plecak, wsiadać w samolot, autobus, pociąg lub po prostu iść przed siebie. Odpowiedź na pytanie "dlaczego?" nie jest łatwa. Spójrzmy na ptaki, na przykład rybitwę popielatą, uważaną za ptaka o najdłuższej wędrówce na świecie. Migruje z Arktyki, gdzie się rozmnaża, aż do Antarktydy, pokonując około 70 000 kilometrów rocznie. Ornitologów nurtują pytania: co sprawia, że ptaki zaczynają wędrówkę i jak odnajdują drogę. Być może odpowiedzią jest pole magnetyczne Ziemi, które ptaki potrafią wykrywać, co pozwala im na orientację. Niektóre gatunki mają nawet w organizmie magnetyt, działający jak wewnętrzny kompas.

A ludzie? Też wędrują, śpiewają i grają. Dźwięki są lustrzanym odbiciem procesów zachodzących w naszych ciałach. Dlatego tak ważne jest, że muzyka na albumie "Anomalia" zespołu Polski Piach jest grana wyłącznie na instrumentach akustycznych. Słychać oddech Piotra Mełecha na klarnecie, rytm gitary Patryka Zakrockiego przypominający bicie serca i basetlę Piotra Domagalskiego, która wnosi oryginalne brzmienie, odtwarzając tęsknotę za przestrzenią i żal z powodu opuszczenia gniazda.

Muzyka na tym albumie to zaproszenie do podróży. Wydaje się, że wszystkie muzyczne peregrynacje Zakrockiego prowadziły go do tej ścieżki. Blues delty Missisipi, echa muzyki afrykańskiego zachodniego wybrzeża, orientalne wpływy, w tym klezmerskie, tradycyjne pieśni ludowe, wreszcie duch współczesnej kameralistyki i improwizowanego jazzu, wszystkie są obecne w tej muzyce.

Aby cieszyć się tą muzyką, nie trzeba być jednak ekspertem. Wystarczy włączyć album w odtwarzaczu, ze streamingu lub najlepiej pójść na koncert. Miałem okazję uczestniczyć w premierowym koncercie tego albumu w warszawskim klubie SPATiF 20 kwietnia. Warunki były trudne - brak krzeseł, gwar, trzaskające drzwi - ale publiczność ignorowała te przeszkody, ciesząc się atmosferą i muzyką. Było to doświadczenie pełne emocji i łączności.

Co łączyło tych ludzi? Nie trzeba wiedzieć wiele o tej muzyce, nie trzeba idealnych warunków, aby się jej poddać. Czego więc było potrzeba? Może odrobiny magnetytu w ciele lub umyśle, który drażni i nie daje spokoju, zmuszając do wstania z kanapy i ponownego wyruszenia w drogę, z muzyką w oddechu i sercu, by znów odnaleźć wszystko.

środa, 3 lipca 2024

Irka Zapolska Quartet - "Perception of Preception"

Irka Zapolska Quartet

Dominik Kisiel - piano
Filip Arasimowicz - kontrabas
Maksymilian Kreft - perkusja
Irka Zapolska - wokal

"Perception of Preception" (2023)

Tekst: Maciej Nowotny

Jakoś tak się złożyło, że chociaż słyszałem wiele o tej płycie, to dopiero teraz, ponad rok od premiery w marcu 2023 roku, mam okazję jej posłuchać. I muszę przyznać rację moim kolegom krytykom (więcej na ten temat możecie znaleźć np. w informacji podanej przez Jazz Forum), że muzyka ta to rzeczywiście jeden z najciekawszych debiutów ubiegłego roku. Dzisiaj więc napiszę dosłownie kilka słów o tym,  jak wyglądało moje własne spotkanie z tą muzyką.

Przede wszystkim nie jest to muzyka do słuchania w tle: nie można przy niej czytać, spożywać kolacji czy rozmawiać ze znajomymi. Przy czym muzyka nie jest agresywna, nie epatuje nas hałasem, potencjalnie niczego nie zakłóca, natomiast od pierwszej nuty wymaga skupienia uwagi i to niemal absolutnego. W roli bowiem głównej występuje tu liderka, Irka Zapolska, która wybrała i napisała teksty, których zadaniem jest wytworzyć w naszym umyśle coś, co psychologowie nazywają dysonansem poznawczym. 

Zapolska wykorzystała jako teksty fragmenty prozy Lewisa Carrola z "Alicji w Krainie Czarów" jak i znajdujący się w tej książce poemat „Jabberwocky”, którym inspirował się Terry Gilliam w swoim filmie o tym samym tytule. Wybór tych fragmentów do wokalnej interpretacji jest z jednej strony niesłychanie odważnym krokiem, wręcz szalonym, ale z drugiej strony umiejętnym, bo stanowią one nierozwiązywalną zagadkę, coś w rodzaju buddyjskich koanów, będących wyzwaniem dla naszego szukającego oparcia w logice umysłu, zmuszając go do skupienia na tu i teraz, w tym przypadku na muzyce.

Że to się udaje jest jednak zasługą nie tylko genialnego tekstu jako takiego, ale przede wszystkim tak umiejętności wokalnych Zapolskiej, jak i wspaniałego po prostu wsparcia ze strony towarzyszącego jej trio, w osobach grającego na fortepianie Dominika Kisiela, na kontrabasie Filipa Arasimowicza i na perkusji Maksymiliana Krefta. Dominik Kisiel, o którym pisałem ja, a także moje koleżanki i koledzy na tym blogu wielokrotnie - link - to jeden z najbardziej uzdolnionych i obiecujących talentów w polskiej muzyce improwizowanej i jazzowej. Na tej płycie znalazł doskonałe zrozumienie z pozostałymi członkami zespołu i dzięki ich kreatywności, czujności i otwartości na dalekie od ortodoksji pomysły wokalistki, otrzymaliśmy propozycję stanowiącą nie tylko interesującą intelektualną zagadkę, ale w całości bardzo satysfakcjonujące muzycznie doświadczenie.

Wróćmy jednak do wokalistki, bo należy dodać, że oprócz fragmentów Lewisa Carrola, Zapolska proponuje nam też spotkanie z poezją swojego pióra i to pisaną po angielsku. Z reguły jest to recepta na katastrofę, ale nie w tym przypadku. Poezja jest wysokiej próby, angielski traktowany jako tworzywo do wypowiedzi, rodzaj kodu, szyfru, broni się dobrze i jedyna wątpliwość, która się tu pojawia to jak wiele osób będzie w stanie docenić tak sformułowany komunikat. Bo przecież muzyka już sama w sobie jest odważna, interesująca raczej dla niszowego słuchacza, a artystka jeszcze podniosła poprzeczkę, bo iluż polskich czytelników zna na tyle dobrze angielski, by się móc zachwycić tymi tekstami. Dla tych jednak co to potrafią i będą chcieli poświęcić na to swoją uwagę, czeka nagroda. Teksty skłaniają do refleksji, nie pozostawiają czytelnika obojętnym, a do tego są rewelacyjnie zaśpiewane, a okazjonalnie wyrecytowane.

Z tego wszystkiego, co dotychczas napisałem, widzicie, że mamy do czynienia z dziełem nietuzinkowym, doprawdy niezwykłym, które zwiastuje artystkę o dużych możliwościach. Z niecierpliwością będę czekał na jej kolejne projekty, podobnie jak te zagrane przez muzyków towarzyszącego jej trio. I może także z pewną nadzieją, że następnym razem muzyka, którą nam zaprezentuje będzie miała nieco większe szanse na dotarcie do szerszej publiczności i częstsze goszczenie w salach koncertowych. Przyznam bowiem, że bardzo chciałbym usłyszeć jak ta utalentowana wokalistka brzmi na żywo na koncercie.


poniedziałek, 1 lipca 2024

Weronika Grozdew & Musos - „Wandering songs”

Weronika Grozdew & Musos

Weronika Grozdew - Kołacińska – wokal/vocals
Marta Maślanka – cymbały, bęben obręczowy, wokal/dulcimer, frame drum, vocals
Dorota Błaszczyńska - Mogilska – skrzypce, wokal/violin, vocals
Kacper Malisz - skrzypce, skrzypce barytonowe/violin, baritone violin
Aleksandra Demowska - Madejska – altówka, wokal/viola, vocals
Bartłomiej Pałyga - wiolonczela, gadułka, sygyt & kargyraa śpiew/cello, gadulka, sygyt & kargyraa vocals
Wojciech Pulcyn – kontrabas/double bass
Wojciech Lubertowicz – bębny obręczowe, darbuka, duduk, ney/ frame drums, darbuka, duduk, ney

Gościnnie:
Grażyna Auguścik – wokal/vocals
Rafał Grozdew – wokal/vocals
Zosia Zaborowska & Kacper Siejkowski – wokal/vocals
Sylwia Świątkowska – fidel płocka/ Płock fiddle

„Wandering songs” (2024)

Wydawnictwo: For Tune

Tekst: Renata Rybak

Muszę przyznać, że jest to jedna z ciekawszych płyt, jakich miałam przyjemność ostatnio słuchać, chociaż przy pierwszym podejściu nie porwała mnie zbytnio.

Skąd taka zmiana?

Otóż do pierwszego przesłuchania podeszłam z nastawieniem, że to będzie muzyka folkowa bazująca na tradycji polskiej, a w najlepszym wypadku muzyka świata. Wskazywało na to instrumentarium i tytuły piosenek, wręcz sugerujące muzykę ludową.

Okazało się to być po części prawdą. Faktycznie, sporo motywów zaczerpniętych z muzyki tradycyjnej, mamy teksty utworów pochodzące z pieśni ludowych, a jeśli nie teksty, to przynajmniej tematykę. Wykorzystywane są także tradycyjne polskie instrumenty ludowe takie jak cymbały, charakterystyczne brzmieniowo bębny obręczowe czy też fidel płocka, oraz tzw. biały śpiew, który słyszymy na płytach folkowych albo też z jazz/world music. Ich brzmienie samo w sobie nie wnosiłoby jednak nic świeżego.

Co prawda można było wysłyszeć też brzmienia niełączące się z polską muzyką folkową, jednak ciężko było je przypisać je do jakiegoś konkretnego kontekstu muzycznego. Dopiero po wgłębieniu się w temat okazało się, że ich geneza jest również ludowa, jednak pochodząca z zupełnie innych, czasem odległych, kręgów kulturowych. Mamy tu więc śpiew sygyt i kargyraa, które są charakterystyczne dla obszarów Mongolii i południowej Syberii. Słychać gadułkę, czyli tradycyjny bułgarski instrument smyczkowy, umożliwiający wykorzystanie skal arabskich. Brzmią także instrumenty dęte z Bliskiego Wschodu takie jak duduk i ney, oraz darbuka, czyli instrument perkusyjny także charakterystyczny dla tego rejonu świata.

A prawdziwy game changer było to wysłyszenie, w jaki sposób 10 utworów na płycie zostało zaaranżowane przy wykorzystaniu wszystkich opisanych powyżej technik śpiewu i całego wachlarza instrumentarium. Co ciekawe, w ramach każdej pieśni instrumenty, techniki wokalne i estetyki przeplatają się ze sobą. Dzięki zaproszeniu muzyków, poruszających się w estetyce jazzowej, takich jak Grażyna Auguścik, Wojciech Pulcyn czy Kacper Malisz, do tej mieszanki została dodana jeszcze szczypta jazzu.

To właśnie bogactwo brzmień, tradycji kulturowych, języków, a także estetyk muzycznych, zestawionych ze sobą w harmonijny i przemyślany sposób stanowi o wyjątkowości tej płyty.

Tak naprawdę każdy z utworów można analizować osobno, wychwytywać różne puzzle z tej układanki muzycznej i zastanawiać się, z którego kręgu kulturowego czy też estetycznego pochodzi każdy z nich.

Jedną z najciekawszych dla mnie pieśni, która może posłużyć jako potwierdzenie bogactwa środków muzycznego wyrazu, użytych na płycie w nieszablonowy sposób, jest ‘Oczekiwanie’. Utwór zaczyna się od wokalnego wstępu w technice sygyt. Jest to niejako akompaniament do wokalizy duetu kobiecego, przypominającego melodię ludową, przechodzącego we frazę bardziej rytmiczną, śpiewaną w technice wokalnej scat, zaczerpniętej z jazzu. Jednak to nie wokalistki prezentują główną linię melodyczną, a instrumenty strunowe, grające techniką pizzicatto, w estetyce kojarzącej mi się bardziej z muzyką klasyczną. Po takim wstępie ostatecznie wchodzi Weronika Grozdew i rozpoczyna swoją pieśń. Słowa pieśni oraz instrumentarium towarzyszące wokalistce wskazywałyby na estetykę folkową, jednak sposób śpiewania przypomina raczej poezję śpiewaną. Podobnie brzmi kolejna zwrotka wykonywana przez Grażynę Auguścik. A potem zaczyna się, jakże ciekawy, kulturalny i estetyczny tygiel. Słyszymy wokalizę i swobodną improwizację wokalu kobiecego. Można by się pokusić o stwierdzenie, że jest to fragment jazzowy, gdyby nie instrumenty, w tym bęben obręczowy, ciągnące nas w coraz bardziej w stronę estetyki ludowej, oraz zdecydowany, bardzo precyzyjny rytm oberka, do którego dopasowuje się też wokalistka. Do tego wraca w tle wokal w technice sygyt i kargyraa. O tym, że jest to jednak oberek, przekonujemy się już w kolejnym fragmencie, bo kobiece głosy milkną, a pozostają instrumenty, z wiodącymi skrzypcami, grające klasycznego oberka. Finalnie wokal kobiecy wraca i prezentuje ostatnią zwrotkę, bardziej w estetyce poezji śpiewanej. Do tego stylu dopasowują się też skrzypce i inne instrumenty. Utwór zamyka wokaliza kobieca, powtórzona z początku pieśni, i dołączający się do niej męski głos śpiewający w technice sygyt.

Moim zdaniem ta pieśń oraz wszystkie inne utwory z tego albumu, świetnie wpisują się w jego ideę, tak ważną dla Weroniki Grozdew. ‘Wandering songs’ to pieśni drogi. Jak sama wokalistka mówi, jest to: „swoisty pamiętnik z pieśniami, które przywędrowały do mnie dzięki ludziom, których spotkałam na swojej drodze. Wszystkie pieśni odwołują się do tego, co jest mi bliskie, co mnie ukształtowało i uwrażliwiło na świat muzyki i muzykę świata.”

Zdecydowanie ten album to podróż. Podróż w czasie, do okresu dzieciństwa wokalistki, kiedy jej rodzice wciągnęli ją w świat muzyki z różnych zakątków świata. Podróż do innych krajów, spotkanie z innymi kulturami, estetykami. Podróż przez życie i gromadzenie doświadczeń życiowych, wrażeń, wspomnień ze spotkań z ludźmi. Podróż artystyczna, w grupie innych muzyków, którzy ze sobą niosą bagaż swoich doświadczeń, inspiracji i wizji muzycznych.

Dla mnie co prawda nie była to muzyczna podróż z gatunku tych najłatwiejszych, bo prawdziwe docenienie tej muzyki wymagało nieco wysiłku włożonego w zapoznanie się wykorzystanymi na płycie instrumentami i technikami, które dotąd nie były mi znane. Jednak było warto i chętnie to powtórzę. Do czego gorąco zachęcam moich czytelników.


piątek, 28 czerwca 2024

Audycja "Muzyka, która leczy" w RadioJAZZ.FM - podsumowanie I półrocza 2024 z redaktorami bloga Polish Jazz!!!

 Już dzisiaj w Piątek 28.06 tym razem już od godz. 18:00 do 20:00 prowadzący Maciej Nowotny i Pawel Ziemba zapraszają do wysłuchana na antenie RadioJAZZ.FM na kolejne wydanie naszej Audycja "Muzyka, która leczy". Tym razem naszymi gośćmi będą redaktorzy recenzujący płyty polskich wykonawców jazzowych na blogu Polish Jazz: Agnieszka Gawrych, Robert Kozubal i Szymon Stępnik. Tematem naszej rozmowy, jak również prezentacji muzycznych, będą wybrane nagrania, które w okresie ostatnich sześciu miesięcy ukazały się na polskim rynku i wzbudziły zainteresowanie naszych gości. Jak zawsze trochę porozmawiamy i będzie dużo, dobrej, ciekawej i różnorodnej muzyki. Zapraszamy!!!




środa, 26 czerwca 2024

Marek Pospieszalski - "No Other End Of The World Will There Be"

Marek Pospieszalski 

Marek Pospieszalski – saksofony altowy i tenorowy, klarnet oraz magneton szpulowy
Piotr Chęcki – saksofony tenorowy i barytonowy,
Tomasz Dąbrowski – trąbka,
Tomasz Sroczyński – altówka,
Szymon Mika – gitary elektryczna i akustyczna,
Grzegorz Tarwid – fortepian,
Max Mucha – kontrabas,
Qba Janicki – perkusja i elektronika.

"No Other End Of The World Will There Be (Based On The Works Of Polish Female Composers Of The 20th Century)" 

Wytwórnia: Clean Feed (2023)

Tekst: Marcin Kaleta

Bogusławowi Schaefferowi zawdzięczam, że Barbarę Buczek (Buczkównę) poznałem ćwierć wieku wcześniej aniżeli Grażynę Bacewicz. Pierwszej poświęcił bowiem rozdział w dwutomowych "Kompozytorach XX wieku" (biblia nastolatka, obok trzytomowej "Historii filozofii" Tatarkiewicza), drugiej nie (acz pisywał o niej gdzie indziej). Własną protegowaną komplementował tam niepomiernie i zaliczył "nie tylko do twórców wybitnych, ale zgoła wyjątkowych". Podkreślał: umiejętność przekazania "ogromu niedoli ludzkiej", wielowarstwowość i wielogłosowość, wyrafinowanie kolorystyczne i wysublimowanie, "bogactwo odcieni interpretacyjnych i agagogicznych", "arcyosobisty" charakter, nowatorstwo, wreszcie nieustępliwość na rzecz "doraźnego efektu", czyli niechęć do przypodobywania się producentom czy publiczności. Dla mnie ideał, dla innych niekoniecznie.

Powyższe przełożyło się bowiem na stan, który utrzymuje się od półwiecza: jej twórczość "pozostaje ogółowi odbiorców nieznana". O ile płyt Bacewicz uzbierałem kilkanaście, o tyle Buczkówny żadnej, znam jedynie nagrania z YouTube. Ostatnio zdwoiłem wysiłki. Prowadzę blog poświęcony wiolonczelistkom i wiolonczelistom, zatem potrzebowałem zaprezentować kogoś, kto wykonuje "Hipostazę" (1978) na sopran, flet, wibrafon, wiolonczelę i saksofon, podobno "utwór przepiękny". Dotąd się nie udało, ale w ten sposób niespodziewanie natrafiłem na pozycję, gdzie dzieła obu pań ze sobą sąsiadują!

Mowa o "No Other End of the World Will There Be" Marka Pospieszalskiego (2023, Clean Feed). Fenomenalna i unikatowa jest już sama koncepcja tego albumu. Oto w kraju, w którym wielu zawadzają feminatywy, zaś herstoria w zasadzie nie istnieje (albo w bólach się rodzi), częstochowski jazzman zdecydował się zarejestrować materiał wyłącznie w oparciu o utwory polskich kompozytorek (podtytuł: "Based on the works of Polish Female Composers of the 20th Century"). Ponadto mamy do czynienia z przedsięwzięciem niezmiernie erudycyjnym: konsekwentnie przybliża przedstawicieli polskiej szkoły kompozytorskiej, którzy bywają nieznani nie tylko za granicą, lecz nawet przez rodaków.

Poprzednie wydawnictwo z tej serii, podwójne: "Polish Composers Of The 20th Century" (2023, Clean Feed), prezentowało dwunastu kompozytorów. Uznane zostało za sensację i zdobyło m.in. zaszczytne miano Albumu Roku 2022 w plebiscycie magazynu "Jazz Forum". Co ciekawe, na liście sklasyfikowana została inna płyta Pospieszalskiego – naówczas muzyka roku, docenionego również za aranżację – nagrana w kwartecie „Durer’s Mother” (2022, Clean Feed). Obecnie omawiana w analogicznym zestawieniu za 2023 w ogóle nie wystąpiła! Trudno wytłumaczyć, dlaczego.

Nikt mi nie wmówi, że dzieła Elżbiety Sikory, Bernadetty Matuszczak, Lucii Dlugoszewski, Grażyny Bacewicz, Barbary Buczek, Hanny Kulenty, Krystyny Moszumańskiej-Nazar, Grażyny Pstrokońskiej-Nawratil, Marty Ptaszyńskiej, Agaty Zubel w czymkolwiek ustępują dziełom Zygmunta Krauzego, Włodzimierza Kotońskiego, Tadeusza Bairda, Zbigniewa Rudzińskiego, Marka Stachowskiego, Jana Krenza, Kazimierza Serockiego, Romana Palestera, Witolda Szalonka, Andrzeja Panufnika, Tomasza Sikorskiego czy Bogusława Schaeffera. Jeżeli nie napiszę, że bywają ciekawsze, to wyłącznie dlatego, że na tym poziomie artystycznym hierarchie po prostu nie obowiązują. Natomiast zdarza się, że są bardziej radykalne.

Poza tym od początku "oba albumy traktowane były jako monolit" (Pospieszalski). Identyczna jest ich koncepcja. Jak i poprzednio, nie są to oryginalne kompozycje, tylko "wariacje na temat" pierwowzoru, ewentualnie improwizacje inspirowane tymże. Jak informuje twórca: "Chwytałem się małych fragmentów, z których rozwijałem własne transowe, minimalistyczne, długie formy". Również one nie są rozpisane na oryginalne instrumentarium, lecz na oktet jazzowy. Obok lidera na saksofonach altowym i tenorowym oraz klarnecie (ponadto magnetofon szpulowy) usłyszymy znakomitych muzyków: Piotr Chęcki – saksofony tenorowy i barytonowy, Tomasz Dąbrowski – trąbka, Tomasz Sroczyński – altówka, Szymon Mika – gitary elektryczna i akustyczna, Grzegorz Tarwid – fortepian, Max Mucha – kontrabas, Qba Janicki – perkusja i elektronika.

W tym miejscu postawię zarzuty, trzy. Po pierwsze, niewystarczająco ujawnia się indywidualność tych panów. Materiał, zarejestrowany podczas krakowskiego festiwalu Sacrum Profanum w sierpniu 2022, jest zbyt kolektywny; w moim przekonaniu za mało tu sugestywnych partii stricte solowych. Po drugie, tytułowa fraza (staruszka uprawiającego ogród) powinna zostać jednak wykrzyczana po angielsku. Po trzecie, brak bookletu, o który aż się prosiło. Poza pierwszym, drobiazgi? Owszem. Bo to bardzo dobra pozycja.

Otrzymujemy wręcz gwarancję niezawodnego grania. Widzę tu i ówdzie, że potraktowano tę muzykę jako jazz awangardowy. Owszem, ale umiarkowanie. Przy okazji jest bardzo komunikatywny, przyswajalny i na pewno idealnie się sprawdza podczas koncertów. Momentami istna ściana dźwięków, różne szarże, a niektóre zagrania zrytmizowane w sposób, który kojarzę z progresywnego rocka. Niemniej przeważa tempo stateczne, występują nawet spowolnienia, rozwleczenia – utwór czwarty mógłby stanowić akompaniament dla konduktu pogrzebowego. Gdzieniegdzie "wykorzystanie środków ze świata sound designu, noise’u i muzyki elektronicznej" przypomina, że to estetyka w pełni nowoczesna.

Myślę, że album usatysfakcjonowałby jedną z jego bohaterek, śp. profesor Krystynę Moszumańską-Nazar. Zapytana o fascynację młodych artystów elektroniką, nadmieniła: "nie przeczę, niektóre rozwiązania są interesujące". Przede wszystkim jednak wspominała: "My, Polacy, nie umiemy zatroszczyć się o własną kulturę wysoką. [...] Piętno polskiego syndromu: w repertuarze muzycznym nieobecni są Malawski, Serocki, Baird – ba, nawet Karłowicz" i inni, im podobni. A tu proszę, mamy to, mamy i tamto, przynajmniej w pewnym zakresie. Tylko czy potrafimy docenić? Czy ktokolwiek zacznie teraz szukać informacji, których tu zabrakło, mianowicie o tych wspaniałych polskich kompozytorkach i (wcześniej) kompozytorach?


poniedziałek, 24 czerwca 2024

Filip Żółtowski Quartet - „BiBi”

Filip Żółtowski Quartet

Filip Żółtowski - trąbka
Szymon Zawodny - saksofon
Wojtek Wojda - instrumenty klawiszowe
Mikołaj Stańko - perkusja

Tytuł płyty: „BiBi” 

Wydawca: Alpaka Records (2024)

Autor tekstu: Robert Kozubal

Trójmiasto zawsze wrzało muzykalnie, wypuszczało w świat nowe pomysły brzmieniowe, rodziło niezapomniane składy, a tamtejsi ludzie jakby szybciej i chętniej chwytali nowe trendy, siłą rzeczy burząc stare. „BiBi”, druga płyta kwartetu Filipa Żółtowskiego jest tego podręcznikowym wręcz przykładem – to tak, jakby morskie prądy, w magiczny sposób pchały tam nuty ze wszystkich jazzowych stolic świata, a czwórka bezczelnie młodych i bezczelnie utalentowanych absolwentów Akademii Muzycznej w Gdańsku miksowała je po swojemu, nadając własny styl. Ta buńczuczna pewność siebie i wiara w nowe brzmienia zawarta na płycie „BiBi” bardzo mi się podoba, bo oznacza, że młode pokolenie muzyków mówi po swojemu i jest to nareszcie język bez granic. Jeśli muzycy kwartetu zerkają wstecz, to wyłącznie, by czerpać ze swoich mistrzów: jazzowych Steve'a Coleman'a and Five Elements czy Brad'a Mehldaua ale nie tylko, ponieważ nie kryją równie dużego zainteresowania rzeczami na pozór odległymi od jazzu, jak hip-hopowymi beat’ami w stylu produkcji James’a Yancey (J.Dilla), taneczną elektroniką EDM (namawiam, by wyjść z jazzowego kąta i posłuchać, co grają Medasin czy Flume, których nazwy FŻQ podaje w materiałach prasowych) czy po prostu hitami popowymi.

Filip Żółtowski Quartet na „BiBi” puszcza jeszcze śmielej niż na debiutanckim „Humanity” oko do tej części publiczności, która w muzyce poszukuje radości z rytmu, zabawy wśród dźwięków, ale jednocześnie jest zainteresowana muzyką ambitną. „BiBi” jest troszkę jak wpuszczenie świeżego powietrza do dusznych sal jazzowych: kwartet lubi melodie, lubi też silnie zaakcentowane klubowe rytmy, lubi szalone, podkręcone tempo bitów. Jednocześnie jednak muzycy wyznaczają jasną granicę stylistyczną: przecież na „BiBi” główne role grają trąbka lidera i saksofon Szymona Zawodnego – ich muzyczne „rozmowy” wytyczają muzyczny szlak tej płyty, a w utworze „Emptiness” ścigają się jeden przez drugiego, niczym dwa psy husky, które wypuszczone po długim zamknięciu znów mogą pognać, ile sił w dal. W „Viewpoint” najpierw zachwyca trąbka, zaś potem następuje agresywne solo saksofonu. Z kolei w „Left space” po popisie saksofonu stery przejmuje elektronika. Tej ostatniej wprawdzie nie brakuje na całej płycie, a w finałowym utworze „Complete me” nawet dominuje, ale większości utworów po prostu cementuje całość. Fanów muzyki improwizowanej zachwycą na pewno single, czyli „Where is that place” czy „Fuddy-Duddy” – oba utwory to jazzowe szaleństwo, taki muzyczny granat wrzucony do kontenera z tysiącem barwników (w tym drugim pięknie pomyślany jest moment kulminacji, po którym zespół wciska z całych sił hamulec w podłogę, staje dęba, po czym każdy instrument ucieka w innym kierunku). Z kolei ludzie doskonale bawić się z pewnością będą przy połamanym klubowym rytmie „Foursome”, gdzie ton nadaje elektronika Wojtka Wojdy, a nad nią, jak obłoki płyną dźwięki sekcji dętej.

Na płycie najbardziej podoba mi się jednak gra Mikołaja Stańki na perkusji. Przez większą część, to oczywiste, musi trzymać pozostałą trojkę w ryzach, bo wszak na nim stoi ta cała konstrukcja, a mimo to bardzo silnie akcentuje, nie pieści się z zestawem. Ale - całe szczęście - w kilku miejscach np. „Fuddy-Duddy” może sobie pograć i wtedy jest nie do zatrzymania, mknie jak huragan po perkusji, jest jak Armia Czerwona w marcu 45 – bije wszystko, a na końcu odpływa kompletnie.

Na koniec wypada sobie życzyć dwóch rzeczy: koncertów, bo ze względu na żywiołowość muzyki kwartetu Flipa Żółtowskiego dadzą one publiczności wrażenia niezapomniane i tego, aby zespół nie zwlekał znów aż trzech lat z wydaniem kolejnej płyty.


sobota, 22 czerwca 2024

Ziemia feat. Irek Wojtczak - "Warming / Melting"

Ziemia feat. Irek Wojtczak

Oskar Tomala – guitar
Alan Kapołka – drums
Mateusz Żydek – trumpet
Jakub Wosik – double bass

Gość specjalny:
Irek Wojtczak – soprano saxophone, bass clarinet

album's title: "Warming / Melting"

Audio Cave (2024)

Review author: Viačeslavas Gliožeris

„Ziemia“ is a young unorthodox quartet led by electric guitarist Oskar Tomala. „Warming/Melting“ is their second album, recorded live in Sopot's Teatr Boto participating renowned sax player Irek Wojtczak.

There are not many electric guitarists in jazz (fusion is a different story for sure). Quite often each jazz collective, containing such artists on board has its own face (Bill Frisell is probably the best example). „Ziemia's“ „Warning/Melting“ is more collective work though, there are no obvious leaders in their music. The quartet is completed with a traditional rhythm section (percussionist Alan Kapolka and double bassist Jakub Wosik) plus trumpeter Mateusz Żydek.

The guest artist, participating in the concert (and recording) is renowned Polish reeds player of mid-generation, living in Sopot, Irek Wojtczak. He played with Tymanski Yass Ensemble a decade and a half ago among many others and in some way is a part of yass culture as well.

The album opens with warm and almost chamber 8 minutes long mid-tempo “Warming/Melting”. There is a feel of fragility in the composition's music. “Soil/Concrete/Gliceryne”, the second-longest album's piece, starts from sax/trumpet extended interplay with an anchoring groovy rhythm section coming on support just somewhere in the middle of ten-minutes-long composition. “Teatslez” offers a quirky repetitive rhythmic constructions, coming from the rock scene, and framing elegant guitar soloing in the middle. Reeds' solos are flying over it. The album's shortest track, “Nahe”, is a guitar-led ballad of sort. “Coda”, a meditative slow-tempo composition has a chamber touch with something that sounds as a folk tune included as well. “Update” almost explodes at the very start, but unexpectedly develops into free form interplay/dueling among all band's members.

“Douppler”, the longest album's piece, sounds like a rock song where rhythm section is pushing the music ahead with repetitive pulsation and reeds duo are creating knotty tunes. Near the middle of the composition the tempo is slowing down, the rhythm becomes more twisted and it frees the space for longer and more complex guitar/sax soloing. Still, the sound stays well framed and well controlled. At the end, one can hear true electric guitar's rock soloing, almost shredding. The closer, “Earthmelon” offers true eruption of flying reeds, rock-heavy drumming, pulsating bass. It is fast and short.

“Ziemia” calls themselves “alt-jazz quartet” and there is lot of truth in it, whatever it means. Deeply rooted in jazz tradition (and formal jazz background), “Ziemia” somehow combines better components of two worlds – avant-garde jazz and (alt)rock, adding a noticeable touch of classic(chamber). They are free without being posers, creative and relaxed, very natural and positive. Electric guitar sounds tasteful, recalling such grands as Masayuki Takayanagi (on his early more conventional works). The drummer is a true hero here – in his very own way he plays jazz as if he's a rock musician. Acoustic bass is deep, groovy and is responsible for “jazzy” component in sound, together with trumpet soloing. The concert itself has been recorded in a legendary region where yass (unique Polish only mix of free jazz, punk-rock and folklore) grew up, what gives some special vibe as well.

Probably an important part of this album's attractiveness comes from positive, democratic atmosphere of all concert, strong internal communication between band members and in all warm and creative feeling. This music (being really modern) recalls a lot an atmosphere of jazz concerts of 50s and 60s, the era when music still wasn't industry as it became later (and is nowadays).


czwartek, 20 czerwca 2024

Festiwal Życzliwości czyli 14. Enter Enea Festival

14. Enter Enea Festival

Artyści, którzy wzięli udział w festiwalu:
ShataQS feat. Leszek Możdzer
Philippe Quesne Vivarium Studio
Krzysztof Maniak
Gard Nilssen’s Supersonic Orchestra
Jesus Molina
Natalie Tenenbaum feat. Leszek Możdzer
Brandee Younger Trio
Atom String Quartet feat. Leszek Możdzer
Joey Calderazzo, John Patitucci, Dave Weckl Trio
Linda May Han Oh
Kassa Overall
Voo Voo feat Leszek Możdzer

Autorka tekstu: Hanna Raya Polanowska

Festiwal Życzliwości

Mapujemy w głowie wspomnienia związane z ludźmi, przestrzenią, zapachem czy dźwiękiem. Pamiętamy uczucia, które wywołały w nas sytuacje oraz drobne gesty. Składowa tych kartografii tworzy w nas bodziec “jeszcze raz” lub “nigdy więcej” - naturalnie są i ci, którym jest wszystko jedno, tych dzisiaj pomijam. Wybaczcie. Jak to jest i było z Festiwalem “Enter Enea” pod dyrekcją artystyczną Leszka Możdżera, którego czternasta edycja zakończyła się już ponad tydzień temu?

Jezioro Strzeszyńskie, które gościło nas w Poznaniu, jest dobrą parą na poranną kąpiel lub tę wieczorną przy dźwiękach koncertów niosących się po jego tafli. Kąpielisko pełni również rolę kinematograficzną, bowiem podziwia się tam bardzo urokliwe zachody słońca. Prowadzeni ścieżkami wśród traw, wabieni jesteśmy interakcją z napotkanymi w parku rzeźbami. Od 12 lat osadzanymi, stawianymi oraz budowanymi w ramach działań artystycznych festiwalu. Tegoroczna „52°27'36.6"N 16°49'48.6"E”, w rozmowach i działaniach, była już w październiku. Obiekt-kopiec obsypany żytem bądź owsem zaprasza do eksploracji. Również z wysokości. W podsłyszanych parkowych rozmowach, poznańscy przechodnie dyskutowali już o konieczności postawienia na nim barierek bezpieczeństwa. To była chyba całkiem regionalna dysputa. Na szczęście nie znam się na sztuce barierkowych potrzeb. Jedno widziałam, osoby rolujące się w dół kopca, z uśmiechem.

Dlaczego kopiec - Krzysztofie Maniaku?

Fot.: Sisi Cecylia

Wsparty przez rodzinę artysta odbywa intymne spotkania „przy ziemi”. Co prawda, jeszcze przede mną bliskość kopca, dlatego wczesną jesienią chętnie wrócę tam na krótki urlop. Z oddali, Krety (Philippe Quesne - Vivarium Studio) i ich kopiec (Krzysztof Maniak) wyglądali utopijnie i wzbudzili wiele radości. Krecie były niskie tony i glissanda na thereminie. Niosły się i dotykały ucho nawet z oddali. Wystawę prac krakowskiego artysty możecie Państwo zwiedzać w Galerii ABC do końca lipca. Park z rzeźbami podobno nigdzie się nie wybiera.

Przejdźmy już do części muzyczno-koncertowej.

Publiczność ubierała strój komplementów względem artysty i utworu. Bywało, że siedzieliśmy wsłuchani jak w filharmonii; w ciszy do końca utworu po to by brawami, również tymi na stojąco porozumieć się z muzykami na scenie. Skoki, taneczne podrygi w rytm bitu, czy chwile wspólnego refrenu. Wszystkie one w poczuciu minimalizowania barier pomiędzy “gwiazdami” a publicznością, oraz w potrzebie zwiększenia komfortu. W konwersacjach między występującymi artystami przewijał się to zachwyt i niedowierzanie, że w takiej Polsce można stworzyć najprzyjemniejszą scenę zarówno dla zdobywców Grammy czy lokalnych słuchaczy. Drobne gesty organizatorów sprawiały, że nie strasznym nam był lejący się z nieba deszcz, żar czy podgryzające łydki komary.

Cztery dni festiwalu minęły w odpowiednim czasie.

Pełna podziwu jestem względem line-upu, który witał nas każdego dnia. Przyznać się muszę, że pierwszy raz znalazłam się na wydarzeniu, które zmieściło się w moim kalendarzu na początku tygodnia. Rozpoczynanie koncertów o godzinie 19:30 w dni biletowane było absolutnie dogodne dla tych, co od rana muszą „zarobić na życie”. W dodatku wieczorami tuleni byliśmy najlepszą z możliwych kołysanek, jak w duecie zagranym przez Leszka Możdżera i Tomasza Wendta w hołdzie dla Jana „Ptaszyna” Wróblewskiego - „Jakie dziś chcesz mieć sny?”.

Nasze muzyczne spotkania rozpoczynały się dość niepozornie. Pierwszego dnia na scenie pojawił się zespół, który słuchaczom jazzowym nie do końca mógł być znany - a jednak - ShataQS wraz z tym „naj” pianistą polskiej sceny przynieśli w sobie odrobinę magii, i to takiej naocznej. Zdarzyło się bowiem to, co jest koszmarem realizatora dźwięku. Padł prąd! W sumie to fajny był to moment. Po pierwsze, muzycy nie dali za wygraną z technologią i kontynuowali grę „unplugged”, którą można było słyszeć z publiczności. Po drugie, gdy będąca w chórkach Kasia Pakosa odważnie weszła za mikrofon, a swoim głosem i ciekawie brzmiącymi szeptami (przypominającymi zaklęcia) przywróciła nam nagłośnienie. Odtąd mogło być już tylko ciekawiej. Oj było! Chwilę później na scenę wtargnęły krety... a to już Państwo wiecie z pierwszej części tego sprawozdania.

Poniedziałkową przygodę otwierała bliska mi muzycznie „Gard Nilssen’s Supersonic Orchestra”. 16-osobowy skład nordyckich topowych muzyków sceny jazz/free/impro, w którym znalazł się również rodzimy Maciej Obara. Wyobraźcie sobie, co tam się działo! Mało obiektywnie napiszę, że w mojej pamięci w szczególności zapadło solo duńskiej saksofonistki Mette Rasmussen, do której obserwowania zachęcam. Po takiej dawce muzycznych dysonansów organizatorzy zaprosili na scenę gen-z-owską jazz superstar, Jesusa Molinę. Kolumbijski pianista, którego żona wraz z psiapsiółkami siedziały ławkę obok, przyciągnął na swój występ rzeszę pierwszoroczniaków Akademii Muzycznej im. Ignacego Jana Paderewskiego. W pokoncertowych rozmowach dowiedziałam się, że interpretacje jazzowe Moliny weszły do podstawy programowej tej uczelni. Byście widzieli tę miłość w oczach fanów. Bezcenna to była chwila. Zapadła noc. Pojawiły dwa czarne fortepiany. W świetle latarni widać było wszelakiej formy latające stwory, które wcześniej ustępowały miejsca ochoczo dośpiewującym do koncertów ptakom. W ciepłym różowym cieniu za klawiaturą usiadła Natalie Tenenbaum, której „Błękitna Rapsodia” (Rhapsody in Blue) Gershwina na cześć setnych urodzin kompozytora rozpoczęła zamknięcie. Czy mogłoby być coś bardziej amerykańskiego? Mogło. Broadwayowskie interpretacje Michaela Jacksona. Ihi! Myśmy, jako publiczność, siedzieli wsłuchani, skupieni, obserwując jak mocną prawą ręką Natalie wybija bachowską „Chromatyczną Fantazję”, „Odbicia w wodzie” Debussy’ego czy „West Side Story” Bernsteina. Co może być lepsze od jednej uzdolnionej pianistki? Dwoje! Mocny duet Tenenbaum/Możdżer zakończył dzień chopinowskim akcentem.

Fot.: Sisi Cecylia

Nazajutrz umówiona byłam na kąpiel w strzeszyńskim jeziorze. Życie pisze jednak swoje scenariusze. Zaowocowało to wspólnym obiadowaniem z muzykami i zachwycaniem się metronomami, jakie otrzymali w ramach podziękowania za wspólne tworzenie tegorocznej edycji od organizatorów. Byli tam też ci, którzy już za chwilę pojawią się na scenie, Brandee Younger Trio. W ostatnie urodziny, od rana w moim domu słychać było zapętlony album Alice Coltrane, która z całym swoim dobrodziejstwem pojawiła się na scenie Enter Music dzięki nowojorskiej muzyczce. Fenomenalny koncert! Wsparta przez utalentowanych Rashan Cartera na kontrabasie oraz Elle Howella na perkusji, muzyczka ze swoją harfą wyglądały jak słońce na tle mokrego nieba, po zajściu którego scenę objęli Atom String Quartet z Leszkiem Możdżerem zapraszając nas do swojego „Hommage à Penderecki”. Ze smyczkowymi to chyba jest tak, że albo się je kocha, albo nie. Ja mam kilkoro swoich faworytów, co sprawiło, że momentami mogłam zanurzyć się i przenieść znów na scenę, gdzie za pulpitem stał sam maestro. Lata temu w Hali Stulecia we Wrocławiu połączone zostałyśmy tym wspólnym wspomnieniem z artystkami, z którymi spędziłam ten wieczór. Była również pośród nas jedna mega fanka tria, które przejęło ostatni akt wieczoru. „Spełnienie marzeń” organizatorów objawiło się pod postaciami topowych muzyków światowej sceny jazzowej Joey Calderazzo, John Patitucci i Dave Weckl. Doceniam z całego serca poziom mistrzowski tego występu. Perfekcyjne sola oraz głośnie zachwycona publiczność! Czego chcieć więcej? Owe więcej przyszło dnia następnego.

Zanim do tego, to przyznam się, że musiałam stanąć na głowie, by pozwolić sobie na to, by zostać do końca festiwalu. Przekonały mnie dwie sprawy. Obiecano mi, że dnia następnego usłyszę niespodziewany DEBIUT! Jak ja kocham debiuty! Dodatkowo w trakcie mojego niepływania, w restauracji Oaza, próbę miała Linday May Han Oh wraz z kwartetem Solistów Filharmonii Poznańskiej. O JA CIE. Osłupiałam, jak usłyszałam kilka dźwięków z próby. Od tej chwili, w moim małym móżdżku była już tylko jedna myśl. Jak to wykombinować? Co zrobić, by zostać jeszcze jeden dzień? Przecież nie mogę Państwu opisać festiwalu, nie będąc na całym. Uff, dobrze, że pewne wcześniejsze zobowiązania podejmują ostateczne decyzje za nas! Weszli na scenę… nie padało! W programie podkreśliłam sobie: świetny timing (check), znaczący dynamiczny dźwięk (check), „sprawia, że muzyka jest muzyką” (check). Szczerze, to po tym koncercie pomyślałam sobie, że gdyby obcy wylądowali na ziemi i miałabym jedną szansę na obronę ludzkości, albo pokazanie im ludzkości (co by od razu nie siać fatalizmu), to bym chyba zaprosiła ich na ten koncert. Tym kosmicznym akcentem przejdźmy dalej do autora utworu „This train is about to go to space” - Kassa Overall, Bendji Allonce, Tomoki Sanders, Matt Wong. PETARDY. Ktoś to musiał specjalnie wymyślić, żeby ostatniego dnia tak dołożyć do artystycznego pieca wspomnień. Publiczność została wyrwana do tańca! Show ze sceny, poza sceną i po koncercie! Ach, udało mi się kupić jeden z nielicznych czarnych krążków, które zostały w trasie muzykom! Trzeba trochę ochłonąć. Wróćmy do wspomnianego już debiutu. Na scenie pojawia się zespół Voo Voo w akompaniamencie Leszka Możdżera. Po chwili dołączają trzy doświadczone wokalistki: Magdalena Zawartko, Kasia Pakosa oraz Anna Małek. Mamy już chyba wszystkich. Gdzie jest ta świeżynka, dla której scena ma być novum? Między kawałkami, jak to bywa na koncertach dyrektora artystycznego, pada pewna anegdotka. Jak to mailowali z Wojciechem Waglewskim, przekomarzając się o nowym utworze. Aż tu… dziewczyny zrzucają okrycia, a naszym oczom ukazuje się debiutant. Skromna połyskująca cekinowa marynarka, mikrofon, głos „anielski”. A kto to? Niech pozostanie tajemnicą. Wybierzcie się Państwo na koncert tej nowej rozszerzonej formacji już latem w wielu miejscach w kraju.

Fot.: Sisi Cecylia

Co pozostawił po sobie Enter Enea Festival? Niedosyt, wysokie standardy (w szczególności te realizatorskie - kudos dla Piotra Taraszkiewicza) i przekonanie, że chciałabym tam wrócić.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...