piątek, 26 kwietnia 2024

Grzegorz Tarwid Trio – "Flowers"

Grzegorz Tarwid Trio 

Grzegorz Tarwid – fortepian
Max Mucha – kontrabas
Albert Karch - perkusja

Tytuł płyty: "Flowers"

Wydawca: Clean Feed Records (2024)

Tekst recenzji: Mateusz Chorążewicz

Choć Grzegorz Tarwid jest już dość rozpoznawalnym muzykiem na polskiej scenie jazzowej, to dopiero teraz doczekał się debiutu wydanego pod swoim szyldem w formacie większym niż solo. Album „Flowers” ukazał się nakładem portugalskiej wytwórni Clean Feed.

Ciekawostką jest fakt, że nagrań dokonano na magnetofonie szpulowym. W jednym z wywiadów lider zespołu mówi, że to dzięki temu płyta brzmi tak niesamowicie. Szczerze mówiąc, ja się tej niesamowitości tutaj nie dosłyszałem. Płyta brzmi bardzo dobrze, nie da się jej właściwie nic zarzucić pod tym kątem, to prawda. Nie bardzo jednak wiem, na czym miałaby polegać ta niesamowitość. Może po prostu tego nie słyszę.

Album otwiera utwór „Baiao B”. Idealnie pasuje on do tego, do czego Grzegorz Tarwid zdążył nas już przyzwyczaić – dużo zabawy rytmem, zmiany nastrojów i modyfikacji ogólnego charakteru muzyki. Słyszalny jest w nim specyficzny dla Tarwida sznyt i sposób prowadzenia frazy. Utwór, choć zróżnicowany i może lekko dziwny konstrukcyjnie, brzmi na swój sposób spójnie.

Osobiście jestem fanem podejścia do kompozycji w utworach takich jak „Oberek”, czy „Barok i Barcelona”. Na sam wierzch wyciągnięto w nich jeden charakterystyczny, kojarzący się z daną stylistką element (w przypadku „Oberka” jest to rytm, a w utworze „Barok i Barcelona” fundamentem jest harmonia). Natomiast to co się dzieje wokół jest, wydawać by się mogło, kompletnie niespójne z motywem zaciągniętym z pierwowzoru. W „Oberku” mamy więc z jednej strony rytmikę charakterystyczną dla naszego tradycyjnego tańca, a z drugiej całkowicie odmienną, momentami wręcz mroczną, melodykę i harmonię, która do charakteru oberka nijak nie pasuje. Z kolei fundamentem „Baroku i Barcelony” jest harmonia kojarząca się właśnie z barokiem, a cała reszta została przetworzona przez muzyków w sposób, który z tym nurtem europejskiej kultury nie ma za wiele wspólnego.

Całe to z pozoru niespójne podejście zostało spięte w całość w tak elegancki i gustowny sposób, że nie ma możliwości, aby przejść obok tych utworów w sposób obojętny. Intrygują i zachęcają do dalszego słuchania praktycznie przez cały czas. Mimo tych teoretycznie niepasujących puzzli, kompozycje zostały ułożone w taki sposób, że nie da się tu mówić o braku koherencji.

Choć Grzegorz Tarwid Trio dopiero debiutuje albumem „Flowers”, słychać tu wysoki poziom dojrzałości muzycznej. O genialnym zgraniu muzyków nie ma co wspominać, bo jest to oczywiste – grają ze sobą nie od wczoraj. Kunszt wykonawczy również nie podlega dyskusji. Brzmienie całości, podejście kompozycyjne, wykonanie, ogólny pomysł – wszystko na swoim miejscu. Generalnie jest to album kompletny.


środa, 24 kwietnia 2024

Szymon Wójcik - "All the Wonders of Six Little Spoons"

Szymon Wójcik

Szymon Wójcik - electric guitar, compositions
Thea Soti - voice
Ferdinand Schwarz - trumpet
Jonas Engel - alto sax, clarinet
Victor Fox - bass clarinet
Emilia Gołos - piano
Zoe Argyriou - vibraphone, timpani, bass drum
Magdalena Lorenz - violin
Jonas Gerigk - double bass
Anthony Greminger - drums

Tytuł albumu: All the Wonders of Six Little Spoons

Wydawca: Gotta Let It Out, Denmark (2023)

Autor recenzji: Viačeslavas Gliožeris


Polish guitarist Szymon Wójcik played with Swede Mats Gustafsson as part of Mats Hidros 9 large-scale project, combining two 9-piece bands (Polish and Norwegian) and six renown international soloists including American bass-sax player Colin Stetson, Norwegian female guitarist Hedwig Mollestad and Austrian turntables wizard Dieb13. Still, for Polish listener Szymon is probably better known by his avant-punk band RASP Lovers.

On “All the Wonders of Six Little Spoons” Szymon (now based in Cologne, Germany) offers an ambitious work as composer. Besides of multinational band which contains reeds section, pianist, vibes player, violinist, acoustic bassist, drummer and voice artist, Szymon plays an electric guitars as well. New album's music is different from RASP Lovers and Szymon collaboration with Mats Gustafsson both. Based on Gertrude Stein poems, album's music sounds closer to Musique concrète and academic avantgarde from the second half of 20th century than to once popular free jazz and poetry mix of Amiri Baraka.

“All the Wonders...” opens with almost static aerial “Blackening” with distant anemic voice of Serbian-Hungarian, Germany-based artist Thea Soti. “Go Red Laugh White” is more energetic, more angular, but still same cold and dark song, with free jazz reeds and piano intersections. “Suppose A Collapse” offers a Dadaist surreal atmosphere with lot of sax free soloing which surprisingly develops towards quite lyrical vocalize. “Sokrates Im Supermarkt” (two parts) opens as clock-work retro-mechanic composition, which ends up as slow and dark viscous tune. The closer, ”Daffodilis”, is based on Polish artist Monika Orpik (who is responsible for album's cover art as well) poem. It contains multilayered vocalize, heavier drums and is more energetic.

It's interesting, that the album, sounding as if it is heavily based on electronics, contains no synth or electronics at all. All ambient sounds are produced by ”live” instruments what gives to the music much more “human” feel. Been inclement by its atmosphere, this album doesn't sound as non-human, machine work. It recalls me a lot some great Keith and Julie Tippets experimental works, just transferred to the Weimar Republic's and Berlin (electronic) school land.

Not really a release for entertainment, it offers some interesting ideas and aesthetics to open ears listener's head. I really like it.


poniedziałek, 22 kwietnia 2024

Bartłomiej Oleś / Mira Opalińska - "Cat's Songs"

Bartłomiej Oleś / Mira Opalińska


Bartłomiej Oleś - kompozycje, produkcja
Mira Opalińska – fortepian

"Cat's Songs"

Wydawnictwo: Audiocave (2024)

Tekst: Maciej Nowotny

Żyjemy w cywilizacji współzawodnictwa - z grecka "agonu" - gdzie wciąż pragniemy więcej, chcemy prześcignąć innych i siebie samych, zachwycać swoją inteligencją, urodą czy niepowtarzalnością. Tę postawę mamy wrodzoną, niemal jej nie zauważamy, została nam przekazana w spadku przez starożytnych Greków, a potem Rzymian z ich "citius altius fortius" (łac. szyciej, wyżej i mocniej). I choć postawa ta przynosi wspaniałe owoce w postaci dzieł sztuki, technicznych wynalazków czy naukowych odkryć, to jednocześnie ma ona swoją cenę, której mądrzy ludzie byli świadomi. Przykładów takiej krytycznej refleksji nad zachodnią mentalnością jest wiele, ale przytoczę jedną  autorstwa pisarza Gustawa Flauberta, którego jedno z ostatnich opowiadań jakie napisał życiu i zarazem jedno z najpiękniejszych zatytułowane jest "Prostota serca". Opowiada ono dzieje kobiety, która pod żadnym względem nie jest wybitna, przeciwnie, brakuje jej wykształcenia, urody, świetnego pochodzenia, ale potrafi... kochać. Znamienne jest, że choć przedstawił jej los jako tragiczny, Flaubert dał jej imię "Felicita" czyli... szczęśliwa.

Tekst ten przypomniał mi się w czasie odsłuchu najnowszej płyty pianistki Miry Opalińskiej zawierającej 17 krótkich kompozycji autorstwa znanego perkusisty jazzowego Bartłomieja Olesia. Muzyka na niej nagrana idzie cakowicie na przekór trendom pianistyki, które wszechobecnie triumfują. Nie znajdziemy tu barokowej wirtuozerii Możdżera, chłodnego intelektualnego wyrafinowania Dominika Wanii, monkowskiej dezynwoltury Maseckiego czy telepatycznej komunikacji z członkami trio jak u Marcina Wasilewskiego. A jednak dla wielu słuchaczy - w tym skromnego skryby piszącego dla Was te słowa - muzyka ta warta jest postawienia obok najlepszych nagranych przez te gwiazdy polskiej jazzowej pianistyki. Chociaż czaruje ona czymś zupełnie innym: autentycznością, bezpośredniością, niewinnością czy wspomnianą wyżej flaubertowską prostotą serca. Dzięki tym przymiotom wywołuje niezwykle silną reakcję emocjonalną, i przez chwilę czujemy się jak dzieci po raz pierwszy słyszące fascynujący dźwięk fortepianu. 

Czy taka metoda jest czymś zupełnie nowym? Na pewno nie, a pamięć podpowiada, że podobne podejście do materii muzycznej stosowali Satie w słynnych "Gymnopediach", Ravel w "Pavane pour une infante défunte" czy Enaudi w "Nuvole Bianche". Ale w naszych czasach i w muzyce inspirowanej jazzem nawiązanie do tej tradycji nie jest czymś częstym. Za to wielkie brawa dla kompozytora, którym jest perkusista jazzowy Bartłomiej Oleś. Znany z nagrań wyrafinowanej, nowocześnie brzmiącej i medytacyjnej muzyki udowodnił, że ma coś do powiedzenia nie tylko jako wybitny instrumentalista, ale i kompozytor. Jego kompozycje urzekają - jako się rzekło - prostotą i przywracają blask zapomnianej sztuce pisania melodii. A w Mirze Opalińskiej znalazł kongenialną partnerkę, która nie tylko doskonałe odczytała jego intencje, ale dodała własną wrażliwość, co razem dało muzyce niespotkaną wręcz emocjonalność.

Czytelnicy już wiedzą, że piszący te słowa zakochał się w tej muzyce od pierwszego słyszenia. Sprawiła ona, że poczułem jakbym znowu odkrywał muzykę po raz pierwszy. Jakbym odnalazł ten tak ważny w japońskim buddyzmie zen "umysł początkującego". Zresztą inspiracje kulturą japońską są jeszcze jedną warstwą znaczeniową ukrytą w tym niezwykłym dziele. A tytuł płyty nawiązujący do japońskiej formy poetyckiej haiku, upowszechnianej w Polsce m.in. przez Czesława Miłosza, jeszcze raz potwierdza wrażenia jakie słuchając tej muzyki mamy od pierwszej nuty: że jest ona próba ponownego przeżycia tej chwili, gdy muzyka wybrzmiewała dla nas po raz pierwszy. Tu i teraz. Gdy słuchaliśmy jej sercem a nie samą tylko głową. Tej chwili która dla buddyzmu jest warunkiem satori czyli przebudzenia umysłu.

piątek, 19 kwietnia 2024

Dominik Kisiel & Krzysztof Pawłocki - “Late Summer”

Dominik Kisiel & Krzysztof Pawłocki - “Late Summer”

Dominik Kisiel - fortepian, modyfikacje
Krzysztof Pawłocki - gitara, efekty

“Late Summer” (2023)

Tekst: Robert Kozubal

“Late Summer” należy do grona płyt, o których powstaniu warto wiedzieć kilka rzeczy przed pierwszym odsłuchem, ponieważ jej geneza jest istotnym kluczem-tropem do ulotnej, efemerycznej muzyki jej twórców, duetu Dominik Kisiel i Krzysztof Pawłocki i może pozwolić szerzej otworzyć się na ich muzykę oraz dać się ponieść dźwiękom tkanym przez artystów. Dla niektórych słuchaczy może być to wręcz warunek do tego konieczny.

Na początku, przed płytą, był więc koncert, choć z rąbków uchylanych przez duet wynika, że słowo koncert jest nadadekwatne, bo automatycznie skojarzone z dużą gromadą gawiedzi, a publika wydarzenia zaczynu “Późnego lata” była podobno skromniejsza, sami autorzy mówią, że był to występ kameralny, dla grona przyjaciół. To ważne określenie, albowiem właśnie ta nieliczna wspólnota, miejsce oraz atmosfera sprawiły, że panowie zagrali w pełni improwizowany występ, gdzie tylko jeden utwór, pod tytułem “Bene dicte”, miał jakąś wcześniej zaplanowaną strukturę. O taką:


Oddajmy na moment głos autorom, gruntownie wykształconym muzykom z Trójmiasta , zanim oddamy głos ich instrumentom: “Siedem utworów skomponowanych na żywo, podczas koncertu - jest to (płyta “Late Summer” - przyp. autor)  intymny i ekskluzywny zapis chwili, uczuć, emocji, myśli i energii. Dźwięk fortepianu spreparowany m.in. wytłumieniem strun, gitara lekko podbarwiona efektami tworzą pogodny i wciągający nastrój, zaś muzycznie jest to czysta improwizacja inspirowana daną chwilą, uczuciami zgromadzonych ludzi”.

Podziwiam odwagę muzyków. Po pierwsze ciężko obiektywnie ocenić własny materiał w zasadzie pozbawiony formy, zatem istniało realne ryzyko, że zapis nie pozostawi słuchaczowi nawet strzępka z magii “chwili, uczuć, emocji, myśli i energii”, jaka wypełniła przestrzeń podczas występu i będzie obcował jedynie z nagą, trudną w odbiorze muzyką improwizowaną. Po drugie przestrzeń muzyczną “Late Summer” wypełniają jedynie dwa instrumenty, nie ma tu dźwiękowych fajerwerków, gdzieś tam jedynie słychać lekkie tło elektroniki, ale przez ponad 50 minut mamy do czynienia z muzyką improwizowaną, w dodatku dość surową. Wprawdzie Dominik Kisiel i Krzysztof Pawłocki podkreślają, że dopiero gdy usłyszeli nagrany materiał uznali, że zyskuje on więcej “ciepła i szerokości” i postanowili wydać z tego płytę - mimo wszystko uchylam przez muzykami swój melonik z szacunkiem i podziwem. Bo ryzykowali. Ale moim zdaniem ryzykowali słusznie.

Rzeczywiście dwie rzeczy robią duże wrażenie. Najpierw bliskość muzyki - realizacyjnie udało się znakomicie umieścić słuchacza dosłownie “w” lub “na” koncercie, w jego centrum. Zwłaszcza odsłuch na słuchawkach robi niesamowite wrażenie “bycia” uczestnikiem występu, a ślad “magii” chwili pozostał. Druga rzecz wynika z pierwszej: rzadko mamy do czynienia z tak intymnym kontaktem z artystami. Zwłaszcza gitara jest tutaj bardzo blisko słuchacza. Na wyciągnięcie ręki, zdawałoby się. Nie ma tu podziału na sceną i widownię. Dokładność, blisko dźwięku zaciera te granice. 

Muzyka na płycie jest spokojna, płynie wolno, choć momentami jej nurt przyspiesza i przypomina rwący potok, ale nie na długo, później znów leniwie meandruje. Całość jest raczej urokliwie spokojna i fantazyjnie melancholijna. Bywa, owszem, melodyczna i rytmiczna - ale utwory są raczej pasażami, muzycznymi widokami, dźwiękowym babim latem, no i powtórzę do znudzenia: mamy do czynienia z materiałem niemal w stu procentach improwizowanym, z żywą (ale nie żywiołową czy tworzoną na żywioł) rozmową instrumentów i splotem osobowości artystów. Nie ma co spodziewać się zwartych, formalnych struktur, a skąpe instrumentarium pisze muzyczny scenariusz: słyszymy więc albo popisy instrumentalne jednego z artystów na tle akompaniamentu drugiego z nich lub wspólne lub raczej współistniejące instrumenty.

Czy to więc dobrze, że koncert zamienił się w płytę? Odpowiedź na to pytanie jest absolutnie subiektywnie indywidualna i tak samo, jak ulotna emocja koncertu będzie ona wypadkową: upodobań słuchacza, jego stanu emocjonalnego, a nawet sprzętu, na którym “Latte Sumer” będzie odsłuchiwany. 

Mnie płyta Dominik Kisiela i Krzysztofa Pawłockiego oczarowała. Nie zauważyłem, gdy się skończyła. Ale czy oczaruje innych? Sprawdźcie koniecznie


środa, 17 kwietnia 2024

Piotr Wyleżoł - „I love music”

Piotr Wyleżoł

Piotr Wyleżoł – fortepian/grand piano
Andy Middleton – saksofon/saxophone
Michał Barański – kontrabas/double bass
Ferenc Nemeth – perkusja/drums

„I love music” (2024)

Wydawnictwo: Art Evolution Records

Tekst: Renata Rybak

Muszę przyznać, że z prawdziwą przyjemnością słuchałam tej muzyki.

A miałam wyjątkową okazję posłuchać tych utworów nie tylko na płycie, ale także na żywo, na pierwszym koncercie w ramach krótkiej trasy, po której artyści mieli wejść do studia i nagrać ten materiał. Z koncertu trochę inaczej zapamiętałam tę muzykę. Było w niej więcej dynamizmu i spontaniczności, natomiast miałam wrażenie, że nieco zabrakło przestrzeni na wysłyszenie wszystkich niuansów tych wyrafinowanych utworów. Wspólna trasa zaowocowała tym, że tych czterech wspaniałych muzyków, którzy dotąd nie występowali razem jako zespół, a są wybitnymi jazzmanami i często liderami odrębnych formacji muzycznych, uformowało świetnie brzmiący muzyczny organizm, w którym jest przestrzeń dla każdego z nich.

Liderem i twórcą tego internacjonalnego bandu jest Piotr Wyleżoł, jeden z najlepszych pianistów polskiej sceny jazzowej i kompozytor. Do współpracy zaprosił on Nowojorczyka Andy’ego Middletona, mieszkającego aktualnie w Wiedniu, który jest jednym z czołowych europejskich saksofonistów jazzowych. Sekcję tworzą wybitny kontrabasista i basista, laureat wielu plebiscytów jazzowych i zdobywca Fryderyków Michał Barański oraz węgierski perkusista Ferenc Nemeth, który współpracował dotąd z takimi sławami jak Wayne Shorter, Herbie Hancock czy Terence Blanchard i jest aktywny głównie na amerykańskiej scenie jazzowej.

To, na co zwróciłam uwagę w pierwszej chwili, to niesamowita spójność i wyważenie ról między artystami. Wydawać by się mogło, że Piotr jako kompozytor większości utworów i pomysłodawca tego przedsięwzięcia przyjmie rolę lidera i będzie dominować na całej płycie. Tak się jednak nie stało. Zarówno fortepian, jak i saksofon prezentują linię melodyczną w utworach, a w niektórych utworach wykorzystana jest nawet technikę fugowaną, kiedy to temat melodyczny jest przejmowany przez kolejne instrumenty. Dotyczy to także kontrabasu, który w wielu momentach jest pierwszoplanowy i improwizuje, a fortepian i perkusja tylko mu towarzyszą. To jest jeden z atutów tej płyty, bo nie zawsze udaje się aż do tego stopnia wykorzystać jest potencjał instrumentów i wyjątkowych umiejętności każdego z muzyków. Tutaj prawie każdy instrument, może poza perkusją, jest instrumentem melodycznym, a jednocześnie każdy ma czasem rolę w pewnym sensie perkusyjną, nadaje puls i ryzy rytmiczne. Słychać, że muzycy naturalnie dają sobie nawzajem przestrzeń do zaprezentowania się, w płynny sposób dialoguja ze sobą, a jednocześnie w ustalonych momentach stanowią tło rytmiczne albo harmoniczne dla innego instrumentu, który w danej chwili ma rolę wiodącą.

Również brzmienie instrumentów jest bardzo wyważone i nieprzypadkowe. Nawet saksofon, który zwykle bywa najbardziej agresywnym i dominującym instrumentem, tutaj brzmi miękko, z klasą, jest to zdecydowanie kontrolowany dźwięk. Owszem, kiedy trzeba, jest to granie z ‘nerwem’, dynamiczne, jednak skłaniałabym się tu ku emocjonalności, a nie agresywności.

To daje odczucie, że jest to bardzo elegancka, pełna klasy muzyka. Wyjątkowe i na plus jest też to, że podczas każdego zakończenia utworu, muzycy pozwalają swoim instrumentom wybrzmieć, utwory nie są ucinane, co daje wrażenie spokoju, wzmacnia nastrój kontemplacyjny płyty i pozwala delektować się dźwiękami aż do ostatniego ich brzmienia.

Kolejny szczególny aspekt tej płyty to niesamowita precyzja i profesjonalizm artystów, dające poczucie, że wszystko jest zaplanowane, ale jednocześnie jest też przestrzeń na swobodę muzyczną. Takie połączenie jest jednak możliwe jedynie wtedy, kiedy wykonawcy reprezentują wyjątkowy poziom techniczny i dojrzałość artystyczną. Dzięki temu możliwe było zrealizowanie różnych pomysłów harmonicznych lub rytmicznych kompozytora. Nawet utwory atonalne dawały wrażenie panowania nad materią. W przypadku niektórych bandów, kiedy pojawia się atonalność, słuchacz ma wrażenie przypadkowości, bałaganu. To nie ta sytuacja. Tutaj kiedy instrument w danym momencie wiodący i prezentujący główną linię melodyczną swobodnie improwizuje, uaktywnia się sekcja rytmiczna, która wyznacza wyraźne ramy danego utworu, niejako porządkuje swobodnie biegnący nurt muzyczny. Również z perspektywy rytmicznej słychać było, że muzycy świetnie panują nad tym materiałem, wręcz się nim bawią i z entuzjazmem prezentują najbardziej karkołomne zwroty rytmiczne.

Jeśli chodzi o kompozycje, które znalazły się na tej płycie, pochodzą w większości od Piotra Wyleżoła. Jedyne wyjątki to utwór, od którego zaczerpnięty został tytuł dla całego krążka, ‘I Love Music’ oraz ‘Blame It On My Youth’, które chociaż są znanymi standardami jazzowowymi, to ich aranżacje są świeże i charakterem spójne z pozostałymi kompozycjami. Zarówno z komentarzy pianisty podczas koncertu, jak i tytułów utworów na tym krążku, można wnioskować, że inspiracją dla utworów autorskich były dla niego jego własne przeżycia, wspomnienia, wrażenia.

Taka właśnie jest otwierająca ten album kompozycja Piotra zatytułowana ‘Tatras’, kóra wywarła na mnie chyba największe wrażenie. Myślę, że dla artysty ma ona szczególne znaczenie, bo z tego co wiem, jest on nie tylko wybitnym muzykiem i kompozytorem, ale także zapalonym taternikiem. Słuchając tego utworu wręcz wizualizowałam sobie majestat, ale także nieprzewidywalność i zmienność gór. Taki efekt można było uzyskać dzięki nieoczywistej hamonii prezentowanej przez fortepian, dużym interwałom między dźwiękami, a dynamizm i nastrój niepokoju wzmacniane były przez kontrabas i perkusję, które niesamowicie dialogowały ze sobą.

Być może to właśnie tytuł tej kompozycji powinien być jednocześnie tytułem całej płyty, podkreślając przez to jej osobisty charakter. Moim zdaniem deklaracja Piotra Wyleżoła, wyartykułowana poprzez znamienny tytuł tej płyty, ‘I love music’, chyba nie jest już potrzebna. Słuchając tej wyjątkowej muzyki, nie można pomyśleć inaczej.

poniedziałek, 15 kwietnia 2024

Staniecki/Jachna - "Complementary Colors"

Staniecki / Jachna

Maciej Staniecki - gitara, elektronika

Wojciech Jachna - trąbka, efekty

Tytuł płyty: "Complementary Colors"

Wydawca: Requiem Records (2023)

Autor tekstu: Mateusz Chorążewicz


„Complementary Colors” to drugi album duetu Maciej Staniecki (gitara, elektronika) i Wojciech Jachna (trąbka, efekty). Najnowsze dzieło jest dalszym ciągiem eksploracji, które zapoczątkowała płyta „Two Souls” z 2020 roku.

Zarejestrowany materiał jest dość specyficzny – unikalny i przewidywalny zarazem. Z jednej strony, słyszmy tu dźwięki, które są efektem bardzo indywidualnego i nieszablonowego u obu artystów podejścia do muzyki. Z drugiej jednak strony, po każdej zagranej frazie myślimy sobie „no tak, oczywiście że tak, nie można tego było zagrać inaczej”. W czasie odsłuchu doświadczyłem zatem bardzo specyficznego zaburzenia poznawczego – każdy dźwięk pasował mniej więcej do tego, czego się spodziewałem, ale mimo wszystko słuchało się tego w ciągłym napięciu i zainteresowaniu.

Myślę, że to co powyżej nakreśliłem, jest efektem bardzo dojrzałego i świadomego podejścia Stanieckiego i Jachny do tworzonej muzyki. Artyści świetnie zdawali sobie sprawę co chcą stworzyć i udało im się coś, co w przypadku wielu projektów jest nieosiągalne – nieprzewidywalność w swojej oczywistości.

Zachodzi tu jeszcze jedno specyficzne zjawisko. Mianowicie, kreowana przestrzeń muzyczna sprawia jednocześnie wrażenie surowej i bogatej. Jest to coś niezwykle intrygującego i trudnego do osiągnięcia. Za to kłaniam się artystom w pas.

Cechą charakterystyczną jest tu właściwie kompletny brak popisów indywidualnych. Muzycy bardzo dużo wzajemnie się słuchają. Skupieni są na celu jakim jest tworzenie muzyki samej w sobie, a nie na błyśnięciu szybkim i trudnym technicznie solo.

Osobiście staję się coraz większym fanem aksamitnego brzmienia trąbki Wojciecha Jachny. Sound ten niemal idealnie pasuje do charakteru albumu – spokojnego, w pełni skupionego „malowania” dźwiękami (do czego zresztą bardzo dobrze pasuje tytuł albumu). Warto zwrócić uwagę, że na „Complementary Colors” raczej nie uświadczymy harmonii w klasycznym tego słowa znaczeniu. Akordy właściwie tu nie występują. Na ogół kręcimy się wokół jakiegoś centrum tonalnego, ale poza nielicznymi wyjątkami, typowych progresji akordowych tu nie spotkamy. 

Za taki wyjątek można uznać utwór „Fearless”, który został także singlem promującym płytę. Swoim charakterem wyraźnie odbiega on od całej reszty muzyki. Jeśli już miałbym się do czegoś przyczepić, to właściwie tylko do tego jednego elementu – brak spójności singla promującego z resztą albumu.

Na ten moment płyty nie znajdziemy na znanych platformach streamingowych. Wprawdzie można jej posłuchać na Bandcampie, ale rekomenduję każdemu zaopatrzenie się w fizyczny egzemplarz. Okładka może nie jest najpiękniejsza, ale muzyka zawarta na krążku absolutnie warta jest tego niewielkiego zachodu.


piątek, 12 kwietnia 2024

“Tribute To Zbigniew Jakubek”

“Tribute To Zbigniew Jakubek”

Zbigniew Jakubek - Instrumenty klawiszowe
Marek Raduli, Damian Kurasz - gitara elektryczna,
Michał Grott, Tomasz Grabowy,
Robert Kubiszyn, Krzysztof Ścierański,
Zbigniew Wrombel - gitara basowa,
Michał Dąbrówka, Wojciech Fedkowicz,
Cezary Konrad, Dariusz Kaliszuk,
Artur Lipiński, Krzysztof Zawadzki - perkusja,
Bernard Masali - mallet kat,
Adam Wendt - saksofon,
Lora Szafran, Mietek Szcześniak,
Bartłomiej Eskaubei Skubisz - wokal,
Jose Torres - instrumenty perkusyjne

Wydawca: Afro Vibe AV 006 (2023)

Kierownictwo muzyczne – Marek Raduli

Mix – Tomek Bidiuk (Ballada o pokuszeniu)

Wojtek Olszak (pozostałe)

Mastering – Wojtek Olszak – Woobie Doobie Studio

Tekst: Paweł Ziemba

Muzyka potrafi budzić wspomnienia, spowodować, że serce zaczyna bić szybszym rytmem. Wystarczy kilka nutek, aby coś w nas drgnęło wywołując radość i uśmiech; wystarczy krótka fraza, abyśmy zapomnieli o otaczającej nas rzeczywistości i czasie, który niestety z każdą sekundą upływa, oddalając nas od tego co jeszcze chwilę temu było przed nami. Dźwięk to cudowne medium, przenoszące emocjonalne impulsy, poruszające naszą wyobraźnię i wspomnienia. To niezbywalny element ludzkiej egzystencji.

Wydawać by się mogło, że napisanie recenzji płyty z muzyką tak charakterystycznego muzyka i kompozytora jakim był Zbigniew Jakubek powinno być proste. Niestety pojawiający się kontekst - śmierć artysty, jak również fakt, że mamy do czynienia z nagraniami do tej pory nie publikowanymi (wyjątek stanowią dwa utwory zrealizowane z Walk Away) sprawiają, że trudno jest odnieść się jedynie do muzyki, zapominając o człowieku, który ją stworzył.

Czas… trudno go zatrzymać, spowolnić, czy też cofnąć. Oczywiste i niekwestionowane pojęcie, którego istoty nikt nie określił, jak również nie uniknął skutków jego upływu.

Mija niemal czterdziści lat, gdy po raz pierwszy usłyszałem nagrania Jakubka będącego wówczas współzałożycielem formacji Walk Away. Słuchając wydanej w ubiegłym roku płyty “Tribute to Zbigniew Jakubek” (kompozycji przygotowanych w okresie ostatnich 10 lat) mam wrażenie, że wielu z nas odnajdzie w tych utworach wszystko co najlepsze w muzyce.

Jakubek, muzyk, kompozytor i instrumentalista, którego utwory przetrwały zmiany systemu i gustów odbiorców, nie tylko pozostają tak samo spekatkularne jak w przeszłości, ale dodatkowo potwierdzają fakt, że nie trzeba łamać sobie i słuchaczom głowy zawiłymi muzycznie rozwiązaniami, aby nie stracić tego co najcenniejsze - boskiej melodyjności i współczesności brzmienia. Tego, aby fizyka dźwięku była metafizyką muzyki. Jakubek to mistrz melodii. To muzyk, który bez względu na czas i moment nic nie utracił ze swojej kompozytorskiej siły rażenia. Wystarczy tylko trochę posłuchać, aby rozpoznać, jak muzyka tego geniusza z łatwością przechodzi przez czas.

“Tribut to Zbigniew Jakubek” to hołd oddany reprezentantowi pokolenia artystów, których talent muzyczny był jedynie uzupełnieniem ich niespotykanej osobowości; których każda pojedyncza cząstka składała się na piękną całość – pogodnego duchem, oddanego ludziom, twórczego człowieka.

W czym tkwi muzyczny sekret muzyki Jakubka, że tak skutecznie przeciwstawia się upływowi czasu, czy też muzycznym trendom? Wydaje się, że sukces tej muzyki jest zasługą i chęcią artysty do sublimacji indywidualnego ego dla wspólnego dobra jakim jest MUZYKA. Niektóre rzeczy, aby zostały docenione wymagają czasu. Muszą się zestarzeć, aby osiągnąć doskonałość. Żaden artysta funkcjonujący w jakimś gatunku muzycznym (czy to rock, country, muzyka klasyczna czy jazz), nie może przetrwać ponad czterech dekad, opierając się wyłącznie na zgrabnych dźwiękach i na czystym szczęściu. Piękno i długowieczność tej muzyki wynika w dużej mierze z faktu, że Jakubek doskonale rozumiał i czuł jej rolę oraz funkcje. Był mistrzem harmonii i melodii. Jego uniwersalność pozwoliła tworzyć kompozycje dla wszystkich bez względu na czas, styl czy też formację. Od duetów po big bandy. Od muzyki rozrywkowej po fusion jazz.

Świat wzorców i inspiracji muzycznych jest ściśle związany z ważnymi osobowościami. Zbigniew Jakubek był postacją, która ze względu na swoją wiedzę, doświadczenie i muzyczny kunsz objawiający się cudownymi harmoniami, barwą dżwięku, kulturą rytmu i artykulacją, był niedoścignionym wzorcem. Cechy te sprawiły, że jego kompozycje nawet dziś, po wielu latach od ich powstania, brzmią nowocześnie i wyjątkowo.

Wszystkie utwory zebrane na płycie miały w przyszłości złożyć się na materiał autorskiej płyty Jakubka i jego kwartetu. Niestety śmierć artysty spowodowała, że stało się inaczej.

Podwójny album “Tribute to Zbigniew Jakubek” oferuje nam tuzin utworów o epickich proporcjach, między fusion i smooth jazz. Marek Raduli - gitarzysta, kolega z kwartetu Jakubka, dzięki wsparciu i uprzejmości rodziny pozyskał z prywatnych zbiorów artysty dwanaście kompozycji (czasami ich fragmenty) i wraz z zaproszonymi do skompletowania płyty wyśmienitymi instrumentalistami dokończył pracę. W konsekwencji, powstało to wyjątkowe, unikalne wydawnictwo składające się z dziesięciu do tej pory nie publikowanych kompozycji oraz dodatkowych dwóch utworów z płyt Walk Away – “Walk Away” oraz Walk Away “F/X”, pozyskane dzięki uprzejmości Krzysztofa Zawadzkiego i Walk Away Records. Poszczególne brzmienia zostały nagrane w różnych składach muzyków, jednak bez względu, który z instrumentalistów gra, głównym dominatorem na płycie jest Zbigniew Jakubek. To on z wdziękiem dzieli się tronem ze swoimi kolegami. Obok samego lidera grającego na instrumentach klawiszowych możemy usłyszeć towarzyszących mu: Marek Raduli oraz Damian Kurasz na gitarze, Michał Grott, Tomasz Grabowy, Robert Kubiszyn, Krzysztof Ścierański, Zbigniew Wrombel gitara basowa, Michał Dąbrówka, Wojciech Fedkowicz, Cezary Konrad, Dariusz Kaliszuk, Artur Lipiński, Krzysztof Zawadzki perkusja, Bernard Masali mallet kat, Adam Wendt saksofon, Lora Szafran, Mietek Szcześniak, Bartłomiej Eskaubei Skubisz wokal, Jose Torres instrumenty perkusyjne. Muzykalność wszystkich jest niezrównana i sprawia, że wszyscy artyści płynnie tkają piękne, precyzyjne muzyczne gobeliny. Gra Jabubka na klawiszach jest prawdziwą gratką a płyta i triumfalną celebracją osiągnięć kompozytora.

Jakubek po raz kolejny udowadnia, że jest muzykiem o charakterystycznym tonie, lirycznym skrzywieniu, nieomylnym instynkcie tworzenia melodii i oszałamiającym wyczuciu harmonii. Dla niektórych odbiorców może być zbyt blisko granicy smooth jazzu, ale po przebrnięciu przez rytm i zmiany w harmonii, jest w tej muzyce o wiele więcej niż wydaje się to na pierwszy rzut oka. Nie żeby miało to jakiekolwiek znaczenie; Jakubek zawsze miał talent do melodyjnych improwizacji, ale w przeciwieństwie do wielu współczesnych mu artystów, nigdy nie przedkładał stylu nad treść.

Muzyka na płycie porywa. Jest tak zagrana, że momentami zapiera dech w piersiach.

Oczywiście jest to również zasługą zaproszonych do współpracy znakomitych instrumentalistów. Jeżeli miałbym ocenić całoś, to z pewnością powiedziałbym, że od strony muzycznej płyta jest bliska ideałowi i nie ma znaczenia, że pojawiają się pewne skojarzenia. Jakby nie było - Jakubek współpracował z najlepszymi mistrzami gatunku: Frank Gambale, Dean Brown. To oni mówili o artyście, że jest geniuszem kompozytorskim, który nie zdaje sobie sprawy, że nim jest.

Zdolność Jakubka do budowania zapadających w pamięć solówek - wypełnionych ciekawą barwą i inwencją jest tak niesamowita, jak jego rozpoznawalne połączenie śpiewnego tonu z sugestywnymi podkręceniami wibrato i szybkimi przebiegami po klawiszach keyboardu. Wciągający od początku do końca ”Tribute to Zbigniew Jakubek” niekoniecznie wnosi wiele nowego, ale zbiera cały dorobek i warsztat kompozytorski artysty. To, że większość z tych utworów może wydawać się znajoma, świadczy o wszechobecności muzyki Jakubka, a jego zarejestrowane solówki mogą służyć jako lekcja wyrafinowanego smaku.
 


czwartek, 11 kwietnia 2024

Wojtek Stanisz Quartet - "Szuflandia"

Wojtek Stanisz Quartet

Wojtek Stanisz Quartet:
Piotr Wieczorek - Gitary i Banjo
Marcin Jagiełło - Instrumenty klawiszowe
Jan Szkudlarek - Instrumenty perkusyjne
Wojtek Stanisz - Gitara basowa

Gościnnie:
Mateusz Smoczyński - Skrzypce
Wiktor Tatarek - Gitary w utworze
Barrels Cello Quartet - wiolonczele
Wojtek Lemański - aranżacja kwartetu wiolonczelowego w utworze Flahjo
Wojtek Kidoń - Perkusjonalia

"Szuflandia"

Wydawca: VoiceMusic (2023)

Tekst: Maciej Nowotny

"Szuflandia" - tytuł pochodzi raczej od rytmu shuffle niż tytułu komedii w reżyserii Juliusza Machulskiego - jest debiutanckim, autorskim albumem gitarzysty basowego Wojtka Stanisza. Nazwisko powie czytelnikom niewiele, zwłaszcza słuchaczom jazzu, bo muzyk do tej pory grał głównie jako muzyk sesyjny np. z Varius Manx czy Andrzejem Piasecznym. W skład kwartetu wchodzą ponadto: Piotr Wieczorek grający na gitarach i banjo, Marcin Jagiełło na instrumentach klawiszowych i Jan Szkudlarek na perskusji. Ci muzycy świetnie się znają, grają i przyjaźnią od wielu lat, co się przekłada na dobre brzmienie zespołu i jego zgranie. Z drugiej strony dla ucha jazzowego recenzenta beat zespołu, chociaż dobrze zagrany jest trochę zbyt oczywisty. Po godzinie słuchania ma się poczucie, że muzyka staje się cokolwiek przewidywalna, co nie zachęca do powtórnych odsłuchów.

Trzeba jednak uczciwie przyznać, że tak po prostu często brzmią płyty fusion nawet liderów tego gatunku w dzisiejszych czasach, a może lepiej by było tu użyć słowa epigonów, bo przecież złota epoka tego gatunku jest już dawno za nami. Zatem ta przewidywalność, powtarzalność pewnych motywów może nie razić miłośników tego gatunku, a że na tego typu granie jest popyt świadczy kariera jaką ostatnio robi taka na przykład Kinga Głyk. Daje ona dziesiątki koncerów w Polsce i zagranicą, ba, nawet ostatnio zawędrowała na okładkę Jazz Forum. Porównując ją i Stanisza pod kątem czysto muzycznym nie słyszę większych różnic, zatem dlaczego i Staniszowi miałoby się nie udać?

Zwłaszcza, że na tej płycie oprócz tych momentów dość przewidywalnego, smooth jazzowego grania, zdarzają się też momenty naprawdę ciekawe. Świadczące o tym, że Stanisz ma ciekawą wybraźnię muzyczną. Do tych momentów należą szczególnie piosenki nagrane z udziałem gości: fantastyczna "Szuflandia", na której usłyszymy doskonałego jazzowego skrzypka Mateusza Smoczyńskiego, "Requiem for Unknown" nagrana z gitarzystą Wiktorem Taterkiem czy "Flahjo", w którym zagrał kwartet wiolonczelistów Barrels Cello Quartet. Chciałoby się, żeby takich zaskoczeń na tej płycie było jeszcze więcej. Więcej takich aranży plus zmotywowanie chłopaków to bardziej otwartego traktowania rytmu, do większej dozy swobody i improwizacji nie na poziomie solówek, lecz gry całego zespołu, a wtedy muszę przyznać, że zaczęłoby się robić naprawdę ciekawie. Bo potencjał w tych muzykach jest i za jego pełne ujawnienie trzymam kciuki.

środa, 10 kwietnia 2024

The Bartenders - "Skankin' to the Jazz"

The Bartenders 

Witold Haliniak – puzon, wokal
Piotr Jaros – saksofony tenorowy & barytonowy
Jakub Kaczmarek – lead wokal
Marcin Kobus – trąbka
Andrzej Mikulski – fortepian, Fender Rhodes
Jacek Orłow – bębny
Jakub Pajewski – gitara
Janusz Rutkowski – gitara basowa
Dawid Somló – perkusjonalia, wokal
Márton „Hunart” Gracza – rap, wokal

"Skankin' to the Jazz"

Wydawca: For Tune (2022)

Autor recenzji: Mateusz Chorążewicz


Po sobotniej porannej kawce naszła mnie ochota na analityczny kontakt z muzyką. Wybór padł na najnowsze dzieło zespołu The Bartenders – „Skankin' To The Jazz”. Za oknem słońce, humor miałem dobry, nastawiony byłem pozytywnie. Niestety, już gdzieś w połowie odsłuchu cały entuzjazm bezpowrotnie ze mnie wyparował.

Zespół istnieje od 2006 roku i w ciągu tych już prawie dwóch dekad wypracował bardzo specyficzny styl (czy raczej brak jednoznacznej stylistyki muzycznej). Album otwiera dość intrygujący utwór „Itashita”, który jest dobrym przejawem tego stylistycznego miksu. Mamy tu elementy jazzu, ska, bossy, funku i jeszcze kilku innych gatunków muzycznych. Mieszanka ta, choć do pewnego stopnia intrygująca, brzmi jednak dość chaotycznie. W istocie, czułem jakbym słuchał kilku krótkich, oderwanych od siebie utworów, a nie jednego długiego.

Pomimo tego wstępnego zaciekawienia, cały czar pryska już w kolejnym numerze, który jest po prosty zwykły, piosenkowy, mało interesujący. Cały ten muzyczny sznyt jest kontynuowany w kolejnych piosenkach.

Prawdę mówiąc, elementów jazzu za wiele tu nie słyszę. Sporo dobrego jest w pierwszym numerze, trochę w piątym. Natomiast poza tymi nielicznymi momentami można uznać, że płyta jest głównie „piosenkarska” z nastawieniem na przyjemną, chwilową rozrywkę bez szczególnego zagłębiania się w muzykę.

W teorii pewnym plusem jest obecność języka polskiego, który zawsze miło słyszeć w tego typu repertuarze. Problem jednak polega na tym, że nie cała płyta została okraszona językiem polskim. Mamy choćby tytułowy utwór „Skankin' to the Jazz” w całości po angielsku. Tego typu zabiegi tylko wzmacniają efekt braku spójności i muzyczny chaos.

Generalnie jest tu bardzo dużo zaaranżowanych partii. Nie ma w tym co do zasady nic złego, ale problem w tym, że aranżom wiele brakuje do wybitności. Stosowane riffy na ogół są lekko infantylne, dość przewidywalne. Na dokładkę, przez zdecydowaną większość czasu słyszymy zwykłą, mało porywającą harmonię (za wyjątkiem pierwszego i fragmentarycznie piątego numeru). Właściwie na całej płycie jest mało wspólnego grania w czasie solówek. Są one przez to po prostu trochę nudne, brzmią jakby były dogrywane do podkładu i pewnie tak właśnie było. Muzyka jest pozbawiona tego, co dla mnie w jazzie jest chyba najistotniejsze – wspólnego, spontanicznego tworzenia warstwy muzycznej i wzajemnego reagowania na siebie muzyków. Na „Skankin' to the Jazz” wyszedł taki trochę „ska-jazz”, czy „reggae-jazz” bez jaja.

Płytę tę dobrze obrazuje utwór „Miło”, w którym słyszymy „chcę, żeby po prostu było miło”. Dokładnie taki jest cały ten album – jest po prostu miło i nic więcej. Wprawdzie muzycy sami przyznają, że nagrali album z pozytywną muzyką, ale dla mnie to stanowczo za mało. Artyści twierdzą, że zarejestrowany materiał to z pozoru prosta jamajska muzyka do zabawy, ale inkrustowana tu i tam jazzową nieoczywistością. Tej rzekomej jazzowej nieoczywistości słyszę niewiele. A nawet jeśli miałbym się na siłę tego doszukiwać, to nie są to próby najwyższych lotów. Jeśli tą cząstką jazzu ma być zastosowanie kilku akordów z septymą czy zagranie paru solówek, to ja tego nie kupuję.

Na domiar złego, w jednym z wywiadów możemy przeczytać: „Wychodzimy do jazzowej publiczności, żeby im pokazać że oba gatunki świetnie się miksują”. Hm, no nie wiem. Gdzie indziej może i dobrze się miksują, ale na „Skankin' to the Jazz” niezbyt.

Muzycy chlubią się również tym, że zespół działa w sposób demokratyczny. Możliwe, że stąd wynika stylistyczny miszmasz. Każdy chce włożyć swoje trzy grosze i efekt jest chaotyczny. Gdy zmieszamy ze sobą kilka dowolnych kolorów plasteliny, na końcu zawsze wyjdzie nam szary. Choćbyśmy nie wiem jak się starali, żeby było inaczej.

Szczerze mówiąc, nie bardzo wiem po co powstają takie płyty. Nadaje się to może na juwenaliowe koncerty czy festiwal reggae w Ostródzie (w istocie album ten stoi na dużo wyższym poziomie niż większość polskiej sceny ska czy reggae), ale swój czas poświęcony na tę płytę uznaję za stracony.

Choć jest jeszcze jedno pozytywne zastosowanie najnowszego dzieła zespołu The Bartenders. Przy pierwszym odsłuchu moim celem było całkowite skupienie na muzyce. Skończyło się jednak tym, że po jakichś dwudziestu-kilku minutach zacząłem sprzątać dom. Muzyka „Skankin' to the Jazz” skłoniła mnie do tego szybciej i skuteczniej niż żona. Zatem po „jazzie samochodowym” mamy także „jazz do sprzątania”. W tej drugiej kategorii jest murowany kandydat. Proponuję wprowadzić je na najbliższych Fryderykach bądź ankiecie Jazz Forum.

wtorek, 9 kwietnia 2024

Podkast: Aga Derlak w Audycji "Muzyka, która leczy" w RadioJAZZ.FM

 


To był rewelacyjny wieczór w audycji "Muzyka, która leczy" w RadioJAZZ.FM,w trakcie którego nasi redaktorzy - Maciej Nowotny i Paweł Ziemba - mieli możliwość zaprezentować Państwu sylwetkę i muzykę Aga Derlak - podwójnej laureatki tegorocznych jazzowych Fryderyków!!! Zapraszamy Was do wysłuchania podkastu z tego spotkania na stronie RadioJAZZ.FM - Audycja nr 63.

Jeśli chcesz napisać do autorów audycji"Muzyka, która leczy" i podzielić się wrażeniami z odsłuchu audycji lub zaproponować kolejny jej temat to pisz na adres mejlowy: muzyka.ktora.leczy@gmail.com

 

poniedziałek, 8 kwietnia 2024

Kari Sal - „Butterfly”

Kari Sal

Kari Sal (Karina Bałdych) – wokal, kalimba/vocals, kalimba
Adam Bałdych – skrzypce, skrzypce renesansowe/violin, renaissance violin
Jacob Karlzon – fortepian/piano
Kacper Budziszewski – gitara/guitar
Roman Chraniuk – kontrabas/double bass
Dawid Fortuna – perkusja/drums

„Butterfly” 

Wydawnictwo: Imaginary Music (2023)

Tekst: Renata Rybak

Motyl to piękno, delikatność, wolność. Motyl to także przemiana, przeobrażenie i ulotność. Motyl to natura.

W końcu motyl, a raczej „Butterfly”, to tytuł ostatniej płyty Kari Sal, czyli Kariny Bałdych.

Czy tytuł jest spójny z tym, co słyszymy na tym albumie?

Pierwszą myślą, która nasuwa się w trakcie słuchania, jest ta, że to muzyka bardzo osobista i intymna. Wrażenie to nasuwa się za sprawą pięknego, kobiecego, czystego wokalu Kari Sal, ale również dlatego, że prawie wszystkie teksty na tym longplayu wyszły spod pióra tejże wokalistki. Próbuje ona w nich uchwycić klimat swoich wewnętrznych podróży i emocji, wynikających ze zmian w jej życiu osobistym, macierzyństwa, i koniecznością pogodzenia wielu ról życiowych, ale także z poszukiwaniem swojej własnej artystycznej drogi. W sferze muzycznej w pewnym stopniu słychać odniesienia do jej debiutanckiej płyty „Betesda”, ale jednocześnie słychać, że wokalistka aktywnie szuka innych inspiracji.

I tak, wokal utrzymany jest w klimacie indie popu z domieszką funky i jazzu, ale da się wysłyszeć też inspiracje na przykład Joni Mitchell czy też łemkowską muzyką ludową. W porównaniu do debiutanckiej płyty Kari Sal na krążku „Butterfly” mniej jest wokalnych eksperymentów i niemal wszystkie utwory utrzymane są w podobnym charakterze, co wydaje się to zabiegiem celowym. Artystka chce utrzymać spójny nastrój płyty, słychać, że pewnie się czuje w ramach swojej skali głosu i świetnie nim operuje. Co ciekawe, śpiewa ona nie tylko główną linię melodyczną utworów, ale też chórki, jeśli jest taka potrzeba. Użycie tej samej barwy głosu to według mnie interesujący zabieg, dzięki któremu mamy jeszcze większe wrażenie spójności tego albumu, przemyślanego i konsekwentnie realizowanego konceptu.

Wokalistkę fantastycznie wspomagają świetni instrumentaliści, którzy z jednej strony mają przestrzeń na puszczenie wodzy swoich muzycznych fantazji, ale także stanowią dopełnienie, a czasami kontrapunkt, do linii melodycznych Kari Sal. To, jaki jest zestaw instrumentów oraz w jaki sposób są obecni w ramach danego utworu, determinuje głównie konkretny charakter danej kompozycji.

Najczęściej słyszane są chyba skrzypce, ale nie ma w tym nic dziwnego, bo skrzypek Adam Bałdych to współproducent tego krążka, a prywatnie mąż wokalistki. Bałdych wykorzystuje zarówno skrzypce klasyczne, jak i renesansowe, dając aksamitne, tak charakterystyczne dla siebie brzmienie. Czasem brzmienie jest bardziej gęste, soczyste, dające muzyce większy dynamizm i energię, czasem wspomaga linię melodyczną wokalu i wręcz unisono jej towarzyszy. W niektórych utworach słyszymy też chyba ulubioną technikę gry Bałdycha pizzicatto, a kiedy jego gra przeplata się z grą gitary, dostajemy bardzo ciekawy efekt kontrapunktu gitary ze skrzypcami potraktowanymi również jako instrument strunowy szarpany.

Zresztą tak naprawdę każdy z instrumentalistów ma przestrzeń na wyrazistą obecność na tej płycie, prezentując kompozycje, którę wydobywają styl gry każdego z muzyków. I tak, słyszymy jazzowe intro kontrabasu w wykonaniu Romana Chraniuka, brzmienie w stylu funky i przesterowaną gitarę, ale czasem też słyszalne flamenco na gitarze klasycznej u Kacpra Budziszewskiego. Na szczególną uwagę zasługują fortepianowe improwizacje wykreowane przez znakomitego szwedzkiego pianistę Jacoba Karlzona. Co ciekawe, artysta nie znalazł na tej płycie przypadkiem, gdyż wielokrotnie był już zapraszany do współpracy przez Adama Bałdycha. Słychać to zresztą na płycie. Skrzypce świetnie dogadują się z fortepianem, a ich muzyczne konwersacje są na pewno jednymi z mocnych punktów tej płyty.

Podobnie Dawid Fortuna, który także był obecny w wielu projektach Bałdycha. Dzięki temu świetnie rozumie on i realizuje wszystkie pomysły muzyczne, wykorzystane w tym albumie. Moją uwagę przykuł zwłaszcza utwór „I am”, jeden z ostatnich na płycie, gdzie Fortuna po mistrzowsku dostosowuje się do połamanego rytmu, a tworząc wraz z kontrabasem świetny set rytmiczny, spaja utwór w całość. Słyszymy tu cudownie nieoczywisty harmonicznie wokal Kari Sal i wspierający te harmoniczne zaskoczenia fortepian oraz improwizację skrzypiec potwierdzającą wirtuozerię Bałdycha. To chyba najbardziej jazzowy w charakterze kawałek i szczerze mówiąc, chciałoby się spotkać więcej takich kompozycji na tej płycie.

Podsumowując, to piękna, nastrojowa muzyka, niosąca powiew świeżości i optymizmu, a teraz, na wiosnę, jest chyba najlepszy czas na jej słuchanie. Dlaczego? Powód sugeruje sama artystka w jednym z utworów z tego albumu:

„Spring will come again in my heart as well”

Czego sobie i moim czytelnikom życzę.


poniedziałek, 1 kwietnia 2024

Garownicy Jazz Combo - "Prima"

Garownicy Jazz Combo

"Prima"

Wydawca: NoName (2024)

Tekst: Jędrek Janicki


Wydawało mi się, że więzienne tematy muzyczne w swoim niepowtarzalnym stylu już w 1969 roku za murami San Quentin wyczerpał sam Johnny Cash. Muzycy tworzący Garownicy Jazz Combo być może nie posiedli tej magicznej umiejętności, co ten legendarny bard, „który do więzienia jak do kochanki mówił”. Być może za to zainspirował ich Leszek Możdżer, który w 2016 roku wystąpił w Zakładzie Karnym w Malborku.

"Jak Możdżer przycupnął z tym swoim bandem i zaczął cisnąć nuty, to aż mi skóra latała. Siedzimy tu w pierdlu, a on przynosi nam dżez jak list z wolnego. To był ten moment, kiedy zajarzyłem, że nawet na pace można być wolnym, tylko trzeba umieć to wyczuć. Dżez to nasz przekaz, nasza gadka z tym światem za bramą. To nie tylko muza, to nasz szyfr do wyrażania tego, co siedzi głęboko w betonie. Możdżer nam pokazał, że muza to klucz, co otwiera wszystkie kible. Teraz my dajemy dalej ten sygnał - że nawet za kratami, duch może fruwać wolny. Dżez to nasza droga przez mur, nasza papla do gadania z wolnością."

Osiem lat minęło, to tak naprawdę żaden wyrok, lecz na pewno wystarczający czas żeby doszlifować swoje muzyczne umiejętności. Dość tych spekulacji, wszak tylko jedno jest pewne! Za chyba najlepiej strzeżonymi murami w Polsce gra się całkiem niezły jazz. Wierzcie mi, jestem tak samo zaskoczony jak Wy…

W sieci właśnie dzisiaj pojawił się utwór Prima, który stanowi debiutanckie nagranie zespołu Garownicy Jazz Combo. Co całkowicie zrozumiałe, artyści ci pragną pozostać anonimowi, trudno więc cokolwiek stwierdzić o ich muzycznej kartotece. Niewykluczone, że jest równie pokaźna jak ta karna, gdyż kompozycja Prima wybrzmiewa naprawdę bardzo interesująco. Prowadzi ją rewelacyjnie wykonane saksofonowe solo, które wchodzi w osobliwy dialog z dźwiękami gitary elektrycznej. Oba te instrumenty brzmieniowo się dopełniają, pozostaje mieć tylko nadzieję, że ta dźwiękowa kłótnia nie przerodzi się w jakieś krwawe porachunki… Owa kompozycyjna oś saksofon-gitara uzupełniona zostaje nienachalnymi wstawkami fortepianowymi oraz prawdopodobnie najsłabszym punktem nagrania, czyli nieco schematyczną partią perkusji. Doprawdy zdumiewająco wybrzmiewa jednak gitara basowa! Niechlujne, nieczyste i znajdujące się „tak jakby” poza tonacją basowe mruknięcia nadają całości niepokojącego i iście piekielnego wymiaru. 

Mocno irytuje mnie jedynie wyjątkowo nieudolny marketing związany z tym  nagraniem.  Opublikowanie tego utworu 1 kwietnia miałoby sugerować, że oto do czynienia mamy z kolejnym głupawym primaaprilisowym wygłupem. Nic bardziej mylnego! Utwór Prima Garownicy Jazz Combo to zapowiedź potencjalnie wyjątkowej płyty, która zapełnić mogłaby na polskim rynku pewną niszę grania jazzowo-progresywno-psychodelicznego. Naprawdę, czekamy na ciąg dalszy!

czwartek, 21 marca 2024

Buczkowski/Troczewski/Wrombel/Jahr - "The Other Sound"

Buczkowski/Troczewski/Wrombel/Jahr

Jarosław Buczkowski - akordeon
Dawid Troczewski - fortepian, Fender Rhodes
Zbigniew Wrombel - kontrabas, giatra basowa, bezprogowa
Marcin Jahr - perkusja

"The Other Sound"

Wydawca: BCD Records (2022)

Tekst: Maciej Nowotny


Ta bardzo ciekawa płyta przeszła właściwie bez echa i jest być może - tak się domyślam - jeszcze jedną ofiarą COVID-u. Nagrana w 2020, została wydana dopiero w roku 2022 i nie słyszałem, aby jej promocji towarzyszyła jakaś większa kampania reklamowa czy koncertowa. Wszakże okazjonalnie ten materiał jest grany tu i ówdzie w Polsce, mamy także CD, a zatem warto parę słów o nim napisać, bo nie jest to bynajmniej muzyka "of no consequence".

Przede wszystkim odnotujmy instrumentarium tego kwartetu, w którego skład wchodzi rzadki gość na jazzowej niwie czyli akordeon. Piszący te słowa osobiście nie należy do wielkich entuzjastów tego instrumentu w jazzie, po prostu mam wrażenie że jego dźwięk jest tak dominujący, że często przytłacza inne instrumenty. Tego niebezpieczeństwa nie udało się całkowicie uniknąć na tej płycie, szczególnie - co zrozumiałe - w kompozycjach, których autorem lub współautorem jest Jarosław Buczkowski jak np. "East Side", "No Name" czy "September 19th". Ale nawet w nich trzeba przyznać, że mamy do czynienia z wieloma ciekawymi pomysłami i wysokiej jakości współpracą wszystkich instrumentalistów. Zatem jeśli już ktoś chce słuchać akordeonu w jazzie, to ten krążek oferuje coś o wiele ciekawszego niż typowe dla akordeonistów dźwięki o zabarwieniu klezmerskim czy tango a la Astor Piazzola. I za to warto Jarosława Buczkowkiego docenić.

Wszakże album ten przykuł moją uwagę głównie w tych momentach, gdy udawało się bardziej harmonijnie wkomponować akordeon w brzmienie całego zespołu. Szczególnie przypadły mi do gustu kompozycje Dawida Troczewskiego np. "Nostalgia" i "Suspend Song" - utrzymane w stylistyce fusion, w których akcenty między fortepianem a akordeonem, dwoma instrumentami harmonicznymi, są bardziej równomiernie rozłożone i ma się to cudowne odczucie, że się słucha całego zespołu, a nie poszczególnych - choćby najbardziej wybitnych - instrumentalistów. W ogóle warto też docenić na tej płycie fakt, że część muzyki jest zagrana na instrumentach akustycznych, a część na elektrycznych (gitarze basowej, piano Rhodesa) co daje muzykom możliwości żonglowania muzycznymi estetykami.

Osobą wszakże, której gra sprawiła, że przy muzyce nagranej na tej płycie zatrzymałem się na dłużej jest kontrabasista Zbigniew Wrombel i towarzyszący mu w sekcji rytmicznej na perkusji Marcin Jahr. Wrombel, muzyk oczywiście świetnie znany, sideman biorący udział w niezliczonych nagraniach zarówno jazzowych jak i muzyki popularnej, jednocześnie profesor Akademii Muzycznej w Poznaniu, jest bez wątpienia wybitnym instrumentalistą i jego gra, jak i całego zespołu, w takim na przykład "Blue Safari" jest przykładem jak to combo brzmi najlepiej i dlaczego warto temu albumowi dać szansę. Przy tej okazji niech wolno mi będzie wyrazić żal, że Wrombel - rozchwytywany sideman - tak rzadko decyduje się pisać i grać swoją własną muzykę w zespołach, którym lideruje. Słyszałem na przykład o nagraniu "Talking Bass" wydanym w 2017 roku i nagranym w ramach prowadzonego przez niego kwartetu, ale płyta do nas nie dotarła. Wielka szkoda. Mam nadzieję, że Zbigniew Wrombel, jeden z najbardziej charyzmatycznych kontrabasistów w polskim jazzie, wróci jeszcze do nagrywania autorskich pyt i tym razem uda się nam zapoznać z jego muzyką i opisać ją na naszym blogu.




 

piątek, 15 marca 2024

Atom String Quartet – "Universum"

Atom String Quartet 

Dawid Lubowicz – skrzypce
Mateusz Smoczyński – skrzypce
Krzysztof Lenczowski – wiolonczela
Michał Zaborski – altówka

"Universum"

Wydawnictwo: Warner Music (2024)

Tekst: Szymon Stępnik


Swego czasu Atom String Quartet byli moim ulubionym zespołem polskiej sceny muzycznej. Usłyszałem o nich po raz pierwszy w audycji Jana Ptaszyna Wróblewskiego w początkach mojej fascynacji jazzem. Pamiętam, jak musiałem przekonywać mojego tatę, który nie jest fanem tego typu dźwięków, by wybrał się ze mną na koncert w Filharmonii Częstochowskiej. Było to warte, ponieważ wieczór ten pamiętam do dziś. Poczułem, że dotykam sztuki, a muzyka urosła niemal do sfery sacrum. Był to okres, kiedy Atomowi wydali świetny album Places. Niestety, ich późniejsza kariera obfitowała w lekki zastój twórczy, ponieważ ostatnie wydawnictwa nawet nie umywały się do tego, co kwartet ten był w stanie nagrać na starcie kariery. Na szczęście Universum kładzie kres słabszej formie i staje się solidnym kandydatem do jazzowej płyty roku 2024.


Mam wrażenie, że nawet sami muzycy byli świadomi nie do końca udanych poprzednich nagrań. Trudno przecież nazwać reinterpretacje Seiferta i Pendereckiego czymś oryginalnym. Mocno przeciętne „Essence” tłumaczyło, czemu panowie tak niechętnie komponowali coś nowego. Kiedy przyszło zrobić kolejną płytę, któryś z nich chyba powiedział: „Basta! Tak dalej być nie może! Zróbmy w końcu coś świeżego, z czego będziemy dumni”. No i udało się. Universum to naprawdę nietuzinkowy i ociekający o wybitność krążek.

Album podzielony jest na cztery koncepcyjne części. Pierwsza, skomponowana przez Dawida Lubowicza, stanowi refleksję nad kosmiczną przestrzenią. Druga, autorstwa Krzysztofa Lenczowskiego, przenosi nas do świata baśni, gdzie możemy reflektować nad różnymi gatunkami motylów. W trzeciej, Mateusz Smoczyński zabiera nas na podróż po Warszawie, a longplay kończy suita o pasji, tańcu i miłości, której autorem jest Michał Zaborski.

Taki podział sprawia, że choć Universum jest stosunkowo długie, trudno się przy nim znudzić. Słychać, że każdy z kompozytorów miał konkretny pomysł i mógł dać upust swoim artystycznym ambicjom w przeznaczonym dla siebie segmencie. Łatwo przez to odczuć różnice pomiędzy podejściem poszczególnych członków zespołu, gdzie każdy odznacza się nieco inną wrażliwością. To wisienka (lub „truskawka”, jak to mawiał Tomasz Hajto) na torcie dla wszystkich długowiecznych fanów kwartetu – w tym mnie.

Smoczyński ze swoją wizją Warszawy odznacza się chyba największą wrażliwością. Nic dziwnego - to właśnie tam się urodził i studiował na Akademii Muzycznej im. Fryderyka Chopina. Nie zdziwiłbym się, gdyby niczym Sonny Rollins z saksofonem w czasach „The Bridge”, stał ze skrzypcami pod Mostem Poniatowskiego i tworzył kompozycje. Na przeciwległym biegunie jest Dawid Lubowicz, którego ścieżki są nieco bardziej zadziorne, efekciarskie – chyba najbardziej jazzowe spośród całej czwórki. Krzysztof Lenczowski jest z kolei najbardziej barwny i różnorodny (nieprzypadkowo jego segment nazywa się „Atlas Motyli”) i intryguje rozwiązaniami kompozycyjnymi. Część Michała Zaborskiego słusznie znalazła się na końcu, jako najbardziej elegancka oraz poważna. Jest jak kieliszek wytrawnego wina dodany do bardzo obfitego obiadu.

Biorąc pod uwagę powyższe, stwierdzić należy, iż na przestrzeni lat wszyscy z muzyków ewoluowali. Być może kompozycyjnie nie stanowią już tak zgranej paczki, jak kiedyś, aczkolwiek widać, że wzajemnie się inspirują i nakręcają. Nie wiem, czy utwory byłyby tak dobre, gdyby stanowiły części ich solowych albumów.

I oto całe „Universum”. Dzieło ocierające się o doskonałość, stanowiące jednocześnie wielki powrót Atom String Quartet. Przyznam szczerze, że kiedy płyta została przydzielona mi do zrecenzowania, bardzo się bałem. Nie chciałem, aby kolejna pozycja sygnowana nazwiskami ludzi, na których muzyce się wychowałem, mogła okazać się zawodem. Wolałem, aby naczelny fan instrumentów skrzypcowych w naszej redakcji, czyli Marcin Kaleta, mógł nakreślić mi jakiś ciekawe, inne spojrzenie. Na szczęście na obawach tylko się skończyło. Najnowsze dzieło najsłynniejszego kwartetu smyczkowego w Polsce to kunszt sam w sobie, którego słuchanie stanowi czystą przyjemność.

środa, 13 marca 2024

Mad Ship - "Time Shift"

Mad Ship

Kuba Wójcik - guitar, electronics
Tomasz Licak - tenor and soprano saxophone,
Grzegorz Tarwid - grand piano, synthesizers
Krzysztof Szmańda - drums, percussions

Time Shift

Wydawca: OFFczART (2023)

Autor tekstu: Viačeslavas Gliožeris


Jazz golden era when it was it was music not only creative but also popular among public, when seen form the perspectives of decades, seems to lasted not so long time. Soon after its heyday the rock'n'roll was born but it wasn't Elvis Presley but Woodstock which buried the bright jazz future. And Paris barricades in a very same year of 1968. Rock music became a new world religion, with thousands of yesterday's jazz stars finding themselves jobless, useless and often homeless. Show business, which has been always quite critical to jazz commercial capacities, found rock much more attractive in that sense and turned its back to jazz – for years to come.

Many jazz musicians, trying to find their place in a new world or simply to survive, started to play rock – from jazz artist perspective, that way jazz fusion movement was born. Besides some initial euphoria and huge success of fusion early acts as Chick Corea's Return To Forever or Weather Report, fusion creative limitations and musical “sameness” bring it to decline just a very few years after. Funk-jazz-rock hybrid, essentially represented by Herbie Hancock's Headhunters was even more short-living. For a decades to come jazz fusion as jazz-rock-fusion-latin crossover survived on a marginal scenes as a niche sub-genre. Even such fusion fanatics as jazziest world nation of Japanese gave up and at the edge of the new Millennium lost their long-lasting interest to this music.

Hereupon a new generation of jazz musicians started demonstrating their interest to rock music, already more contemporary one. From early brutal John Zorn's experiments mixing New York downtown free jazz with Japanese avant-rock (on “Naked City”) to later Bill Frisell and Electric Masada works, new, much more eclectic and chaotic form of jazz fusion was born. In a New Millennium it got a new influences from ethnic music and electronics artists as well.

Warsaw-based bass-less quartet Time Shift is are an obvious product of the above mentioned contemporary eclectic fusion wave. The band was founded in 2018 by guitarist/electronics artist Kuba Wójcik, renown by his work in Minim band. On their debut album (“Flash Years”, 2020) besides of “cosmic” aesthetics, recalling progressive rockers of 70s (Hawkwind, Van der Graaf Generator, etc), the influence of contemporary nu jazz (or New Millennium urban hipster jazz) is obvious. Guitar sounds and electronic effects are quite abstract, but mellow and tuneful, with all sound being often on a polished side. Still, there are some true rock guitars moments, rhythm changes on the same song and quite free pieces too.

On their new, second, album “Time Shift” the quartet starts from the similar point but shifts towards more rock-oriented sound. Same way as some other contemporary bands (as rule they all have band's names in rock culture tradition, not named by members' names, as is usual in jazz), Mad Ship plays here quite tuneful electronic rock songs with sax inserts and longish freer sections. Cosmic themes are not dominating anymore, but still presented with characteristic old-school electronics loops and bubbles (“Watchmaker 1 & 2”), even with touch of psychedelia in a moments (“Witching Hour”). Some pieces come right from prog rock of 70s library (“Big Time”). There is enough place for Frippean angular guitars and some post 80s King Crimson's aesthetics too. “Wake Up” is a true rocker, coming from Fripp & Co. stables. Even more conventional songs, as tuneful and mellower “Stream”, radiate chamber rock ballad spirit against more hip jazzier pieces of Mad Ship debut.

Similar music isn't all that rare on nowadays scene, usually more interesting artists come from regions where jazz-rock has some specific traditions and in one or another form has stronger local following. Some better examples are Serbian Hashima and Finnish Black Motor, among others. Usually popular locally, they rarely gain international success (Hashima's second album “The Haywain” has been re-issued on American Odradek label though). Returning back to review's beginning, covering the wider range of musical genres can provide wider audience to the artist, still there is some risk to lose the focus. All in all, it's a listener who decides.

 

poniedziałek, 11 marca 2024

Mazzoll & Daktyle - "T...se T...se"

Mazzoll & Daktyle

Jerzy Mazzoll – klarnety, głos
Maciej Jaciuk – elektronika, daxofon
Marek Sadowski – elektronika, perkusjonalia

"T...se T...se"

Wydawca: Antenna Non Grata (2023)

Tekst: Maciej Nowotny


Od czasu do czasu człowiek, a nawet  recenzent może, ba, powinien sobie pozwolić na recenzję subiektywną i zdjąć maskę kogoś kto nie ma indywidualnych preferencji czy osobistych sympatii. I właśnie tę maskę zdejmuję dzisiaj chętnie przyznając, że Mazzolla osobiście znam, że właściwie od zawsze jego muzykę bardzo lubię i z niecierpliwością czekam na jego projekty, ponieważ to co jest w jego twórczości NIEZMIENNE to fakt, że nieustannie zarówno ta twórczość jak i sam artysta ZMIENIA SIĘ. W kraju, w którym najwybitniejsi jazzmani i jazzmanki to tacy, którzy od kilku dekad klepią ciągle to samo (chociażby i to brzmiało świetnie) to już jest BARDZO DUŻO.

Ale do rzeczy, jaki jest najnowszy album Mazzola? Oprócz Mazzola grającego na klarnetach, ale też używającego swojego głosu usłyszymy tu Marka Sadowskiego odpowiedzialnego za elektronikę, perkusjonalia, misy i Maćka Jaciuka także parającego się elektroniką, a poza tym efektami specjalnymi i posługującego się daksofonem. Nie ma co ukrywać, że cała muzyka obraca się tu wokół Mazzola, który jest szamanem odprawiającymi ze swoimi pomocnikami ten dziwny rytuał. Słowami kluczami mogącymi otworzyć drzwi do tej muzyki są: improwizacja, trans i rytm. Z jednej strony są to elementy stałe w twórczości tego artysty, z drugiej strony udowadnia on że oryginalość w muzyce to możliwość kreowania nieskończonych permutacji. Świeżość nagranie zyskuje tak dzięki spotkaniu różnych muzycznych indywidualności, a o zapraszanie ciekawych muzyków do swoich projektów Mazzoll bardzo dba, jak i dzięki temu że sam materiał jest wierną fotografią Mazzolla w tym momencie jego życia, tak artystycznego jak i osobistego.

Zrozumienie tego, że dla Mazzolla jak np. dla takiego późnego Coltrane'a granie jest zawsze czymś niesłychanie indywidualnym, zaproszeniem słuchaczy do przestrzeni osobistej, a jednocześnie doświadczeniem duchowym i transcendentalnym jest kluczem do czerpania tego co najlepsze z tej muzyki. Analizując  ją, rozbierając na poszczególne elementy, dekonstruując tracimy niestety to co najważniejsze czyli żywego człowieka spotykającego innych ludzi aby tu i teraz wydobywać z ciszy i zgiełku muzykę. Ten spontaniczny akt przemawia do słuchacza najlepiej wtedy, gdy towarzyszy mu odrobina wiary i chęci traktowania muzyki jako epifanii. Jeśli ktoś tego nie potrafi albo nie chce może tu słyszeć jedynie zestaw mniej lub bardziej kakofonicznych dźwięków, zagranych w nieco chaotyczny sposób i irytujących swoją powtarzalnością. Co byłoby opinią tyleż uprawnioną, co świadczącą o słuchaczach (a nawet wielu krytykach), którzy w naszych czasach traktują muzykę najczęściej jak tampon higieniczny, a nie jako część odwiecznego misterium człowieczeństwa.


piątek, 8 marca 2024

Grażyna Auguścik - „2 The Light”

Grażyna Auguścik

Grażyna Auguścik – wokal/vocals
Jarosław Bester – akordeon/accordion
Rob Clearfield – fortepiano/ acoustic piano
Paulinho Gracia – gitara i instrumenty perkusyjne/guitar and shakers
John Kregor – gitary/guitars
Howard Levy – harmonijka/harmonica
Krzysztof Pabian – kontrabas/double bass
Mateusz Smoczyński – skrzypce, skrzypce barytonowe/violin, baritone violin
Dan Bornemark – waltornia/french horn
Stefan Pettersson – gitara basowa, klawisze, chórki/bass, keyboards, background vocals
Sebastian Pettersson – puzon/trombone
David Noren – trąbka/trumpet
John Emanuelsson – skrzypce/violin

„2 The Light” (2023)

Wydawnictwo: GMA Records

Tekst: Renata Rybak


Kiedy zabierałam się do słuchania utworów z płyty „2 The Light”, celowo nie szukałam żadnych informacji na jej temat. Postanowiłam podejść do tematu ‘na świeżo’, kierując się jedynie doznaniami muzycznymi.

I co usłyszałam? Pierwsze wrażenie to aksamitny, nieco melancholijny, magnetyczny głos Grażyny Auguścik. Potem zadziwienie niesamowicie bogatym instrumentarium, które wyjątkowo rzadko spotyka się na jednym krążku. Potem ciekawość, bo każdy utwór to inna estetyka, inny nastrój, i rosnąca ekscytacja co nas spotka za chwilę.

Muszę też przyznać się do uczucia lekkiego dysonansu między tym jak wokalistka jest obecna na tej płycie, a jak instrumenty. W pierwszej chwili miałam wrażenie, że to się ‘nie klei’, że to muzyka z dwóch różnych światów. Auguścik śpiewa bardziej w konwencji tradycyjnych piosenek, prezentuje główną linię melodyczną utworu, natomiast to, co słyszymy w wykonaniu instrumentalistów, to prawdziwy jazz, z improwizacjami i swobodnymi wycieczkami muzycznymi czasem bardzo dalekimi od melodii przewodniej, przedstawionej przez wokalistkę.

Wtedy zajrzałam do okładki płyty i wszystko stało się jasne.

„2 The Light” to płyta wyjątkowa. Powstawała w 2020 roku, czyli w czasie pandemii, która była problemem globalnym. Powstawała w szczególny sposób. Oto światowej klasycy muzycy, zlokalizowani w różnych miejscach na Ziemi, bo są tu i muzycy amerykańscy, i polscy, i skandynawscy, przyjmują zaproszenie Grażyny Auguścik, która pozwala dojść do głosu swojej niesamowitej kreacji artystycznej i nadać kształt muzycznym wizjom, które gromadziły się w jej głowie od dłuższego czasu. Zaproszeni muzycy nagrywają w różnym czasie w swoich domowych studiach swoje linie melodyczne, skomponowane przez Auguścik, a spina to w całość Stefan Pettersson, odpowiedzialny za aranżację i produkcję muzyczną.

I tak dostajemy dzieło prawdziwie internacjonalne. Mamy tu różne języki, w których wykonywane są utwory. Różny jest też nastrój poszczególnych numerów, bo na przykład w „Spóźniam się” wysłyszałam linię melodyczną inspirowaną polską muzyką ludową, a w kilku innych utworach skale arabskie. Jest też groove funkowy, a utwór "Baci" to zdecydowanie bossa nova i efekt współpracy i długoletniej przyjaźni z brazylijskim muzykiem Paulinho Gracia.

Klimat każdego numeru różnicowany jest także przez dobór instrumentów, które są obecne i w różny sposób angażowane. Czasem stanowią tło dla Auguścik, a czasem w autonomiczny sposób przejmują temat przedstawiony przez wokalistkę i przetwarzają go. Instrumentaliści, korzystając z danej im wolności, improwizują, prezentując swój niesamowity muzyczny potencjał i wyjątkowość każdego z nich, a jednocześnie realizują swą rolę precyzyjnie zdefiniowaną przez twórców płyty. I tak, instrumenty smyczkowe dają soczyste brzmienie o gęstej fakturze, klawisze czasem sound futurystyczny, a czasem wręcz przeciwnie, bo w klimacie lat 70. Sekcja dęta w pewnym momencie wprowadza w nastrój podniosły, dając wrażenie muzyki sakralnej, a czasem po prostu kipi energią.

Jak w takim razie przyporządkować tę płytę do jakiejś kontretnej kategorii muzycznej? Pokusiłabym się o stwierdzenie, że reprezentuje ona połączenie world music i jazzu. Ale ostatecznie przecież nie o to chodzi, żeby zaszufladkować wszystko, co nas otacza, a sama Auguścik tak odniosła się do próby sklasyfikowania tego dzieła muzycznego:

„Czy to płyta jazzowa, gatunek mi najbliższy? Nie ma to dla mnie znaczenia, bo piosenki można interpretować dowolnie, ale jednego jestem pewna – powstały nieprzypadkowo, były uchwyceniem chwil i emocji. Ocenę zostawiam słuchaczom.”

Z tą myślą pozostawiam moich czytelników. I oczywiście zachęcam do wysłuchania płyty.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...