Bill William Frisell. Powtórzcie to nazwisko parę razy, nie tyle wgryzając się w to kim jest ten muzyk (o tym parę słów za chwilę), ile wsłuchując się w dźwięk składających na nie głosek. Usłyszycie w nich być może pewne rozkołysanie, bluesowy zaśpiew, pewną miękkość i słodycz, które potem odnajdziecie na nagraniach tego amerykańskiego gitarzysty. A należy on do tej wśród muzyków jazzowych ekskluzywnej kategorii, których styl rozpoznawalny jest od pierwszego dźwięku. Tacy byli Thelonius Monk, Bill Evans, John Coltrane i oczywiście Miles Davis. Wśród gitarzystów zaledwie garstka: Kenny Burrell, Grant Green, Johnny Smith, Pat Metheny czy ostatnio zjawiskowa Mary Halvorson.
Bill Frisell należy do tej wąskiej grupy i jeszcze do tego wszystkiego zajmuje w niej pozycję prominentną. Bo kiedy porównać go choćby z takim Johnnym Smithem to widać jak wiele Bill osiągnął. Obaj mają własny sound, który próbują naśladować liczni inni, z mniejszym lub większym powodzeniem. Ale podczas, gdy kariera Smitha trwała krótko to Bill jest nieprzerwanie na topie od początku lat 80tych. To zresztą ciekawa historia, bo jego przygoda z wielkim jazzem zaczęła się w sposób nieco przypadkowy. Chory Pat Metheny polecił go "na zastępstwo" Paulowi Motianowi i tak Frisell pojawił się na wydanym przez ECM w roku 1982 krążku "Psalm". Wystarczyła jedna sesja, by Manfred Eicher, szef ECM, zdecydował o tym, że Bill Frisell powinien stać się jedną ze sztandarowych i najcześciej nagrywanych postaci tej legendarnej wytórni.
Moja historia właściwie jest podobna: raz posłuchałem Billa Frisella, a potem lawina ruszyła. Byłem wtedy wiele lat młodszy i pamiętam jak poleciałem do starszego kolegi, lepiej znającego się ode mnie na jazzie i pytam: słuchaj czy on jeszcze coś nagrał, muszę go znaleźć na innych płytach?! Na to ten uśmiechnął się do mnie z politowaniem i rzekł: Czlowieku, on grał na ponad stu krążkach... No cóż, od tamtej pory liczba tych krążków urosła do ponad dwustu. GRUBO ponad dwustu... Oczywiście zaledwie cząstka z tego to autorskie projekty Billa. Reszta to projekty, do których był zapraszany. Jednak zaproszeń nigdy nie brakowało i to do bardzo różnych przedsięwzięć.
To jeszcze jedna z rzeczy, które odróżniają Frisella od Smitha (wracam do głównego wątku mej wypowiedzi), bo Smith to heros niemal wyłącznie cool jazzowej gitary, a język Frisella okazał się na tyle giętki, że równie dobrze odnajduje się on w mainstreamie, bluesie ("Blues Dream"), muzyce country i bluegrass ("Nashville" i "Disfarmer"), muzyce klasycznej (w ramach 858 Quartet m.in. ze wspaniałą skrzypaczką Jerry Scheinman), world music ("The Intercontinentals") czy rocku (współpraca z Elvisem Costello nad albumem "The Sweetest Punch"), a także awangardzie (np. współpraca z Johnem Zornem). Przy czym próba opisania muzyki jaką tworzył w tych wszystkich konfiguracjach przy pomocy jakichkolwiek etykietek jest nieadekwatna. Gdziekolwiek się pojawiał był po prostu sobą, snuł swoją włąsną opowieść i jest miarą siły jego indywidualności, że jego język jest na tyle uniwersalny, iż pasuje do tylu różnych stylistyk.
Właśnie ta umiejętność konstruowania narracji jest kolejną cechą wyróżniającą muzykę Frisella, bo jego autorskie płyty niemal zawsze są o czymś, niosą jakiś ważny przekaz, ideę. Tak jest i w przypadku materialu, który miałem okazję wysłuchać podczas jego koncertu w ramach tegorocznego festiwalu Jazztopad we Wrocławiu, a zatytułowanego "Great Flood". Po polsku "Wielka powódź" to projekt poświęcony katastrofie jaka dotknęła dorzecze Mississipi wiosną roku 1927. Koncertowi towarzyszy projekcja filmowego dokumentu autorstwa Billa Morrisona, do którego na żywo muzycy tworzą ścieżkę dźwiękową. Wracając do katastrofy, to spowodowała ona wielką emigrację głównie Afroamerykanów, z Południa Stanów Zjednoczoncych na Północ. Muzykologom pozostawiam analizę jak znaczący był wpływ tej emigracji także na dzieje muzyki amerykańskiej w tym jazzowej.
Mnie poruszyło coś innego. Po pierwsze, byłem szczęśliwy, że mogę posłuchać swojego ulubionego muzyka, który przywiózł do Polski swój kto wie czy nie najlepszy skład (nie taka znowu częsta rzecz przy wizytach gwiazd jazzu w Polsce...). Ron Miles grający na trąbce, Tony Scherr na gitarze basowej i Kenny Wollensen na perkusji i wibrafonie towarzyszą Billowi od bardzo wielu lat, a ich artystyczny dorobek sprawia, że wizyta każdego z nich pojedynczo byłaby artystycznym wydarzeniem. Rzadko ostatnio chodzę na koncerty. Coraz częściej mam wrażenie wielkiego rozziewu między poziomem jaki odnajduję na płytach, a tym jak brzmi muzyka grana żywo. Na niekorzyść muzyki granej na koncertach. Nie muszę dodawać, że to oznacza śmierć jazzu. W tym przypadku było inaczej. Na żywo muzyka zabrzmiała lepiej niż na płytach. Wielka klasa muzyków i lata grania razem sprawiły, że swoboda i perfekcja wykonania pozostawały w absolutnej symbiozie. Kto miał uszy, czuł się jak w niebie.
Jednak mnie, jak i publiczność wrocławską, wzruszyło bardzo jeszcze jedno. 15 lat temu wielka powódź uderzyła w Dolny Śląsk zmieniajac na zawsze historię tego miasta. Ulicą Traugutta, przy której się wychowałem, a którą do tej pory jeździły samochody, autobusy i cieżarówki, wtedy, jak w Wenecji, poruszać się można było jedynie łódką. Patrząc na wzburzone fale Missisipi, widziałem Odrę, widziałem podobny los ludzi, bez względu na epokę, kraj czy kontynent, na kolor skóry. "Jesteśmy wszyscy braćmi - pomyślałem - ale nie rozumiem dlaczego, żeby to odkryć musimy stanąć w obliczu wielkiego nieszcześcia?..."
Autor tekstu: Maciej Nowotny