sobota, 26 lutego 2022

Tomek Chołoniewski - Music To Make Your Body Suffer (2021)

Tomek Chołoniewski

Music To Make Your Body Suffer (2021)

Wydawca: Bocian Records

Tekst: Mateusz Chorążewicz



Melancholijne harmonie dla ukojenia rozumu, skoczne rytmy do rozruszania ciała i kantylenowe melodie trafiające wprost do naszych serc. To lista elementów, których nie znajdziecie na ostatniej solowej płycie Tomka Chołoniewskiego pt. „Music To Make Your Body Suffer”.

Artysta zmarł na początku 2021 roku. Album wydany został już pośmiertnie, dzięki wsparciu rodziny i przyjaciół, w lipcu tego samego roku. W dniu 26.01.2022 przypada pierwsza rocznica śmierci muzyka, które de facto współtworzył krakowską scenę improwizowaną.

Recenzowany album to w istocie wydanie dwupłytowe. Do wcześniej wspomnianego krążka „Music To Make Your Body Suffer” dołączony został zapis DVD z koncertu w krakowskim klubie Alchemia z września 2020 roku pt. „Water Metal Music”.

Zasadniczo jestem fanem muzyki improwizowanej. Z własnego doświadczenia wiem, że budowa dzieła muzycznego w tej koncepcji jest niezwykle trudna. Wiąże się bowiem z koniecznością komponowania na bieżąco, bez żadnych wcześniejszych uzgodnień, w taki sposób, by całość była spójna, miała początek, rozwinięcie i zakończenie. Rzecz jeszcze trudniejsza, jeśli w tworzeniu dzieła bierze udział więcej muzyków, ponieważ wszyscy powinni dążyć w podobnym kierunku. Mając wcześniej napisaną kompozycję wiele z tych problemów po prostu się nie pojawia. Stąd moja osobista fascynacja zarówno w słuchaniu jak również w tworzeniu muzyki w tym nurcie.

Jednak niekiedy zdarza się, że słuchając muzyki improwizowanej odnoszę wrażenie, jakby artysta próbował mnie oszukać. Stylistyka ta jest bowiem wygodnym zakątkiem dla „muzyków-ignorantów”, którzy poza graniem free niewiele potrafią. Jeśli mam choć cień podejrzenia, że osoba na scenie nie wie co robi, tracę zainteresowanie.

W przypadku ostatniego albumu Tomka Chołoniewskiego jest jednak inaczej. Tworzenie pełnej napięcia opowieści muzycznej przy użyciu kilku garnków, talerzy perkusyjnych, smyczka i zestawów do kroplówki (tak było na „Water Metal Music”)  to nie lada sztuka. I to w solowym wykonaniu! Artysta nie używa tu żadnych instrumentów melodycznych i harmonicznych sensu stricte, co dodatkowo podkreśla poziom trudności w osiągnięciu zamierzonych celów.

Nie można tu oceniać struktury harmonicznej, melodycznej, czy nawet rytmicznej, bo te po prostu nie istnieją jako takie. A nawet jeśli się uprzeć i spróbować je w jakiś sposób określić, to są one na tak wysoce zindywidualizowanym poziomie, że nie sposób nawet znaleźć odpowiedni punkt odniesienia. To co otrzymujemy, to bardzo spójne dwie improwizowane opowieści, które od początku do końca trzymają w napięciu i które są przejawem bezkompromisowego podejścia do własnego muzycznego „ja”.

Pewnym problemem jest to, w jaki sposób potraktować ów dwupłytowe wydanie. Jeśli bowiem interpretować je jako całość, która ma być spójna, to jakość audio w obu przypadkach znacząco się różni. O ile materiał „Music To Make Your Body Suffer” brzmi zasadniczo bardzo dobrze, to w „Water Metal Music” dźwięk znacząco odbiega od standardów nagrań live. Co więcej, oba krążki różnią się również zauważalnie pod kątem muzyki samej w sobie. W moim odczuciu nie stanowią one spójnej całości. Są raczej dwoma odrębnymi tworami.

Sądzę jednak, że w tym konkretnym przypadku można na to przymknąć oko (czy raczej ucho). Możliwe bowiem, że w pierwotnym zamyśle nie było nawet planów wydawnictwa dwupłytowego. Album wprawdzie traci na spójności, ale zyskaliśmy dodatkowy materiał, który stanowi niezwykle interesujący dodatek.

Zdecydowanie nie jest to muzyka dla każdego. Jeśli jednak lubisz choćby sporadycznie sięgnąć po twórczość artystów ze sceny improwizowanej, to jak najbardziej warto przesłuchać również tę pozycję.


środa, 23 lutego 2022

Janusz Popławski - Zapowiedź Tajemnicy (2021)

Janusz Popławski

Janusz Popławski - guitar, guitar synth (Arp Avatar)
Flash Band (2,5,8,9, 11-13)
Bumerang (4,6)

Zapowiedź Tajemnicy (2021)

Wydawnictwo: GAD Records

Tekst: Szymon Stępnik


Janusz Popławski jest chyba jednym z najbardziej niedocenianych polskich gitarzystów. Choć większość kojarzy go przede wszystkim ze współpracy z Niebiesko-Czarnymi, uczestniczył również w super-grupie Bumerang, a także działał w zespole Flash Band oraz duecie z Henrykiem Zomerskim. Co do zasady widzimy w nim przede wszystkim gitarzystę rockowego, co jest jednak pewnym uproszczeniem. Ze względu na swoje nieprzeciętne umiejętności oraz chęć eksperymentowania potrafił odnaleźć się w niemal w każdym gatunku muzycznym. Dowodem na to jest znakomita kompilacja “Zapowiedź tajemnicy” zawierająca niewydane wcześniej utwory tego artysty z lat 77-83, które szeroko eksplorują muzykę funkową i fusion.

Gdybym miał szukać gitarzysty, którego styl przypomina mi grę Janusza Popławskiego, byłby to Pat Metheny. Obaj nie boją się korzystania z różnych syntezatorów i efektów gitarowych. Ciężko zresztą znaleźć na płycie jakiekolwiek tradycyjne brzmienie. Jest za to dużo tonów sztucznych, przetworzonych, będących kwintesencją eksperymentów muzycznych przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Ekspresja artystyczna idzie tu przede wszystkim nie w opracowywanie jakichś niespotykanych partytur, ale uzyskanie jak najbardziej oryginalnego brzmienia.

Już w pierwszym utworze, “Przybycie Avatara”, witają nas tajemnicze, intrygujące i przerobione dźwięki, w których trudno odnaleźć jakiekolwiek brzmienie gitary. Dziś wydają się nieco kiczowate, aczkolwiek i tak robią wrażenie swoją pomysłowością. Druga ścieżka, czyli “Dźwiękowe maniery”, jest już bardziej gitarowa, choć nawet tutaj natężenie efektami nie pozwala ani na chwilę przypomnieć odbiorcy jak tradycyjnie wygląda pociągnięcie struny. Takie podejście artysta przedstawia już do końca omawianego krążka.

Gdyby spróbować zdefiniować muzykę znajdującą się na tym albumie, najłatwiej ostatecznie uznać, że jest to połączenie rocka i funku (choć też specyficznego, bo granego na gitarze Les Paul). Nie jest to jednak szaleństwo rodem z Cosmic Funk od Lonniego Liston Smitha. Każdy utwór zagrany jest w klasycznym rytmie 4/4. Perkusja gra zachowawczo, a solówki i melodie gitarowe zdają się w żaden sposób nie odstępować od raz przyjętych rozwiązań harmonicznych. Mówiąc wprost - mało na tej płycie jazzu, a zdecydowanie więcej smooth jazzu. Czy to źle? Absolutnie nie! Każdy utwór jest niesamowicie inny oraz przywodzi na myśl zupełnie różne emocje. Są to emocje pozytywne ze sporą dawką humoru. Razem z gitarzystą uczestniczymy w kosmicznych podróżach, odpoczywamy nad morzem lub wiśniowym sadem oraz wędrujemy z dinozaurami.

Wspomnieć należy dodatkowo o niektórych imitacjach dźwiękowych, które robią niesamowite wrażenie, szczególnie biorąc pod uwagę czasy ich nagrywania. W utworze “Krótka fala na Zatoce Gdańskiej” syntezatory brzmią tak naturalnie, że można mieć wątpliwości, czy rzeczywiście nie jest to aby nagranie z dyktafonu gdzieś z polskiej plaży. Świetnie brzmi też kosmos w ścieżce otwierającej, a już najfajniej,cudownie zabawnie, brzmią pseudo-niepokojące dźwięki wykonane w technice staccato w “Spacerze pterodaktyla”.

Jedno trzeba oddać muzykowi. Choć na tej płycie nie popisuje się może wybitną techniką, to wręcz onieśmiela łatwością w tworzeniu melodii. Porównywać go można tylko z jednym artystą, któremu równie łatwo to przychodziło - Mikiem Oldfieldem z czasów Tubular Bells. Mam wrażenie, że gdyby lepszą promocję, dziś mówilibyśmy o bohaterze tej recenzji jako o jednym z najbardziej zasłużonych artystów dla polskiej sceny muzycznej.

“Zapowiedź Tajemnicy” to bardzo ciekawa pozycja. Pokazuje jak świetnym gitarzystą był właśnie Popławski i jak bardzo niedocenianym. Jego łatwość do tworzenia melodii oraz oryginalność w zabawie syntezatorami są ponadprzeciętne. Wielka szkoda, że nie udało mu się osiągnąć nieco większych sukcesów w karierze solowej po zakończeniu działalności Niebiesko-Czarnych. A tak mamy tylko (lub aż!) kompilację wspaniałych pomysłów, które miały ogromny potencjał stania się niegdyś muzycznymi klasykami.


piątek, 18 lutego 2022

POLISH JAZZ TEN ALBUMS OF YEAR 2021 !!!


W tegorocznym podsumowaniu wskazywaliśmy - wyraźnie to podkreślamy - nie najlepsze płyty, bo tych było o wiele więcej niż dziesięć, ale te przy których z różnych przyczyn serce zabiło żywiej. Dodaliśmy krótkie rekomendacje, żeby łatwiej było się zorientować w naszych uczuciach względem tych nagrań. Jednocześnie bardzo jesteśmy ciekawi jakie tegoroczne nagrania i z jakiego powodu przypadły do gustu naszym czytelnikom. Wrzucajcie Wasze typy w komentarzach, dzięki temu ta lista może być jeszcze pełniejsza i ciekawsza :-)

Tegoroczne zestawienie przygotowali dla Państwa: Jędrek JanickiKrzysztof Komorek i Maciej Nowotny.

PŁYTY ROKU

RGG „Mysterious Monuments on the Moon” – jubileuszowy album najlepszego polskiego tria, spójna artystyczna wizja, prawdziwie kosmiczna, improwizowana podróż w świat muzyki. (KK)

Kuba Płużek „Book of Resonance” – fortepian solo, płyta oryginalność zawdzięcza między innymi wykorzystaniu przez pianistę rezonatora magnetycznego do preparacji instrumentu, na dodatek mistrzowska interpretacja klasyka „Dwa serduszka, cztery oczy”. (KK)

The Intuition Orchestra „Summa Intuitiva” – „swobodna zbiorowa improwizacja” – trzyosobowy trzon Orkiestry i dziewiątka gości, muzyka niebanalna. (KK)

Adam Pierończyk "I’ll Colour Around It" - to, że Pierończyk jest saksofonowym bogiem słychać najwyraźniej na wydanej przez niego również w 2021 płycie Oaxaca Constellation. Tylko Mistrz i Jego ukochany saksofon. Na I’ll Colour Around It liderowi towarzyszy za to kolejny Muzyczny Gagatek Co Się Zowie. Jean-Paul Boeurelly, bo o nim mowa, to gitarowy głos równie mocny, co ten Pierończykowy – saksofonowy. Sama płyta to dla mnie definicja jazzu najwyższych lotów. Kunszt, potęga wyobraźni i pewna doza wolności trzymanej jednak w karbach mistrzowskiego wykonania i nieziemskiej wręcz kontroli. (JJ)

Paweł Szamburski "Uroboros" - w filozofii problemem czasu najefektowniej (rzecz jasna nie w stylu pisania) zajmowali się boski Immanuel Kant oraz nieco zapomniany John McTaggart. Ten pierwszy podkreślał, że od tego padalca po prostu nie możemy się uwolnić, a ten drugi wręcz przeciwnie – że czas tak naprawdę nie istnieje. Szamburski za to przepięknie ukazał, że muzyce wcale nie tak znowu daleko do metafizyki. Uroboros to poruszająca suita, która w lapidarny sposób ujmuje życie ludzkie, stylistycznie daleko wykraczając poza schematyczne rozumienie jazzu… (JJ)

Lonker See "Time Out" - banda najbardziej znanych jazzowych stonerrockowców trochę zwalnia i wpuszcza coraz więcej przestrzeni do swojej muzyki. Na plan pierwszy wysuwa się saksofon Tomka Gadeckiego, który intensywnością i wielobarwnością swojej gry po prostu hipnotyzuje. Dla wszystkich zwolenników cięższych brzmień mamy jednak również dobrą wiadomość – wszak takie Friend swoją brutalną mocą dosłownie odziera ze skóry. No, może nie jest aż tak straszliwie… (JJ)

Maciej Sadowski "I Have Absolutely Nothing To Say, So Listen" - przed laty ten trójmieski kontrabasista debiutował w typowo jazzowych combo, ale po latach przeszedł ewolucję, której życzyć można każdemu muzykowi jazowemu w Polsce. Dzisiaj tworzy muzykę luźno inspirowaną jazzem, ale brzmiącą bardzo świeżo, intrygującą, po prostu porywającą i bardzo indywidualną. (MN)

Trio_io "New Animals" - bardzo nietypowe trio, które tworzą flecistka Zofia Ilnicka, gitarzysta Łukasz Marciniak i skrzypek Jakub Wosik. Poziom światowy jeśli chodzi o jakość wykonania, kreatywność, a co najważniejsze muzykalność. Przed nimi wielka przyszłość. (MN)

Piotr Damasiewicz & Into The Roots "Watra" - jeśli chodzi o folkjazz jest to muzyka na miarę takich szczytowych osiągnięć tego gatunku jak "Kuyaviak Goes Funky" Namysłowskiego. Naszym zdaniem tą płytą młody, lecz już uznany trębacz udowodnił, że ma swoją własną, niepowtarzalną drogę nie tylko w sztuce, ale i w życiu. (MN)
 
Nagroda specjalna:

Jerzy Mazzoll, Igor Pudło "Mazz Boxx" - projekt "odleżał się" dekadę przed publikacją właściwie nie wiadomo dlaczego (wg Mazzolla pytanie należy skierować do polskich wydawców). Mimo takiego czasu brzmi świeżo, inspirująco i bardzo bardzo tanecznie. Odkrycie roku! oczywiście w cudzysłowie, bo obaj muzycy to legendy w swoich niszach. (MN)

DEBIUTY ROKU 

Jakub Żołubak Trio "Live at JazzState" - za frisellowską w klimacie koncertową płytę z warszawskiego SPATiF-u. (KK)

Duszan B "Plantageneti" - improwizowany spontan podlany psychodelą i rockowym zacięciem gwarantem sukcesu? Otóż niekoniecznie, jeżeli brak w tym wszystkim pewnego nerwu i myśli przewodniej, to raczej jest to przepis doskonały na spektakularnie tandetną klapę. Duszan B, klasyczny przykład zespołu znikąd, doskonale wie jednak, co robi. Dźwięki, pomimo swojego eksperymentalnego rodowodu są wyważone i pełne elegancji. Płyta pozornie pełna sprzeczności, surowa i chropowata, która jednak hipnotyzuje. (JJ)

Maciej Kitajewski Trio "Longing Miniatures" - jedna z nielicznych "mainstreamowych" i typowo jazzowych płyt w naszym zestawieniu Po prostu jesteśmy bardzo wybredni, ale ten krążek spełnił nasze oczekiwania: genialnie zagrany, elegancki, wyśmienicie brzmiący. Wspaniały jazz! (MN)

MUZYCY  ROKU

Paweł Szamburski - to więcej niż oczywiste. Muzyk, który nagrywa tak genialną płytę jak Uroboros musi zwyciężyć w tej kategorii. W tych dźwiękach tak bardzo splata się jazzowy vibe z nieoczywistą metafizyką. A to wcale nie koniec tegorocznych (w zasadzie – „tamtorocznych”) osiągnięć Pawła. Wszak aktywnie również działała jeszcze Bastarda. Cóż, po prostu facet z wybitnym talentem artystycznym… (JJ)

Emil Miszk – za otwartość i bezkompromisowość oraz śmiałość poszukiwań, w roku 2021 między innymi udział w kapitalnych nagraniach Carillon Electric Orchestra i BLED. (KK)

Paulina Owczarek - ma już na swoim koncie ze dwa tuziny albumów, a w tym roku wydała chyba ze trzy, w tym zjawiskowy "Mono No Aware". Jej muzyka jest kontrowersyjna, ale ma to co dla wielu jest w jazzie najważniejsze: umiejętność zaskakiwania. (MN)



środa, 16 lutego 2022

Marcin Wasilewski Trio - En Attendant (2021) Vinyl Edition

Marcin Wasilewski Trio

Marcin Wasilewski - Piano
Slawomir Kurkiewicz - Double Bass
Michal Miskiewicz - Drums

En Attendant (2021)

Tekst: Jacek Sołkiewicz


I będę czekać na Ciebie choćby do końca echa nut… 

Piękna opowieść, zawieszona w czasie, który zdaje się mijać wolniej niż zwykle. Momentami upajająco dyskretna, docierająca do nas z wewnętrznego bardzo daleka. Zaskakująco oszczędna, co pozwala w pełni skupić się na bijącej z niej wrażliwości. 

Nowy album Marcin Wasilewski Trio niesie w sobie wiele cierpliwości, pokory i niezwykłej dojrzałości emocjonalnej. Osobiście, wyczuwam sporą różnicę temperatury pomiędzy ‘En Attendant’ a poprzednimi albumami. Jest chłodniej, ale dzięki temu bardziej tajemniczo. Dużo na tej płycie zakamarków, do których docieramy z czasem…i właśnie to odkrywanie jest niesamowicie wciągające. Świadomość, że między nutami zapisano co najmniej drugą historię uruchamia wyobraźnię, która będzie potrzebna jak nigdy dotąd w nagraniach trio. 

Surowość. To słowo jako pierwsze przyszło mi na myśl po pierwszym odsłuchu. To na pewno zasługa tych licznych fragmentów płyty, w których do głosu dochodzi…wyciszenie. Właśnie ono powoduje, że tym razem podróż przez muzykę trio odbędzie się ze znacznie mniejszą ilością podpowiedzi. ‘En Attendant’ zmusza do uruchomienia kreatywności interpretacyjnej, dosłownie w każdym momencie. Dzieje się tak, ponieważ tu każde uderzenie pałek, akord czy tknięcie struny nabiera nowej mocy narracyjnej. Dawno nie słyszałem nagrań, które tak absorbują uwagę słuchacza. Podświadomie czujemy, że każdy detal ma znaczenie zatem nie chcemy stracić nawet taktu. 

Ascetyczność. Marcin Wasilewski przyzwyczaił mnie do charakterystycznych dla siebie ‘płynących’, pełnych pasji, partii fortepianu a tymczasem z albumu dobiega granie nieco wycofane, jakby nieśmiałe, niezwykle oszczędne. To ogromna zmiana, ale w mojej opinii dzięki temu ten album jest znacznie głębszy od poprzednich. Nie do przejrzenia, niezależnie od tego jak często będziecie go słuchać. W tym momencie warto zwrócić uwagę na grę Michała Miśkiewicza na bębnach i Sławomira Kurkiewicza na kontrabasie - to duo tworzy całkowicie nowy horyzont ‘En Attendant’. Obaj potrafią przejąć główny głos, dzięki niezwykle czujnej artykulacji, kreującej bardzo często pierwszy plan. Robią to nienachalnie, ale na tyle wyraziście, że to z tych dwóch źródeł biją emocje, które definiują dany moment w utworach. Wsłuchujemy się, ponieważ od sposobu uderzenia w talerz, ramę czy strunę zależy czy czeka nas wytchnienie czy kolejne napięcie. To oczywiście subiektywne odczucie, ale nie pamiętam by tak było wcześniej a jest to niezwykle wciągające doświadczenie, pozwalające wykorzystać trio pełne spektrum możliwości w eksponowaniu treści. 

Intymność. Dla mnie to najbardziej podskórna płyta zespołu. Mam wrażenie jakbym przez ścianę, w pokoju obok, podsłuchiwał te nagrania. Spłoszony dreszcz biegnący co chwilę po skórze…niby nie przystoi, ale jak oderwać ucho od takiej sytuacji? Kiedy dobiegają tak niesamowite dźwięki i budują się tak cudownie nieostre obrazy? Bardzo ‘najbliższy’ album, który nie zaprasza, ale stoi nieśmiałym otworem. Małymi krokami wchodzimy w jego przestrzeń i chłoniemy każdą częstotliwość. A każda z nich jest niczym smuga czułości, po której zostaje posmak szczęścia i zawstydzenia. Nie pomylicie go z niczym innym…jestem pewien. 

Skrytość. Niezwykle niedopowiedziana sesja. Niczym ktoś, kto powiedział o tysiąc słów za mało… A może powinniśmy spojrzeć na to z drugiej strony: ktoś kto nie powiedział o tysiąc słów za dużo? Boimy się niezrozumienia a tymczasem w nim tkwi największa przygoda ‘En Attendant’. Mamy błądzić, mamy dotykać nut z zamkniętymi oczami, mamy mylić kształty i kolory by finalnie ułożyć z tego swoja własną, za każdym razem inną, historię. I to będzie nasza historia. Ta muzyka została nam tak podana byśmy mieli odwagę myśleć o niemożliwym. To dźwięki wybudzające skojarzenia, dające życie nowym połączeniom w naszej wrażliwości. Świat doznań nienazwanych. Jeszcze. 

Cisza. Nie chodzi o pustkę na pięciolinii…wystarczy, że odległości między nutami się zwiększają i pojawia się właśnie ona, pełnoprawny czwarty członek zespołu. Trio czyli kwartet… Długo wybrzmiewające pogłosy, echa, wyciszenia - to wszystko powoduje, że każda fala dźwiękowa ma swoje kolejne oblicza a my…błądzimy jeszcze bardziej. Nigdy jednak zagubienie nie było tak fascynującym przeżyciem. Bezgraniczność tego albumu kryje się właśnie w tych miejscach, w których dzieje się najmniej. Aranżacyjne arcymistrzostwo i jednocześnie wielka sztuka tak zagrać by nigdy nie zaspokoić naszego głodu ciekawości. ‘En Attendant’ to płyta wielu powrotów. 

Muzyka. Nie ma najmniejszego sensu szerzej omawiać poszczególnych utworów, ponieważ ten album musi być wysłuchany w całości, na jeden raz. Od pierwszego, do ostatniego taktu. Tylko wtedy docenicie kunszt muzyków, którzy w niezwykle wytrawny sposób przemieszczają się między odległymi sposobami ekspresji. Mistycyzm a nawet rytualność łączą się z oniryczną aurą w trzech mini formach ‘In Motion’ - utworach, które dzięki rozpiętości aranżacyjnej stanowią swoiste enklawy amnezji. Tu naprawdę można się zatracić do…zapomnienia. Kultowe ‘Riders On The Storm’ zyskało nowe, niespieszne życie, pełne aksamitnej delikatności. Marcin Wasilewski wraz z zespołem tchnęli sporo świeżości i specyficznej otwartości do tego klasyka. Nie oznacza to jednak, iż rozmyła się jego tajemnica. Niewątpliwie opowieść toczy się w innym paśmie, ale nie mniej hipnotycznym. ‘Vashkar’ i ‘Glimmer of Hope’ to dwa utwory, które pojawiły się na poprzedniej płycie trio, ‘Arctic Riff’, nagranej wraz z saksofonistą Joe Lovano. Niesamowite, że teraz, gdy możemy posłuchać wersji bez saksofonu, obie kompozycje jawią się jako znacznie bardziej intrygujące. To zupełnie nowe wyzwanie dla wyobraźni słuchaczy i wg mnie, z ogromnym pożytkiem dla muzyki. Fortepian Wasilewskiego tworzy tu zupełnie inną płaszczyznę - znacznie bardziej pojemną i czułą na dotyk ludzkiego ucha. Kurkiewicz i Miśkiewicz wypadają w obu tych utworach niezwykle plastycznie co przekłada się na falująca wręcz intensywność - rewelacyjnie sterują dramaturgią i to w pełnym zakresie. Warto dodać, że gra całego trio wypada bardzo…ekonomicznie - wszystkie te ruchy są jakby…mikroskopijne a efekt tak bardzo spektakularny. Brawo za wyczucie! Najspokojniejszy na płycie ‘Variation 25’ to interpretacja kompozycji Jana Sebastiana Bacha. Miękko, szykownie i nostalgicznie. Bardzo klasyczny moment, ale bardzo potrzebny by przypomnieć wszystkim, że pod nogami cały czas jest ziemia. 

‘En Attendant’ zaskoczył mnie swoim pojawieniem. Nie przypuszczałem, że rok po nagraniu ‘Arctic Riff’ usłyszymy nową płytę od Marcin Wasilewski Trio. Oba te wydawnictwa łączy historia jednej sesji nagraniowej, ale w cudowny, magiczny wręcz sposób, rozdziela nastrój chwili, która urosła do postaci fraktala, w którym kłębią się te wszystkie widma, emocje i…cisza. Im dalej w świat tej muzyki, tym coraz bardziej pulsujemy jej rytmem i upajamy nieostrością zdarzeń. Niezwykły to album, pełen zgaszonych świateł i tańczących cieni wyobraźni, w którym najważniejsze jest to byśmy zaufali swojemu instynktowi i cały czas szli do przodu za…głosem Marcina Wasilewskiego. Nie sądzę byście zrozumieli choć jedno słowo, ale musicie wiedzieć, że On jeden zna drogę.

poniedziałek, 14 lutego 2022

Kuba Więcek Trio & Paulina Przybysz – Kwiateczki (2021)

Kuba Więcek Trio & Paulina Przybysz

Paulina Przybysz - wokal

Kuba Więcek - saksofon, produkcja
Łukasz Żyta - perkusja
Michał Barański - gitara basowa

Kwiateczki (2021)

Polish Jazz vol. 87

Tekst: Mateusz Chorążewicz

„Kwiateczki” to trzeci już album młodego saksofonisty Kuby Więcka wydany w ramach serii Polish Jazz. W skład instrumentalnego trio tradycyjnie już wchodzą Łukasz Żyta na perkusji oraz Michał Barański na gitarze basowej i kontrabasie. Dzieła dopełnia dobrze wszystkim znana Paulina Przybysz odpowiadająca za wokal, partie wiolonczeli oraz kompozycje (wespół z Kubą Więckiem).

Fundament dla muzyki stanowi poezja Jana Kochanowskiego, a mianowicie „Pieśń świętojańska o Sobótce”. Mając na względzie ostatnie zainteresowania muzyczne Kuby Więcka oraz znając dotychczasowe osiągnięcia Pauliny Przybysz spodziewałem się muzyki głęboko osadzonej w elektronice. Pytania, które sobie zadawałem przed odsłuchem albumu oscylowały wokół tego, jak poezja XVI-wiecznego twórcy zespoli się z muzyką o takim charakterze.

Efekt przerósł moje najśmielsze oczekiwania. Muzyka rzeczywiście jest na wskroś elektroniczna. Moje pierwsze skojarzenie to Björk, ale całościowo jest jednak bliższa naszym słowiańskim duszom. Zapewne dzięki tekstom Kochanowskiego oraz 50% wkładowi Kuby Więcka w kompozycje. XVI-wieczna poezja obudowana współczesną muzyką elektroniczną brzmi na tej płycie zaskakująco spójnie. Całość klei się aż nad wyraz dobrze. Artyści znaleźli własną i niezwykle skuteczną drogę do połączenia wszystkich tych składników.

Na uwagę zasługuje wokal Pauliny Przybysz. Artystka po raz kolejny udowadnia na co ją stać. Z niezwykłą wręcz łatwością płynnie poruszą się między różnymi stylistykami, co czyni cały album jeszcze ciekawszym dla odbiorcy. Z kolei Kuba Więcek bardziej daje się tu poznać jako kompozytor i przede wszystkim producent niż saksofonista, ale ten kierunek w jego twórczości jest ostatnimi czasy coraz bardziej zauważalny.

Uwagę zwraca po raz kolejny forma utworów – krótkie, 3-4 minutowe kompozycje. Podobnie jak właściwie na wszystkich innych albumach Kuby Więcka. Jest to element, który u tego artysty w moim odczuciu ma największy potencjał do rozwoju, ponieważ dłuższe formy muzyczne są co do zasady bardziej skomplikowane do komponowania i aranżowania. Niemniej, w przypadku tego konkretnego albumu zastosowanie krótkich form może być bardziej zasadne z uwagi na ogólny charakter tej muzyki.

Reasumując, album jest wręcz obrzydliwie dobry pod kątem muzycznym. Z całą pewnością będę do niego niejednokrotnie wracał, a to nie zdarza się w moim przypadku często.

Wracając na moment do charakteru tej muzyki – w głowę zachodzę dlaczego album „Kwiateczki” wydany został w ramach serii Polish Jazz. Niestety, nie znajduję na to sensownej odpowiedzi. Jest to coś, co koli moje oko w zasadzie od pierwszych dźwięków i do samego końca nie udaje mi się znaleźć na to recepty.

Z notki dołączonej do płyty dowiadujemy się, że „Ich wspólny projekt [Pauliny Przybysz i Kuby Więcka], opatrzony nr 87, jest ucieleśnieniem teorii, która definiuje jazz jako wolność”. W moim odczuciu jest to równie zgrabna, co bezsensowna próba wybrnięcia z dziwnej sytuacji. Idąc tym tropem i posuwając się do celowo zamierzonego absurdu, równie dobrze moglibyśmy pod szyldem Polish Jazz wydać świąteczny koncert kolęd z Polsatu. Wśród wszystkich wykonawców takiego koncertu z całą pewnością znajdzie się przynajmniej jeden jazzowy muzyk, na pewno ktoś też zagra jakąś solówkę. Z kolei wolność w zakresie doboru środków wyrazu artyści mają zawsze. Nie czyni to muzyki z automatu jazzem. Szczególnie w czasach, gdy poszczególne stylistyki miksują się ze sobą nieustannie.

Zresztą słowa „jazz” użyłem w niniejszej recenzji tylko używając nazwy własnej serii Polish Jazz. Wyszło to niezamierzenie, co też o czymś świadczy.


poniedziałek, 7 lutego 2022

Ida Zalewska & Kuba Płużek - Lush Life (2021)

Ida Zalewska / Kuba Płużek

Ida Zalewska – vocal
Kuba Płużek – piano

Lush Life (2021)

Wydawca: Hevhetia  

Tekst: Szymon Stępnik

„Wszyscy posiadamy jakąś własną historię miłosną. Czasem soczystą, ekscytującą, a czasem przeciętną i skromną. Jednakże każda z nich, o ile ubrana jest w słowa poety przy akompaniamencie muzyki, zyskuje blask i urok, które tak bardzo kochamy w jazzowych standardach”. Tymi oto słowami wita nas najnowsza płyta Idy Zalewskiej i Kuby Płużka - “Lush Life”, znakomitych polskich muzyków jazzowych młodego pokolenia. Ich nagranie jest dokładnie takie, jakie można wyobrazić sobie po przeczytaniu powyższego opisu: delikatne, subtelne i bardzo osobiste.

„Lush Life” (w polskim tłumaczeniu - „Bujne życie”) może nieco wprowadzać w błąd swoim tytułem. Nie mamy tutaj żadnej bogatej palety instrumentów lub kombinacji muzycznych, jeno wokal i fortepian grające cały czas w podobnym stylu. Jest za to bogate spektrum uczucia miłości, o którym tak pięknie śpiewa Ida Zalewska. Freddie Mercury rzekł niegdyś, że najczęściej pisał właśnie piosenki o miłości, gdyż „pisanie o tym jest najłatwiejsze”. Po przesłuchaniu niniejszego albumu, trudno zgodzić się z tym stwierdzeniem. W bardzo lekkostrawnej, aczkolwiek szczerej formie, wokalistka śpiewa o kłótniach, rozstaniach, ale też o romantycznej miłości i wspomnieniach. Szczególnie przypadła mi jej interpretacja „Billie's Blues”, która brzmi niemal kabaretowo, a przecież opowiada de facto o podjęciu decyzji o rozstaniu się z facetem! Takie podejście do tematu wymaga dojrzałości i świadomości wokalnej, którą Ida prezentuje w sposób nieprzeciętny.

Czasami (ale tylko czasami) miałem wrażenie, że ucieka się tu zbyt mocno w kierunku piosenki aktorskiej. Piosenki momentami zdają się być również zbyt popowe, jak w przypadku „You'll never know”. Początkowo stanowiło to dla mnie zarzut, ale po głębszym przemyśleniu, uważam, iż jest to siłą tego nagrania. Wspomniane elementy są subtelne, lekko zauważalne, co wpisuje się w kontekst, jak i również pomysł całej płyty. Niesamowite, jak przyjemnie i przystępnie zaaranżowano tutaj klasyki jazzowe.

No właśnie, klasyki. Krążek składa się z samych coverów innych artystów, w tym między innymi Billie Holiday, Billy'ego Strayhorne'a, czy Arthura Hamiltona. Trochę szkoda, iż duet nie zdecydował się nagrać żadnej swojej kompozycji. Śpiewa się przecież o miłości, którą, jak wskazano w przedmowie, każdy przeżywa na swój sposób. Chętnie posłuchałbym, co mają do powiedzenia sami z siebie. Słuchacze muszą zadowolić jednak tylko (lub aż) pięknymi aranżami Kuby Płużka.

Wspomniałem, że na albumie znajduje się cover jednego z utworów Billie Holiday, aczkolwiek jej echo słychać na każdej z piosenek. Nic dziwnego, Ida Zalewska wprost przyznaje się do inspiracji słynną amerykańską wokalistką jazzową. Z drugiej strony potrafi dodać też swoje trzy grosze. Śpiew jest czysty, piękny, lekko żartobliwy, co fajnie kontrastuje z nieco smutnymi tekstami.

Kuba Płużek świetnie zaś odnajduje się w roli jedynego instrumentalisty. Perfekcyjnie akompaniuje jedną ręką i dogrywa melodie drugą. Choć jego aranże zdają się być mało oryginalne, to jest to świadomym zabiegiem - muzyka stoi w cieniu, by jeszcze lepiej uwidocznić wokal. Niemniej jednak zdarzają się krótkie momenty, kiedy eksponuje się solówkę na fortepianie, jak na przykład w moim ukochanym „Billie's Blues”. Szkoda, że takich momentów jest zbyt mało. Trzeba jednakże przyznać, że więcej eksperymentów i improwizacji mogłoby popsuć fantastyczny klimat całości.

Słuchając tego albumu miałem wrażenie, że przeniosłem się do Stanów Zjednoczonych pierwszej połowy XX wieku i siedzę w zadymionym klubie jazzowym, popijając przy tym dobrą whisky. Co więcej, znakomicie zrealizowano tutaj dźwięk. Dźwięk brzmi niczym niezarysowany kryształ, a fortepian żyje w symbiozie z wokalem. Wieokrotnie odnieść można wrażenie, że Kuba i Ida ze sobą „rozmawiają”, przez co cudownie się uzupełniają.

„Lush Life” jest znakomitą płytą. Nie jest to może najoryginalniejsze dzieło, ale nigdy nie miało takich aspiracji. Interpretacje klasyków w wykonaniu artystów brzmią doskonale oraz potrafią dotknąć duszy słuchacza. Oczywiście, można zarzuać odtwórczość lub zbytnie przywiązanie do materiału źródłowego, ale przecież jakiekolwiek próby zmiany czy kombinowania zabiłyby wspaniały klimat nagrania. Bardzo chciałbym usłyszeć ten materiał na żywo...


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...