Bum bum bum bum! Grzmiało mi w głowie, gdy wczoraj w nocy wychodziłem z katowickiego klubu Gugalander po kończącym pierwszy dzień JazzArt Festival koncercie grupy Polar Bear. A to za sprawą perkusisty tej formacji Seba Rochforda, którego mogę określić adekwatnie jedynie słowem: "zwierzak". I nie chodzi mi tutaj o jego czuprynę wyglądającą jak rodzaj afro, w które przed chwilą uderzył piorun o rekordowym natężeniu. Tu chodzi o jego organiczne zrośnięcie z instrumentem muzycznym jakim jest perkusja, o niesłychaną swobodę gry i o rytm, który chociaż był skomplikowany jak gambit hetmański w wykonaniu Kasparowa brzmiał jednocześnie komunikatywnie i kipiał nieogarnioną wręcz energią. Gdyby nie było Rochforda pozostali muzycy tej formacji czyli grający na saksofonach Pete Wareham i Mark Lockhart, na kontrabasie Tom Herbert oraz na elektronice i gumowym baloniku John Leafcutter, musieliby go wymyśleć. Bez niego ich muzykę dałoby się zaszufladkować jako zagrany na free jazowo dość standardowo brzmiący indie pop. Z nim jednak, wraz z upływem kolejnych minut koncertu, widać było jak rosną im skrzydła. A wkrótce za nimi podążyła cała scena Gugalandera, aby powoli, ocieżale, lecz konsekwentnie, unieść się do nieba. Wtedy klęknąłem na drugie kolano i zacząłem wołać: Hosanna! Bo kocham jazz, zwłaszcza taki jak ten grany przez Polar Bear: autentyczny, ekstatyczny, swobodny i niczym nieograniczony jak skowronek na błękitnym, wiosennym niebie.
Napisałem na drugie kolano, bo pierwsze miałem już od dawna ugięte po poprzedzającym ten koncert występie trio Neila Cowleya w innym katowickim klubie Hipnoza. To trio zaproponowało cudownie spójną, do końca przemyślaną i perfekcyjnie zaaranżową muzykę pop zagraną z prawdziwie jazzową dezynwolturą. Porażający był profesjonalizm muzyków w każdym dosłownie elemencie, a energia, entuzjazm, emocje jakie rozbudzili są niezapomniane. Prosta jak budowa cepa muzyka ta jeszcze raz konfrontuje tabuny krytyków piejących z zachwytu nad przekomplikowanymi płytami Keitha Jarretta czy Brada Mehldaua z pewną trudną prawdą: do wywołania efektu artystycznego nie trzeba wcale wyrafinowanych środków. Ludzie nie chodzą na koncerty w celu wysłuchania pełnego patosu kazania, które uświadomi im ich ograniczoność i rozbije w pył złudzenia, które pozwalają żyć. Grający na pianinie Cowley i jego partnerzy czyli kontrabasista Richard Sadler, perkusista Evan Jenkins (nie zapominajmy też o kwartecie smyczkowym, który im towarzyszył) przypomnieli nam lekcję jaką dał światu brytyjski rock i pop. Lekcję, którą rozumie każdy kto słuchał kiedykolwiek The Beatles: otóż prosta melodia i prosty tekst potrafią nieraz powiedzieć więcej o nieznośnej lekkości naszego bytu niż tysiące opasłych dzieł filizofów i teologów.
Te wszystkie ochy i achy byłyby niemożliwe bez ludzi, którzy w Katowicach zebrali się razem, by zaplanować i wcielić w życie ideę festiwalu będącego rodzajem upamiętnienia przypadającego na 30 kwietnia światowego dnia jazzu. Piękny to przykład, gdy miasto obejmuje mecenatem inicjatywę tyleż potrzebną mieszkańcom co wartościową pod względem artystycznym. Piszę potrzebną mieszkańcom, bo chociaż termin rozpoczęcia festiwalu przypadł na początek długiego majowego weekendu to publiczność dopisała i tłumnie wypełniała sale tak w wymienionych wyżej klubach Gugalander i Hipnoza jak i w kinoteatrze Rialto, gdzie miało miejsce otwarcie festiwalu.
Możemy dzisiaj uchylić rąbka tajemnicy i poinformować Państwa, że do końca trwała walka by festiwal otworzył się występem Roberta Glaspera. Bez wątpienia jednego z najzdolniejszych pianistów młodego pokolenia w Stanach i gwiazdy legendarnej wytwórni Blue Note. Nie udało się i zamiast niego festiwal otworzył Courtney Pine, który pokazał nieokiełznaną wprost chęć podzielenia się z nami tym jak dobrze mu się gra klarnecie basowym (rzecz nowa dla niego, gdyż do tej pory grał głównie na saksofonie). Energia tak rozpierała artystę, że właściwie nie zwaracał uwagi na swoich partnerów, którzy smętnie pobrzękiwali na fortepianie, kontrabasie i perkusji. Katowicka publiczność pokazała wielką klasę łaskawie nagradzając brawami zmagania artysty ze swoim wybujałym ego. To była druga wizyta Pine'a w Polsce, po około 10 latach nieobecności. Życzę mu oczywiście by zagrał jeszcze w naszym pięknym kraju, pod warunkiem jednak, że nastąpi to po upływie nie krótszego niż poprzednio okresu...
Tego dnia wystąpił jeszcze polski skład pod nazwą Orange The Juice w klubie Katofonia, ale niestety nie udało mi się tam dotrzeć. Niemniej od znajomych słyszałem, że było świetnie! Jaka szkoda, że nie opanowałem sztuki bilokacji czyli bycia jednocześnie w dwóch różnych miejscach! Przydałaby mi się ona i dzisiaj, bo od rana siedzę i zastanawiam się, który z dzisiejszych pięciu koncertów wybrać: Piotra Damasiewicza z Orkiestrą Kameralną Aukso w projekcie Hadrony? Patera, Gorzyckiego, Wojtczaka i Urowskiego z materiałem z ich najnowszej płyty A-Kineton? Kwartet Larsa Danielssona? Stryjo z Kołodziejczakiem, Bryndalem i Szczycińskim? Czy kwintet Irka Wojtczaka z projektem PRL? O la la... Jedno jest pewne... będzie się działo i zapowiada się kolejna, szalona, jazzowa noc w Katowicach z JazzArt Festival!
Autor: Maciej Nowotny