Jeśli spojrzeć na jakąś ciecz pod mikroskopem, okaże się, że cząsteczki wody przemieszczają się w niej z ogromną prędkością we wszystkich kierunkach. Gwałtowność tych ruchów wyznacza temperatura danej cieczy, im ona wyższa tym szybszy ruch cząstek. Tę aktywność nazywa się „ruchami Browna” i mam wrażenie, że Ken Vandermark, amerykański saksofonista free jazzowy, jest właśnie takim czynnikiem podnoszącym poziom entropii w jazzowym światku. Po zetknięciu z niemal każdą jego płytą, wyobraźnia słuchaczy nabiera dodatkowej energii niczym cząstki elementarne w podgenewskim zderzaczu hadronów, i wraz z nim odkrywa nowe muzyczne światy i tajemnice.
Tak przynajmniej było w moim przypadku, bo chociaż Vandermark kojarzy się głównie z muskularnym, asertywnym i nieokiełznanym improwizowaniem na saksofonie (najczęściej tenorowym), to tym razem zabiera on nas w podróż w zupełnie innym kierunku. Cofamy się do roku 1962 i płyty „Free Fall” innego trio w składzie Jimmy Giuffre (klarnet), Paul Bley (fortepian) i Steve Swallow (kontrabas). Co jest w tym albumie na tyle wyjątkowego, że tak wybitni muzycy jak Ken Vandermark (klarnet, klarnet basowy), Havard Vikk (fortepian) i Ingebrit Haken Flaken (kontrabas) postanowili nadać stworzonemu przez siebie w roku 2001 zespołowi nazwę zaczerpniętą z jego tytułu?
Żeby w pełni docenić „Free Fall” Giuffrego warto sięgnąć do wcześniejszej o rok, wydanej dla ECM płyty „1961”. Większa jest przepaść między tymi wydanymi rok po roku albumami niż między „Free Fall” nagranym w 1962 a „Gray Scale” w 2010. Jeśli chcecie na własne uszy usłyszeć, jak elegancki i dyskretny cool jazz zrzucał skórę, by stać się free jazzem, nie ma lepszego sposobu niż wysłuchać tych płyt, jedna po drugiej. Na „1961” Giuffre, Bley, Swallow raczą nas muzyką elegancką i wytworną jak kieliszek schłodzonego Martini serwowany pośrodku rozbuchanej gorącem Sahary. A na „Free Fall” muzycy rozwiązują sobie ręce, odpinają liny zabezpieczające i kontynuują marsz na jazzowy Everest tylko z przypiętymi do ramion skrzydłami. Ich improwizacje są lekkie jak płatki śniegu, tak samo chłodne i tak samo niepowtarzalne. Jedyny mankament tej płyty był taki, że jej doskonałość nie zostawiała wiele miejsca dla naśladowców, zatem wyznaczony przez nią kierunek niewielu miał kontynuatorów.
Tym większa wdzięczność dla Vandermarka oraz jego kolegów, którzy kolejnymi płytami trio Free Fall („Furnace” nagrana w 2002, „Amsterdam Funk” w 2004 i „The Point in a Line” w 2006) kierują naszą uwagę ku tej cennej, a nieco pominiętej tradycji rozkwitającego free jazzu. Zresztą podróż w głąb nie kończy się bynajmniej na samym Giuffrem. Jeśli chcemy ją kontynuować po to, by odkryć europejskie korzenie awangardy, to możemy, a może i powinniśmy po wyżej wspomnianych płytach sięgnąć po utwory na klarnet autorstwa Schoenberga i Weberna.
Zacząłem od ruchów Browna, rosnącej temperatury i chaosu. Jednak po przesłuchaniu wyżej wymienionych płyt ogarnia mnie poczucie wielkiej harmonii, towarzyszącej zwykle obcowaniu z dziełami najwyższej jakości. Tekst zbliża się do swojej puenty i nie muszę się już wysilać, by rozumieć i oceniać, poddaję się grawitacji, uspokajam oddech, patrzę w dal. Muzyka wywołuje skojarzenia związane ze swobodnym lotem, szybowaniem, nieważkością i wyobrażam sobie, że jestem astronautą zagubionym w ciszy na odległej okołoziemskiej orbicie (mam nadzieję, że pamiętacie wspaniały utwór E.S.T. zatytułowany ”From Gagarin Points of View”). Z tamtej perspektywy wszystkie doczesne hałasy i zmartwienia układają się we wzór tyleż nieuporządkowany, co piękny jak ta muzyka…
Maciej Nowotny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz