Lauren Deutsch, dyrektorka Jazz Institute of Chicago, przywitała publiczność dziewiątej edycji festiwalu Made in Chicago stwierdzeniem, że w Poznaniu czuje się jak w domu. Nie inaczej jest z muzykami, z których niemal każdy miał już okazję gościć na festiwalu, jak na przykład Greg Ward, którego występ w piątek 21 listopada 2014 roku na Scenie Na Piętrze otwierał (niezbyt to precyzyjne stwierdzenie, bo kilka dni wcześniej grał Lee Konitz z polskim bandem) tegoroczne koncerty. Greg był już w Poznaniu nie raz i dał się zapamiętać m.in. ze wspaniałych występów u boku ulubieńca poznańskiej publiczności perkusisty Mike'a Reeda.
Ale tym razem przyjechał do Polski ze swoim własnym combo, z którym w 2010 roku zadebiutował albumem "South Side Story", a który został płytą roku wg dziennika Chicago Tribune. Z tej płyty usłyszeliśmy cztery kompozycje, zresztą wyśmienite, a ponadto kilka nowych napisanych na kolejny krążek tego zespołu, który ukaże się niebawem bodajże w Delmarku. I zapowiada się, że będzie to równie interesujący album, bo Ward jest nie tylko wybitnym instrumentalistą, ale przede wszystkim pisze świetne kompozycje. Rozwibrowane od emocji, pełne dramatyzmu, a jednocześnie harmonii sprawiły, że od pierwszej minuty publiczność śledziła z wielką uwagą poczynania tego kwartetu, a występ nagrodziła obfitymi brawami.
Zaczęło się zatem znakomicie i nie żałowałem już wcale, że musiałem spędzić prawie pięć godzin w jak zwykle opóźnionym i do nieprzytomności zapchanym pociągu TLK relacji Warszawa-Poznań. Odebrałem walizkę w szatni i śladem Marty i Roberta Ratajczaków (którego znam z czasów, gdy obaj prowadziliśmy audycje w Radiojazz) pobiegłem na kolejny koncert do Pawilonu Nowa Gazownia. Pawilon wyglądający trochę jak latający spodek, który wylądował nad brzegiem Warty, szybko wypełniał się ludźmi. Publiczność przywitał skrzypek James Sanders, któremu towarzyszyli tacy fantastyczni "weterani" chicagowskiej sceny, jak perkusista Avreeyl Ra, kontrabasista Joshua Abrams, saksofonista Ed Wilkerson, wiolonczelista Harrison Bankhead i specjalista od rytmów latynoamerykańskich perkusjonalista Jean-Christophe Leroy.
Trochę się obawiałem anonsowanej na ten koncert latyno-freejazzowej mieszanki, ale zupełnie niepotrzebnie. Wkrótce Panowie zaczęli dawać takiego czadu, że spodek Pawilonu Nowej Gazowni uniósł się w powietrzu i odleciał w kierunku gorących jak piec Karaibów napędzany freejazzową energią olśniewającej sekcji rytmicznej. Powrót do rzeczywistości zwiastowała owacja na stojąco i seria bisów. Tak pięknie skończył się dzień, a ja czułem coś, czego dawno nie było mi dane odczuć na koncercie, czyli ekstazę i rodzaj katharsis oczyszczające moją znękaną duszyczkę z wszelkich zmartwień i ciężarów.
Smakowite pierwsze danie zaostrzyło mój apetyt na dzień kolejny, chociaż o triu Larry Greya nie wiedziałem przed koncertem nic. Wyszło jednak na to, że właśnie ten koncert stał się bodaj najbardziej intensywnym przeżyciem ze wszystkich. Grey okazał się osadzonym w klasyce doskonałym technicznie kontrabasistą, a nadto autorem bardzo oryginalnych kompozycji łączych w wyjątkowo udaną całość wpływy AACM z jazzowym mainstreamem, klasyką i free jazzem. Zadziwiające było to, że tak ambitna i wprost mówiąc trudna muzyka została podana w sposób tak atrakcyjny i bezpośredni wzbudzając bardzo silne emocje nie tylko u koneserów. Po koncercie dziwiliśmy się niepomiernie z towarzyszącym mi Bogusiem Drzymałą jak to możliwe, że wspierający Graya Avreeyl Ra na perksusji i Ed Wilkerson na saksofonie jednego dnia potrafią zagrać rewelacyjnie muzykę latynoamerykańską i mainstream, a drugiego totalną frytkę. U nas te dwa muzyczne światy funkcjonują rozłącznie, a muzycy nie dość, że nigdy by ze sobą nie zagrali, to nawet nie odzywają się do siebie!
Popędziliśmy znów do Nowej Gazowni na koncert Blacktetu Marquisa Hilla. Zdaniem wielu miała to być kulminacja tych dwóch dni, jako że ów młody trębacz właśnie przed dosłownie kilkoma dniami zwyciężył w prestiżowym konkursie Theloniusa Monka w Nowym Jorku. I rzeczywiście usłyszeliśmy zagrany na olśniewającym technicznie poziomie i z wielką energią występ school bandu, którym Wasz smerf maruda bardzo szybko się znudził. Za kilka lat Marquis Hill będzie prawdopodobnie równie interesującym i rozchwytywanym artystą jak choćby Ambrose Akinmusire, ale na razie gra ze szkolną manierą tak charakterystyczną dla tylu naszych młodych wielbicieli retro jazzu po wydziałach jazzu polskich akademii muzycznych.
Wyszedłem więc po angielsku (pełna ludzi sala wszakże bawiła się świetnie, co bardzo mnie ucieszyło, bo może niektórzy z nich sięgną kiedyś po jakąś ambitniejszą formę jazzu) i udałem się do foyer, gdzie miałem szczęście uciąć sobie pogawędkę ze wspomnianym wcześniej Larry Greyem. Dowiedziałem się, ze w przyszłym roku zadebiutuje w legendarnym wydawnictwie ECM u boku Jacka DeJohnette w jego nowym projekcie zatytułowanym "Made in Chicago" (link). Mimo swojego wieku Larry promieniał ze szczęścia jak na dumnego debiutanta przystało, a ja zadumałem się nad tym jak to jest, że muzyka Marquisa Hilla i jego młodych kompanów brzmi tak staro, a ta dobrze ponad 60-tkę liczącego Greya tak świeżo i... młodo!
Autor: Maciej Nowotny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz